– Spaliwszy Chojnów – relacjonował dalej zakonnik i wymordowawszy wszystkich mieszkańców, husyci znowu zawrócili, zgorzeleckim traktem poszli na Bolesławiec. Na wieść, że nadciągają, ludność w lasy uciekła, miasto własnymi podpalając rękoma. – Jezu Chryste… – wrocławski handlarz przeżegnał się, ale zaraz twarz mu pojaśniała. – Ha! Jeśli pociągnął Prokop na Bolesławiec, zgorzeleckim traktem, znaczy, da nam spokój! Idzie na Łużyce! – Próżna nadzieja – zaprzeczył minoryta wśród westchnień zebranych. – Prokop spod Bolesławca zawrócił znowu na Śląsk. Uderzył na Lubin. – Chryste, bądź miłościwi – rozległy się głosy. – Gott erbarme… – Jeszcze wczoraj – mnich złożył ręce – Lubin się trzymał. Stało w ogniu podgrodzie, płonęło także miasto, bo napastnicy pociski ogniste na dachy miotali, ale broniło się dzielnie, odpierało szturmy. Wieści z Chojnowa doszły bez ochyby, wiedzą lubinianie, co ich czeka, gdy ulegną. To i trzymają się. – Fosa tam głęboka – mruknął starszy żołdak – mury na siedem łokci wysokie, baszt więcej niźli dziesiątek… Zdzierżą. Jeśli duch w nich nie upadnie, zdzierżą. – Daj to Bóg.
Elencza drżała i jęczała przez sen.
Dzierżka, mimo przemożnych starań, musiała jednak zadrzemać, ze snu wyrwało ją szarpnięcie. Szarpiącym okazał się jej własny podwładny i pracownik, Sobek Snorbein. Snorbein dowodził grupą koniuchów, z rozkazu Dzierżki objeżdżającą drogi i bezdroża w poszukiwaniu pogubionych i bezpańskich koni, zwłaszcza rasowych ogierów i rycerskich dextrarii, dobrego materiału rozpłodowego dla skałeckiej stadniny. Elenczy, która słuchając wydawanych Snorbeinowi poleceń robiła wielkie oczy i mimowolne miny, Dzierżka tyleż krótko, co węzłowato wyjaśniła, że marnotrawienie korzyści jest grzechem, bezinteresowna wielkoduszność dobra jest, ale w dni wolne od pracy, a w ogóle to konie będą do zwrotu, o ile właściciel się znajdzie i zdoła dowieść swych praw. Elencza pytań nie zadawała. Zwłaszcza że krótko po tym Dzierżka zorganizowała obóz uchodźców, poświęcając mu bez reszty tak dni świąteczne, jak i powszednie.
– Pani – Sobek Snorbein nachylił się ku uchu handlarki koni. – Niedobrze jest. Idą Czesi. Zeżgli przedmieścia Ścinawy. Palą się też Prochowice. Husyty idą na Wrocław… Znaczy się, tędy przejdą… Dzierżka de Wirsing oprzytomniała natychmiast. Wstała sprężyście. – Kulbacz nasze konie, Sobek. Elencza, wstawaj.
– Co?
– Wstawaj. Idę na chwilę do mnichów, jak wrócę, masz być gotowa. Uciekamy stąd. Husyci idą. – Konieczny aż taki pośpiech? Stąd do Prochowic…
– Wiem, ile jest stąd do Prochowic – ucięła Dzierżka. – A pośpiech jest konieczny. Husycki podjazd, wierz mi, może się tu pojawić w każdej chwili. Niektórzy z Czechów… Urwała, spojrzała na Snorbeina.
– Niektórzy z nich – mruknęła – jeżdżą na cholernie dobrych koniach.
