Z pomysłem opanowania i otwarcia którejś z bram możemy się pożegnać. Trzeba zmienić plany.. Co proponujesz? – zmrużył oczy Szarlej. – W tył zwrot i precz z miasta? Póki jeszcze można? – Nie – odezwał się Reynevan. – Zostajemy.
– A ty – demeryt zmierzył go spojrzeniem – jesteś aby w pełni sił umysłowych? W mierze uprawniającej do decydowania? – Jestem w pełni sił wszelakich. Zostajemy w Kłodzku.
– Mam nadzieję, że nie w ramach pokuty? Pytam, bo jeszcze przed momentem sprawiałeś wrażenie żądnego ekspiacji pokutnika. – Wrażeniom koniec – Reynevan zmarszczył brew. Posłuchałem twej rady i właśnie wziąłem się w garść. Wziąwszy, oznajmiam: mamy rozkazy. Sierotki na nas liczą, musimy pomóc w zdobyciu miasta. Sprawdźmy wszystkie bramy.
Sprawdzili. Reynevan, Szarlej i Samson zajęli się murem od Bramy Mostowej do Zamkowej Góry. Oględziny nie napawały optymizmem. Furta Łazienna była na głucho zabarykadowana kamieniami i belkami, pod pobliskim kościołem parafialnym obozował w dodatku oddział wojska. Przy pozostałych bramach, Zielonej i Czeskiej, stały na warcie bojowe roty najemników. Z Bisclavretem spotkali się w umówionym miejscu, na zapleczu piekarni przy ulicy Grodzkiej. Prócz wiadomości, że Bram Wodnej i Przyłęckiej strzegą silne oddziały straży, Obłupiacz przyniósł plotki, głównie z frontu. Potwierdziło się, że Prokop odszedł spod Nysy, poprowadził Tabor na północ, na Nadodrze. Misja Horna i Drosselbarta musiała się powieść, taboryci nie zaatakowali bowiem ani Ziębic, ani Strzelina, ani Oławy. Fakt ten szeroko komentowano, a opinie były różne. Według jednych Jan Ziębicki i Ludwik Oławski dopuścili się zdrady, paktując z heretykami okazali się nie lepsi od zdrajcy Bolka Wołoszka i od tych straconych szpiegów, powieszonych na Wieży Mostowej. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że książęta postąpili rozsądnie, że układami ocalili dobra i żywot wielu ludziom. Oby inni, dodawali znacząco, acz cicho, wykazali się równą mądrością. Druga opinia zaczęła wyraźnie przeważać, gdy do Kłodzka dotarła wieść o splądrowaniu i doszczętnym spaleniu Niemodlina – po tym, jak niemodliński książę Bernard, stryj Wołoszka, propozycję układów z Prokopem Gołym pochopnie odrzucił. Bardziej jednak i żywiej niż taboryci Prokopa mieszczan zajmowały nadciągające z południa Sierotki. Wieści o Sierotkach właśnie dotarły i wywołały w mieście spore zamieszanie, wynikało z nich bowiem, że cały kraj na południe od Kłodzka stoi w ogniu i spływa krwią, a husyci niepohamowanie prą na północ. Padła, opowiadali trzęsącymi się głosy zbiegowie i naoczni świadkowie, strzegąca Przełęczy Lewińskiej, a uważana za niezdobytą warownia Homole. Wzięte i w perzynę obrócone zostały dwie inne twierdze, mające powstrzymać najeźdźców – Szczerba i Karpień. Z dymem poszły Lewin, Międzylesie, Schnellenstein, Lądek i liczne wsie. Kto nie uciekł, poszedł pod nóż, opowiadali bladzi ze zgrozy zbiegowie i naoczni świadkowie, a mieszkańcy Kłodzka byli o włos od totalnej paniki. Bisclavret zatarł ręce, ale jego radość trwała krótko. Trafili na rynek akurat w momencie, gdy do zebranego tłumu przemówił pan Puta z Czastolovic. Mając u boku przeora Vogsdorfa. – Necessitas in loco, spes in virtute, salus in victoria! – krzyczał pan Puta. – Przysięgam tu, przed wami, na naszą kłodzką Marię Dziewicę i na Święty Krzyż, że o krok się nie cofnę, miasto obronię lubo na jego gruzach polegnę! – Nikogo z was – dodawał bez emfazy przeor Vogsdorf – choćby najlichszego sługi, nie ostawię bez obrony. Nikogo. Przysięgam na ten Święty Krzyż. – Pecha mamy – stwierdził beznamiętnie Bisclavret. Gorzej trafić nie mogliśmy. Cholerny Puta sans peur et sans reproche, do spółki z rzadszym od jednorożca mężnym i uczciwym klechą. Niefart!
– Niefart – zgodził się spokojnie Szarlej – Nie mamy widać, kurwa, szczęścia. Podsumujmy. Otwarcie którejś z bram nie uda się. Wywołanie wśród obrońców paniki będzie trudne. Co pozostaje? – Mord – skrzywił wargi Francuz. – Zamach. Akt terroru. Można spróbować wyeliminować Putę i przeora. Zdajmy się w tym względzie na Reynevana, wczoraj wieczór w Żelaźnie objawił talenty… – Dosyć – uciął Reynevan. – Ani słowa o tym słyszeć więcej nie chcę. Czekam na poważne propozycje. Co nam zostaje? – Podpalenie – wzruszył ramionami Bisclavret. Wzniecenie pożaru, a raczej pożarów. W kilku punktach jednocześnie. Ale to też w grę nie wchodzi. Ja się tego nie podejmuję. – Czemuż to?
