Литмир - Электронная Библиотека

zbrojnych w cepy, glewie i sudlice. Razem jechali Drosselbart jako agitator, Rzehors jako pomocnik agitatora, Reynevan jako pomocnik pomocnika, Szarlej jako pomocnik Reynevana, Berengar Tauler jako zbytek łaski i Samson jako Samson. Konni Węgrzy, pogardliwie zwani przez Czechów "Kumanami", spędzili mieszkańców Moczydła na majdan, po czym szybko rozjechali się między chałupy, by swym obyczajem spróbować coś ukraść, a może i zgwałcić. Kumańskie obyczaje były w husyckiej armii surowo tępione, toteż Madziarzy Ostrogskiego ośmielali się używać sobie tylko cichcem, na dalekich wypadach, gdy nikt nie widział. Hejtman wozowy uznał, że widzieć mu się nie chce. Również jego podkomendni całą aktywność obrócili na senne pogwarki, drapanie się w tyłki i dłubanie w nosach. Drosselbart, wlazłszy na wóz, agitował. Kazał. Że to, co się właśnie wokół dzieje, to wcale nie wojna i nie łupieżczy najazd bynajmniej, ale bratnia pomoc i misja pokojowa, a wszelkie orężne akcje Bożych bojowników wymierzone są wyłącznie przeciwko biskupowi wrocławskiemu, który jest łotr, ciemiężyciel i tyran. Bynajmniej nie przeciw śląskiem ludowi pobratymczemu, bo my, Boży bojownicy, lud śląski kochamy wielce, dobro ludu śląskiego nam na sercu leży. Tak leży, że jejujeju, i tak nam dopomóż Pambu. Drosselbart kazał z wielkim zapałem, sprawiał wrażenie, że sam wierzy w to, co mówi. Reynevan oczywiście wiedział, że Drosselbart nie wierzy, że mówi to, co kazali mu mówić Prokop i Markolt. Jak ludzie z pozoru rozsądni, dziwił się Reynevan, mogą mniemać, że ktokolwiek uwierzy w tak grubo szyty i tak oczywisty bzdet, jak ta "misja pokojowa"? W coś takiego nie ma wszak prawa uwierzyć nikt, kto ma w głowie choćby krztynę oleju. Nawet kmiot, któremu życie upływa na przerzucaniu gówna z jednej kupy na drugą, nie da wiary czemuś takiemu. Teorii Szarleja, że w odpowiednio długo powtarzaną bzdurę uwierzą wszyscy, Reynevan nie akceptował. Drosselbart skończył pierwszą agitkę, zaczął drugą.

