Литмир - Электронная Библиотека

– A jakże – wycedził złowrogo. – To już rozplanowane.

– Trutweina tylko patrzeć. Zaraz powinien tu być. Da Bóg, z dobrą nowiną. Johann Trutwein zjawił się jednak dopiero w dziesiątej godzinie dnia, godzinę po tym, jak u augustianów oddzwoniono nonę. Ale nowiny faktycznie przynosił dobre. Oleator, oznajmił, olej sprzeda. Żąda jednak… Na wyszeptaną do ucha cenę Bisclavret skrzywił się wściekle. Wziął altarystę na stronę, długo się tam targowali. – Załatwione – oświadczył, wróciwszy. – Po towar pójdziemy w nocy. Olejarz żąda, by transakcja dokonała się skrycie. Pod wieczór pożary mieli już w zasięgu wzroku. Zapłonęły Kościelniki, Leszczyny, Pawiowa, Ruszowice, klasztorna wieś Podzamek. Cywilów z murów przepędzono, ich miejsce zajęli zbrojni. Opatrywano bombardy, katapulty i inne groźnie wyglądające machiny. Dzwony miasta biły na Angelus. Bisclavret powstrzymał się od komentarzy, ale Reynevan widział i wiedział to, co wszyscy.

– Francuzie?

– Co?

– Rozumiem, że masz możliwości kontaktu z Rzehorsem?

– Prawidłowo rozumiesz.

– A nasza droga ucieczki? Pomyślałeś o tym?

– Ty się przejmuj swoimi bombami, Reynevan. By wybuchły. By zaklęcie podziałało z odległości. – Przejmuję się tym. Nawet bardzo. Pojęcia nie masz, jak bardzo. Dzwon u Panny Marii trzema szybko po sobie następującymi uderzeniami ogłosił ignitegium, nakaz pogaszenia ogni i świateł. Porządni mieszczanie na sygnał ten powinni iść do łóżek. Reynevan, Bisclavret, Szarlej i Samson nie byli porządnymi mieszczanami. Nie liczył się też w poczet takowych Johann Trutwein, który zjawił się na Mlecznej o zmierzchu. Gdy zapadła ciemność, jęli przekradać się w okolice Furty Wodnej, na ulicę Rzeźniczą. Pomimo ogłoszonego ignitegium miasto nie spało, było niespokojne. Trudno było zresztą się dziwić, na południu i zachodzie niebo jaśniało od łun, nieprzyjaciel był już niemal u bram. Na podwalach płonęły żołnierskie ogniska, straże okrzykiwały się na murach, w uliczkach dudniły kroki patroli. W takich warunkach droga zajęła im znacznie więcej czasu, niż zakładali. Trutwein zaczął się lękać, że oleator nie będzie czekał, że uzna, iż zrezygnowali. Jego obawy zdały się mieć uzasadnienie. Na Rzeźniczej panowały ciemności, w żadnym z okien nie dostrzegli ni świecy, ni kaganka. Furtka na podwórze była jednak otwarta.

– Szarleju, Samsonie – szepnął Bisclavret. – Zostańcie tu. Miejcie oczy otwarte. Szarlej położył rękę na rękojeści falcjona, Samson równie znacząco uniósł swój gudendag. Reynevan zmacał rękojeść sztyletu, w ślad za Bisclavretem i Trutweinem zagłębił się w ciemność śmierdzącej kotami bramy. W oknie w samym końcu podwórza migotał i pobłyskiwał płomyczek świecy. – To tam… – szepnął Trutwein. – Chodźmy…

– Zaraz – syknął Obłupiacz. – Stać. Coś tu jest nie tak. Coś tu… Z ciemności wyskoczyło i rzuciło się na nich kilkunastu drabów. Reynevan już od dłuższej chwili ściskał w pięści jeden z amuletów Telesmy, wykonany z odłamka strzałki piorunowej. Teraz wystarczyło krzyknąć zaklęcie. – Fulgur fragro!