– Jezu – westchnął Jan Kralovec. – Pośród morza ten gród stoi, czy jak? – To Odra i jej odnoga – wskazał na szeroko rozlane wody Urban Horn. – A to Oława, otacza miasto od południa. – I nieźle broni przystępu – ocenił Jira z Rzeczycy. Rzekłbyś, murów nie potrzeba. – Ale są – rzekł Błażej z Kralup. – I to potężne. Baszt też nie brakuje… A co wież kościelnych! Bez mała jak w Pradze! – Ten pierwszy – wskazał, chwaląc się wiedzą, Horn to Święty Mikołaj na Szczepinie, a tam, o, Brama Mikołajska. Ten wielki kościół z wysoką wieżą to fara Świętej Elżbiety. A ten drugi, równie okazały, też farny, Marii Magdaleny. Ta wieża to ratusz. Tamten zaś kościół… – To Święta Dorota – beznamiętnie wpadł mu w słowo nie gorzej widać znający Wrocław Prokop Goły. – A tam, na wyspie Piasek, świątynia Panny Marii. Za Piaskiem jest Ostrów Tumski, na nim kolegiata Świętokrzyska, obok katedra, wciąż w budowie. Tam daleko… Ołbin, wielki klasztor premonstracki. A tam, o, Święta Katarzyna i dominikański Święty Wojciech. Zadowoleni? Już wszystko wiecie? To świetnie, bo z bliska wrocławskich kościołów nie obejrzycie. Przynajmniej nie tym razem. – To jasne – kiwnął głową» Jan Tovaczovsky z Cimburka. – Byłoby szaleństwem uderzyć na miasto. – Człowieku małej wiary! – skrzywił się i splunął Prokupek. – Gdyby Jozue myślał jak ty, Jerycho stałoby po dziś dzień! To moc Boga obala mury… – Ostawcie Boga – przerwał spokojnie Dobko Puchała. – Jerycho czy nie Jerycho, szturmować teraz Wrocław mógłby tylko człek całkiem bezrozumny. Husyccy wodzowie zamruczeli. W większości godząc się z opiniami Morawianina i Polaka. Błyski w oczach Kralovca, Jana Bleha i Otika z Loży świadczyły jednak, że gdyby co, to spróbowaliby chętnie. – Przyszliśmy jednak – Prokop, jak zwykle, nie przegapił błysków – z dość daleka pod to gniazdo antychrysta. Drogę mamy za sobą tak długą i trudną, że grzechem byłoby nie udzielić antychrystowi religijnej nauki. Przed nimi, pod wzgórzem, płynęła w płytkiej dolinie rzeka Ślęza, szeroko i wiosennie rozlana na łąki, po których brodziły bociany. Zieleniły się już brzeziny piękną, świeżą wiosenną zielenią. Gęsto pokryła się kwiatem czeremcha. Na łęgach kwitły kaczeńce i jaskry, żółciły się całe dywany mleczy. Reynevan obejrzał się. Główne siły Taboru i Sierotek przekraczały Bystrzycę przez uchwycony most w Leśnicy, obok dopalającej się komory celnej. – Udzielimy – podjął Prokop – wrocławianom i biskupowi antychrystowi lekcji pokazowej. Ta wioseczka, pod wzgórzem, jak się zowie? – Żerniki, panie dobry – pospieszył z wyjaśnieniem jeden z usłużnych chłopskich przewodników. – A tamój to Muchobór… – Spalić obie. Zajmij się tym, bracie Puchała. O, a tam widzę młyn… Tam drugi. Tam wioska… I tam wioska… A tam co? Kościółek? Bracie Salava! – Rozkaz, bracie Prokop!
Nie minęła godzina, jak w niebo wzbiły się ognie i dymy, a świeże majowe powietrze zrobiło się duszne od smrodu spalenizny.
Ta vojna pgśt, ta mg neteśf, taśila by me md nejmilejsl… W repertuarze marszowych pieśni armii Prokopa zauważalnie zaczęły przeważać kawałki coraz to smętniejsze. Znużenie wojną dawało o sobie znać coraz wyraźniej. Zostawiwszy za plecami Wrocław, maszerowali na południe, mając po prawej Ślężę, wyrastającą nagle i groźnie z płaskiego krajobrazu. Czubek góry, lubo wcale nie niebotyczny, jak zwykle tonął w rozciągniętych chmurach – wyglądało to tak, jakby płynące niebem obłoki zahaczały o szczyt i zostawały na nim, uczepione i zakotwiczone. Maszerowali na Strzelin i Ziębice, dość szybko, nawet niewiele grabiąc. Po prawdzie, nie zostało już wiele do zagrabienia. Osadzony i pozostawiony na ślężańskiej placówce Jan Kolda z Żampachu nie siedział bezczynnie w zamczysku, wyjeżdżał często, plądrując wszystko, co nadawało się do splądrowania, i paląc wszystko, czego imał się ogień. Wiszący tu i ówdzie na przydrożnym drzewie ksiądz lub mnich też raczej był do zapisania na konto Koldy, choć nie można było wykluczyć i oddolnych