O nadchodzących Nowych Czasach. Twarze chłopów, przy "misji pokojowej" kamienne, nagle się ożywiły. Nowe Czasy, w przeciwieństwie do "misji pokojowej", miały dla wieśniaków kilka interesujących aspektów. – W ów czas nie będzie na ziemi żadnego ludzkiego królowania ani panowania, ani poddaństwa, ustanie wszelka pańszczyzna i dań. Znikną królowie, książęta, prałaci, a wszelkie zdzierstwo biednego ludu ustanie. Chłopi nie będą czynszów swym panom płacili ani im służyli, ale ich będą zagrody i stawy, i łąki, i lasy… Przypadłyby chłopom pewnie i gaje, i zagajniki, ale litanię Drosselbarta brutalnie przerwano. Bełtem z kuszy, wystrzelonym z pobliskiego lasku. A nim ugodzony prosto w brzuch chudzielec spadł z wozu, z lasku wygalopował oddział konnych. I runął na nich szarżą tak błyskawiczną, że niewiele zdołali począć. Część nymburskich zwyczajnie uciekła, wzięła nogi za pas, usiłując – wzorem chłopów – znaleźć schronienie wśród chałup, kleci i opłotków. Posieczono ich w ucieczce. Resztę otoczono na wozie i wokół niego. I zaczęła się rąbanina. Berengar Tauler był jednym z pierwszych, który padł. Reszta taborytów biła się jak diabły, wraz z nimi Reynevan, Szarlej, Rzehors i Samson, czyniący spustoszenie swym gudendagiem. Było jednak z nimi całkiem krucho, nie przetrwaliby, gdyby nie cwałem wypadający zza chat "Kumanowie". Bitka odsunęła się od wozu, przeniosła bliżej krajów majdanu, zamieniła w konną gonitwę i pojedynki. – Tam… – stęknął Rzehors, wyłażąc spod wozu i wciskając Reynevanowi kuszę. – Widzisz go? Tego na siwku, z turem na tarczy? To dowódca… Ja mam przetrąconą rękę… Strzelaj, Reinmarze… Reynevan chwycił kuszę, dla pewności podbiegł bliżej, strzelił. Bełt z głośnym brzękiem odbił się od pogrubionego naramiennika. A rycerz zwrócił na niego uwagę. Zaryczał z głębi przyłbicy, mieczem wskazał Reynevana drugiemu konnemu, skoczyli ku niemu obaj, pełnym cwałem. Szarlej porwał z ziemi piszczałę – bez lontu. Samson spostrzegł to, zręcznie rzucił mu głownię z roztrąconego kopytami ogniska. Demeryt równie zręcznie złapał tlące się drewno, okręcił się, wymierzył spod pachy. W cyntlochu szczęśliwie ostał się proch, huknęło, z lufy rzygnął ogień i dym, atakujący jeździec wyleciał z kulbaki jak z procy, prosto pod kopyta koni ścigających go Madziarów. Drugi rycerz, ten z turem w herbie, zawisł nad Reynevanem z mieczem wzniesionym do cięcia, nagle wyprężył się, wypuścił miecz i tręzle – to jeden z nymburczyków wraził mu sudlicę pod pachę. Drugi podbiegł z cepem, rąbnął, aż zahuczało, spod rozgniecionego jak suchy strąk armetu trysnęła krew. – Daliśmy im! – powtarzał hejtman wozowy, słaniając się na nogach i ścierając z twarzy cieknącą z czupryny krew. – Daliśmy… Im… Na majdanie triumfalnie darli się Węgrzy. Uciekających śląskich rycerzy nie ścigał nikt. Zachmurzyło się. Zabitych Ślązaków było czterech. Husytów poległo pięciu, rannych było dwukrotnie więcej. Zanim trupy wyniesiono za opłotki, pod brzozowy gaj, jeden z rannych umarł. Potrzebny był duży dół. Berengar Tauler. Drosselbart z Vogelsangu. Henryk Baruth, tur kroczący czarny. Krystian Der, trois roses de gueules. Jakiś strzelec konny. Jakiś armiger. Jakiś Adamec, jakiś Zborzil, jakiś Raczek, na których próżno czekać będą w domu jakaś Adamcova i jakaś Raczkova. – Dajcie mi szpadel – powiedział w ciszy Samson Miodek. – Ja będę kopał. – Będę kopał – wbił szpadel w ziemię, przydeptał z mocą, wyrwał i odrzucił bryłę ziemi. – Będę kopał w ramach pokuty. Bo zawiniłem! Iniguitates meae supergressae sunt caput meum! Poszedłem na wojnę! Z ciekawości! Mogłem powstrzymać innych, nie powstrzymałem. Mogłem nauczać. Mogłem manipulować. Mogłem kopnąć kogo trzeba w dupę! Mogłem wreszcie, mając wszystko gdzieś, siedzieć na Podskalu z Marketą u boku, mogłem wraz z nią milczeć i patrzeć, jak płynie Wełtawa. A ja wyruszyłem na wojnę. Z najniższych pobudek: z ciekawości samej wojny i natury ludzkiej. – Winien więc jestem śmierci tych, co tu leżą. Winien będę tych śmierci i tych nieszczęść, które dopiero nastąpią. Dlatego, kurwa, będę kopał ten grób. Z tego dołu, de profundis, clamo ad te, Domine… Miserere mei Deus, zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości. W ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość. Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego… Od trzeciego wersu nie recytował sam. Inni też kopali.

Dzierżka zadrzemała, obudziły ją podniesione głosy. Poderwała głowę, zmacała wokół siebie rękami, poczuła pod palcami przedramię Elenczy. Dziewczyna szarpnęła głową, zakaszlała sucho. – Są wieści – mówił stojący wewnątrz kręgu franciszkanin. Habit miał podkasany, na nogach miast trepów jeździeckie buty, widać było, że przycwałował wprost ze Środy, z klasztoru. – Są wieści od naszych braci, lubińskich duchaków. – Mówże, frater.

– Husyci napadli na Chojnów. W sobotę przed niedzielą Jubilate. – Pięć dni temu – zrachował ktoś szybko. – Chryste, bądź miłościwi – A książę Ruprecht?

– Jeszcze przed atakiem zbiegł z rycerstwem do Lubina. Zostawił Chojnów na zgubę.