Rozległ się ogłuszający huk, błysnęło oślepiająco, powietrze implodowało z drącym uszy gwizdem. Reynevan rzucił się do ucieczki, śladem Trutweina. Za nimi pomknął Bisclavret, zdążywszy wcześniej pochlastać kilku oślepionych i ogłuszonych drabów swoją andaluzyjską navają. Zasadzka była jednak przygotowana precyzyjnie, drogę ucieczki mieli odciętą. Gdy wyskoczyli na ulicę, wpadli prosto w kłębowisko walki. Szarlej i Samson stawiali opór tłoczącej się gromadzie pachołków. – Żywymi brać! Żywymi! – rozległ się gromki rozkaz. Reynevan znał głos rozkazującego. Poczuł, jak ktoś chwyta go za kark. Dobył sztyletu, dobywając ciął zamaszyście, obrócił rękojeść w dłoni, dziabnął z góry, odkręcił się, ciął szeroko na odlew, zaraz potem, wykorzystując impet i pozycję, od prawej ku lewej. Usłyszał wrzask, krew obryzgała mu twarz, pod nogi padły dwa ciała. Krew obryzgała go znowu, ale tym razem było to dzieło Szarleja i jego krzywego falcjona. Znowu ktoś go ucapił, blokując zarazem rękę z nożem. Stuknęło głucho, uchwyt zelżał. Samson był tuż obok, druzgocącymi ciosami gudendaga rozciągał na ziemi kolejnych atakujących. Ale atakujących przybywało.

– W nogi! – wrzasnął Bisclavret, dźgając i krzyżowo tnąc navają. – Chodu! Za mną! Za Francuzem pomknął Szarlej, w biegu siekł falcjonem, atakujący pierzchnęli przed nim. Reynevana znowu ktoś chwycił, ale pchnięty sztyletem w oko zawył i odskoczył. Gdy parował cios drugiego, nóż szczęknął o nóż, stal o stal, aż iskry poszły. Szczęściem nożownik padł pod ciosem gudendaga jak wół w rzeźni. Reynevan wyrwał zza pazuchy okręcony słomą garnuszek. Pięć bomb zostało w kupieckim domu na Mlecznej. Ta była szóstą. – Ignis! Atrox! Yah, Dah, Horah!

Zasyczało, gruchnęło straszliwie, okolicę rozświetliła potężna eksplozja, płynny ogień rozprysnął się i rozlał szeroko, lepiąc się do wszystkiego w pobliżu. Co było w pobliżu, zapaliło się. W tym sag drewna, bielona ściana domu, kamień bruku i pomyje w rynsztoku. I kilku napastników. Wrzaski poparzonych wzbiły się aż pod rozgwieżdżone niebo. Zaś w blasku ognia Reynevan spostrzegł znajomą sylwetkę. Czarny płaszcz, czarny wams, czarne sięgające ramion włosy. Ptasią twarz i nos jak ptasi dziób. – Żywcem brać! – krzyknął Pomurnik, zasłaniając twarz przed huczącym ogniem. – Chcę ich żywymi! – W nogi! – Samson szarpnął za ramię sparaliżowanego zgrozą Reynevana. – W nogi! – Gore! Gore!

Pędzili co sił, uliczka za nimi grzmiała tupotem ścigających. – Żywymi ich! Żyyywyymi!

– Gore! Goreeeee!

Biegli, ile sił, a sił dodawał paniczny strach. Pojmowali, co oznaczał rozkaz brania żywcem. Długie, powolne konanie w katowni, boki palone czerwonym żelazem, wyłamywane stawy, kości miażdżone w cęgach i klubach. Okrutna śmierć na szafocie. Tylko nie to, myślał Reynevan, sadząc jak chart. Tylko nie Birkart Grellenort. Ktoś ich doganiał, Samson z półobrotu walnął jednego ze ścigających gudendagiem. Reynevan drugiego pchnął od dołu, w miękkie, raniony zawył, zwinął się na bruku, trzeci potknął się o niego; nim upadł, Reynevan rozpłatał mu twarz. Uciekali, zyskawszy nieco przewagi. Dostrzegli Szarleja, wskazującego im drogę – w ciasny zaułek. Pobiegli. Przed nimi był Bisclavret. Trutwein zniknął. – Biegiem! Teraz w lewo!

Odgłosy pogoni ścichły nieco, chyba udało im się na moment zmylić ścigających, pościg powstrzymali ludzie biegnący z wiadrami do pożaru. Ale Reynevan i Samson nie ustawali, biegli bez wytchnienia. Pod nogami zamlaskało błoto, zapluskała woda, w nozdrza uderzył smród, okropny zaduch moczu i odchodów. Bisclavret i Szarlej z trzaskiem łamali jakieś deski. – Właźcie! Dalej, żywo!