inicjatyw miejscowej społeczności wiejskiej, często korzystającej z okazji, by za dawne urazy i krzywdy rozliczyć się z plebanem lub klasztorem. Reynevan drżał o Biały Kościół, pokładał nadzieję w ugodzie, zawartej z patrycjatem Strzelina i księciem Oławy. I w kryjących klasztor gęstych lasach. Widok Ziębic, przywołujący wspomnienie Adeli i księcia Jana, podziałał nań jak płachta na byka. Próbował rozmowy z Prokopem, mając nadzieję przekonać go do złamania układu z Janem i ataku na miasto. Prokop nie chciał słuchać. Jedyne, co osiągnął, to pozwolenie dołączenia do konnicy Dobka Puchały, nękającej okolicę podjazdami. Prokop nie oponował. Nie potrzebował już Reynevana. A Reynevan wyżywał się w złości, paląc wespół z Polakami podziębickie sioła i folwarki. Piątego maja, nazajutrz po świętym Florianie, do husyckiego obozu zjechało dziwne poselstwo. Kilku bogato odzianych mieszczan, kilku duchownych wyższej rangi, kilku rycerzy, w tym, wnosząc z herbów, Zedlitz, Reichenbach i Bolz, do tego jakiś polski Toporczyk. Całe to towarzystwo przez kilka nocnych godzin sekretnie rokowało z Prokopem, Jarosławem z Bukoviny i Kralovcem w jedynym ocalałym budynku cysterskiego folwarku. Gdy świtem Prokop wydawał rozkaz wymarszu, wszystko się wyjaśniło. Zawarto kolejne ugody. Po Janie z Ziębic, Bernardzie niemodlińskim i Ludwiku oławskim dobra swe postanowili ratować układami Helena raciborska, Przemko opawski, Kazko oświęcimski i Bolko cieszyński. Rokowania ze śląskimi książętami podsyciły wśród wojska plotkę, że to koniec rejzy, że przyszedł czas powrotu. Chodziły słuchy, że nakazany przez Prokopa marsz ku Nysie będzie kontynuowany na Opawę, stamtąd zaś wojsko jak strzelił ruszy na Morawę, na Odry. – Może być – potwierdził plotkę zagadnięty Dobko Puchała – że na Zielone Świątki będziemy już doma. – W takim razie – dodał, mrugnąwszy do Reynevana warto by coś tu jeszcze sfajczyć, nie? Ach, mój smętku, ma żałości! Nie mogę się dowiedzieci, Gdzie mam pirwy nocleg rn.ie.ci, Gdy dusza z ciała wyleci… Niebo zasnuło się czarnymi chmurami, wiał zimny wiatr, momentami mżył deszcz, ostry jak igiełki. Pogoda miała wyraźny wpływ na podśpiewywano przez Polaków pieśni. Fałszywy mi świat powiedał, Bych ja długo żyw byci miał, Wczora mi tego nie powiedał, Bych ja długo żyw byci miał… Celem Puchały była wieś Berzdorf, grangia klasztoru
henrykowskiego – sam klasztor chroniła ugoda ziębicka. Chcąc za jednym zamachem puścić z dymem książęcy folwark w Ostrężnej i cudem jakimś ocalały kościółek w Wigandsdorfie, a nie zostać za daleko z tyłu za szparko idącym na Nysę wojskiem, Dobko podzielił oddział na trzy grupy bojowe. Reynevan i Samson zostali przy dowódcy. Szarlej w przedsięwzięciu udziału nie wziął, cierpiał na rozwolnienie, tak okrutne, że nie mogły mu podołać nawet magiczne lekarstwa. Jechali na przełaj, przez rozdoły, dnem których płynęły strumienie, dopływy Oławy, toczące ciemną od torfu wodę przez kamienne przelewy i zawały ze starych pni. Nad jednym z takich strumieni Reynevan zobaczył Praczkę. Nie dostrzegł jej nikt oprócz niego i Samsona. Ona zaś, choć oddział forsował strumień w odległości dwudziestu zaledwie kroków, w ogóle nie podniosła głowy. Była bardzo szczupła, szczupłość figury uwydatniała dodatkowo obcisła suknia. Twarzy Reynevan nie widział – skryta była zupełnie przez długie, proste, ciemne włosy, opadające aż do wody, nad którą klęczała, pieszczone wolnym nurtem. W woskowobiałych, zanurzonych aż po łokcie rękach dzierżyła koszulę lub giezło, trąc je i wygniatając rytmicznymi, upiornie powolnymi ruchami. Z giezła, niby dym, wybuchały tętniące obłoczki krwi. Krew snuła się wodą, barwiła ją na ciemnoczerwono, różowa piana omywała kolana koni. Powiał wicher, gwałtowny, zły wicher, zatargał zielonymi już gałęziami, zdarł ze zbocza jaru kurzawę zeschłych zeszłorocznych chwastów. Reynevan i Samson zmrużyli oczy. Gdy je otworzyli, widziadło znikło. Ale wodą wciąż płynęła krew.