Kilkugodzinny ostrzał pociskami zapalającymi poskutkował nad podziw. Czerwony kur szalał na dachach domostw, w wielu miejscach płonęły też drewniane hurdycje na murach, ogień spychał z nich obrońców skuteczniej niż ostrzał z kusz, piszczał i taraśnic. Zmuszeni do gaszenia pożarów chojnowianie nie zdołali obronić murów, na które teraz pięło się mrowie husytów – taboryci po obu stronach Bramy Legnickiej, Sierotki na całej niemal długości północnej kurtyny. Bojowy krzyk i wrzaski wzmogły się nagle. Podpalona i ostrzelana z bombardy Brama Legnicka zatrzeszczała, jedno skrzydło zwisło, drugie runęło w erupcji iskier. Ku bramie z dzikim rykiem puściła się piechota, cepnicy Jana Bleha, za nimi spieszona jazda – Czesi Zmrzlika i Otika z Loży, Morawianie Tovaczovskiego i Polacy Puchały. Reynevan i Szarlej biegli z tymi ostatnimi. Tym razem nikt im nie bronił walki, wręcz przeciwnie – by zmusić chojnowian do rozciągnięcia obrony, Prokop i Kralovec rozkazali chwycić za broń wszystkim zdolnym do jej noszenia. Za bramą wpadli wprost w ognistą paszczę pożogi, w wąską uliczkę pomiędzy płonącymi domami. Obrońców, którzy usiłowali stawić w uliczce opór, wyrżnięto w mgnieniu oka, reszta uciekła. Od północy wystrzały cichły, a wrzask narastał, było jasne, że Sierotki sforsowały mur i wdarły się w głąb grodu. Wypadli na wydłużony rynek, przed nimi wyrosła kamienna bryła kościoła. I wysoka, osnuta dymami wieża. Nim zdążyli pomyśleć, wieża plunęła w nich ogniem i żelazem. Reynevan widział, jak kule i bełty orzą ziemię dookoła, jak dookoła padają ludzie. Wrzask ogłuszał. Uklęknął. Jednemu rannemu ucisnął rozerwaną bełtem tętnicę szyjną. Obok tarzał się i wył drugi, któremu kula z handkanony urwała nogę poniżej kolana. Trzeci wił się, chlustał krwią z brzucha. Czwarty tylko drgał. – Wstawaj, Reynevan! Naprzód, pod wieżę!

Nie posłuchał, zajęty krwotokiem, który nadaremnie starał się powstrzymać. Gdy ranny wykrztusił krew i umarł, zajął się tym z urwaną nogą. Darł koszulę na pasy, wiązał, opatrywał. Ranny wył. Z płonącego domu wypadł mężczyzna z oszczepem, za nim wybiegł wyrostek w nadpalonej odzieży, niosący pieska. Mężczyźnie natychmiast rozwalono głowę cepem. Wyrostka ostrzem spisy przybito do drzwi. Na durch, razem z pieskiem. Wyrostek obwisł na spisie, piesek targał się, skomlał, młócił powietrze przednimi łapami. Reynevan opatrywał. Pod okutanym w dymy, ziejącym ogniem kościołem kłębili się atakujący. Z wieży wciąż strzelano, kule i bełty świszczały w powietrzu. – Hyr na niiiiiich!

Z bocznej uliczki, gnając przed sobą i kładąc trupem uciekających w panice chojnowian, wypadły Sierotki, osmalone, czarne jak diabły. Szarlej szarpnął Reynevana za ramię. Zostawił opatrzonego, pobiegł, przeskakując trupy. Na rynku, pod kościołem, było już jednak po walce. Obrońców wieży – w tym sporo kobiet i dzieci – wywleczono z budynku, spędzono pod mur. Był tam Jarosław z Bukoviny, wydawał rozkazy. Dobiegające z południowej strony miasta odgłosy masakry zagłuszały jego głos, ale gest, który wykonał, wątpliwości nie pozostawiał. Jeńców stłoczono, przyduszono do muru. Wyciągano z ciżby po jednym, po dwoje. Rzucano na kolana. I zabijano. Krew lała się strugami, płynęła pienistą rzeką, wypłukując z rynsztoków sieczkę i gnój. – Litości! Luuudzie! – zawyła rzucona na kolana mieszczka w burej spódnicy. – Za co? Dlaczego? Przez Boga żywe… Cios maczugi rozłupał jej głowę jak jabłko. Padła bez jęku. – Ponieważ wołałem, a nie odpowiedzieliście – wyjaśnił stojący obok Prokop Goły. – Przemawiałem, a nie słuchaliście. Dopuściliście się zła w moich oczach i wybraliście to, co Mi się nie podoba. Dlatego przeznaczam was pod miecz; wszyscy padniecie w rzezi. – Bracia! Boży bojownicy! – wrzasnął Kralovec. – Nie dawać pardonu! Nikogo nie żywić, wszystkich pod nóż! Rżnąć! A miasto spalić! Spalić do gołej ziemi! Niechaj przez sto lat nawet perz tu nie wyrośnie! Ogień z hukiem wystrzelił ponad dachy Chojnowa. A wrzask mordowanych wzbił się jeszcze wyżej. Wysoko ponad kłębiący się dym.

89
{"b":"89107","o":1}