Trochę potrwało, nim Reynevan połapał się, że Francuz każe mu wejść do ustępu, wprost do ustępowej dziury, do zionącego ohydnym smrodem kloacznego dołu. W dole tym, popluskując, znikał już właśnie Szarlej. Lepsze gówno niż izba tortur, pomyślał. Wziął głęboki wdech. Breja w dole powitała go miłym ciepłem. I wielką falą, gdy do dołu wskoczył Samson. Smród dławił. – Tędy, tfu… – Bisclavret wypluł to, co z falą wpadło mu do ust. – Do kanału. Głowy wysoko. Tylko z początku jest źle. Potem będzie większy prześwit. Odgłosy pościgu zaczęły się zbliżać. Reynevan zacisnął palcami nos i zanurkował. Drogi na czworakach przez cembrowany kanał wolał nie pamiętać, wymazał ją z pamięci. Prześwit pod murowanym sklepieniem raz był większy, raz mniejszy, usta raz miało się nad, raz pod płynnym gównem. Ręce i kolana więzły w tym, co grubym pokładem zalegało dno, czyli gównie o konsystencji garncarskiej gliny, osiadłym tu od lat sześćdziesięciu, albowiem, jak Reynevan dowiedział się później, początki kłodzkiej kanalizacji datowano na rok 1368. Ile trwała ta gehenna, trudno było powiedzieć. Wydawało się, że cały eon. Ale nagle była oślepiająca radość świeżego powietrza i wyciskająca łzy rozkosz czystej wody – wprost ze ścieku wpadli do Młynówki. Stąd już niedaleko było do Nysy, w której bystrzejszym nurcie można było lepiej się opłukać. Rzucili się w wodę, przepłynęli na prawy brzeg. Powierzchnię rzeki złoto i czerwono oświetlał pożar, wielkim ogniem płonęły szopy i budy na Rybakach i Wygonie. Migotały sylwetki jeźdźców. – Cholera – odezwał się zmęczonym głosem Szarlej. Miałem w kieszeni drożdżową bułkę… Musiała wypaść. Przepadło śniadanie… – Kto nas wydał? Trutwein?

– Nie sądzę – Reynevan usiadł w płytkiej wodzie, radując się obmywającym go nurtem. – Bombę, którą odpaliłem, miałem dzięki niemu właśnie… Dostarczył mi ździebko oleju. Zwędził w kościele… – Olej w kościele?

– Do ostatniego namaszczenia.

Na przybrzeżnym piasku głucho zadudniły kopyta koni.

– Vogelsang! Dobrze widzieć was przy życiu, sukinsyny!

– Rzehors! Ha! I Brazda z Klinsztejna?

– Żyjesz, Reynevan! Cześć, Szarleju! Witaj, Samsonie!

– Berengar Tauler? Ty tutaj?

– We własnej osobie. Z Taboru przeszedłem do Sierotek. Ale nadal uważam, że wojaczka to rzecz bez przyszłości… Ależ wy, cholera, cuchniecie gównem… – Na koń – uciął rozmowę Brazda z Klinsztejna. Kralovec i Prokop Mały chcą was widzieć. Czekają. Sztab Sierotek mieścił się na przedmieściu Neulende, w karczmie. Gdy wprowadzony przez Rzehorsa i Brazdę Reynevan wszedł, zapadła cisza. Znał głównodowodzącego sierocych wojsk polnych, hejtmana Jana Kralovca z Hradku, ponuraka i złośliwca, ale cieszącego się zasłużenie opinią dowódcy zdolnego i uwielbianego przez wojaków niemal tak, jak niegdyś Żiżka. Znał też Jirę z Rzeczycy, hejtmana ze starej żiżkowskiej gwardii. Znał, rzecz jasna, nie odstępującego hejtmanów kaznodzieję Prokupka. Znał zawsze uśmiechniętego i niezmiennie w dobrym humorze rycerza Jana Koldę z Żampachu. Nie znał młodego szlachcica w pełnej zbroi, z herbową tarczą dwuściętą na pola czarne, srebrne i czerwone, poinformowano go, że to Matej Salava z Lipy, hejtman Policzki. Nie widział nigdzie Piotra z Lichwina, zwanego Piotrem Polakiem, też dopiero później dowiedział się, że ów został z załogą w zdobytej twierdzy Homole. Wiadomość o tym, że dywersja w mieście nie powiodła się, żadna z bram Kłodzka otwarta nie zostanie ni żadne pożary wzniecone nie będą, Kralovec przyjął spokojnie. – Cóż, takie życie – wzruszył ramionami. – Zawsze zresztą uważałem, że Prokop i Flutek zbyt wysoko cię cenią, Reynevanie z Bielawy. Jesteś zwyczajnie przereklamowany. Do tego, wybacz, strasznie śmierdzisz. – Wydostałem się z Kłodzka kanałem ściekowym.

82
{"b":"89107","o":1}