– Reynevan – głos Francuza był zimny, a wzrok jeszcze zimniejszy. – Udawaj sobie ideowca, jeśli lubisz. Lub jeśli mniemasz, że ci z tym do twarzy. Możesz, jeśli wola twoja, walczyć o Wiklefa, Husa, Boga, sakrament sub utrague specie, dobro ludu i sprawiedliwość społeczną. Ale ja jestem zawodowiec. Ja chcę wykonać robotę i ujść z życiem. Co, nie dotarło? Dywersyjne pożary, by były skuteczne, trzeba wzniecić w samym momencie szturmu. Pojmujesz? – Ja pojmuję – ogłosił Szarlej. – W samym momencie szturmu. Wtedy nie ma już czasu na ucieczkę. Ci, którzy z naszą pomocą miasto zdobędą, zarżną nas podczas zwyczajowej entuzjastycznej rzezi. – Możemy ustalić jakiś sygnał…
– Uwiesić sobie, jak Rachab w Jerycho, sznurek z czerwonych nici? Za dużo kazań słyszałeś, chłopcze. Nie plącz literatury do poważnych spraw. Popieram Bisclavreta i mówię: ja też nie idę na taki hazard. Ja też, przypominam, jestem zawodowcem. Mam nawet kilka zawodów. Każdy jest mi drogi. Na tyle, by życie kochać i cenić je sobie. – Byłby sposób – powiedział po długim zastanowieniu Reynevan – by podpalić miasto bez narażania cennych skór panów zawodowców.
– Ha! Miałbyś taki?
– Miałbym. Bo ja, panowie, też jestem zawodowcem.
Mogłoby się wydawać, że praska apteka "Pod Archaniołem", azyl uczonych i filozofów, przybytek myśli i postępu, jest ostatnim miejscem, w którym można się wyszkolić w produkcji magicznych bomb zapalających. A jednak kto by tak pomyślał, w błędzie byłby. "Pod Archaniołem" można było wyszkolić się we wszystkich wyobrażalnych arkanach i umiejętnościach. A trzeba trafu, że akurat w procesie produkcji bomby zapalającej o dużej sile Reynevan osobiście uczestniczył. Bombę, zwaną w magicznym żargonie Ignis Inextinguibilis, postanowili sporządzić Teggendorf i Radim Tvrdik, strasznie rozgniewani na nieuczciwego konkurenta, partaczącego poza cechem czarownika dyletanta, byłego proboszcza od Świętego Szczepana. Początkowo planowali donieść nań anonimowo i zdać się na jurysdykcję miejską, ale uznali to za zemstę mało honorową. Księżulo czarownik miał piękny wiejski dom w Bubnach, dokąd w wiadomych celach zapraszał panny i mężatki. Teggendorf i Tvrdik wzięli ów dom na cel. Hej, radowali się niecnie, ale klecha gębę otworzy, gdy wróciwszy z Pragi z kolejną dupą zobaczy w miejscu chałupy czarną dziurę w ziemi! Złość przeszła jednak magikom szybko, do żadnego zamachu nie doszło. Ale Ignis Inextinguibilis wyprodukowano. Według starych arabskich recept, przejętych z wydanych w Konstantynopolu ksiąg. Z aktywnym udziałem asystującego w przedsięwzięciu Reynevana. Który teraz, po ponad roku, w Kłodzku, dokładnie wiedział, czego mu potrzeba. – Potrzeba mi – pewnie i dobitnie oświadczył patrzącym nań dość krytycznym wzrokiem kompanom – dwóch kadek oliwy lub oleju, kubła lub dwóch dziegciu, cebrzyka miodu, czterech funtów saletry, dwóch funtów siarki, tyleż gaszonego wapna. Do tego muszę mieć łagiew żywicy, najlepiej sosnowej. I dwie libry proszku antymonowego. Bywa w aptekach.
– To wszystko?
– Zrobimy, myślę, pięć bomb. Potrzeba zatem pięciu glinianych dzbanów o wąskich szyjkach. Słomy, by je owinąć. I dużo smoły, by całe zalać… – A wąż morski? – spytał spokojnie Bisclavret. – Włócznia świętego Maurycego? Stado papug? Małpy? Nie będą potrzebne? Tyś chyba na łeb upadł, Reynevan. Miasto jest w przeddzień oblężenia, chleb już racjonują, kupić soli to sztuka, a ty nas posyłasz po siarkę i antymon. – Potrzeba mi jeszcze – Reynevan nie przejął się tonem – lokum, w którym będę mógł pracować. Nie marudź więc, lecz weź się do dzieła. Pewien jestem, że Vogelsang ma w Kłodzku rezydenta. Może nawet niejednego. – Widziałeś – uciął Bisclavret – tych, co wisieli na bramie? To byli właśnie rezydenci Vogelsangu. Tak, masz absolutną rację, to nie byli wszyscy, mamy jeszcze jednego. Ale skontaktować się z nim teraz to pewność, że się też zawiśnie. Na torturach się gada, Reynevan. I zdradza. – Panowie – włączył się Szarlej. – Tak nie można, zakładać fiaska, nim się podejmie choćby próbę. Dawaj listę, Reinmarze. Obejdziemy miasto, zobaczymy, co z tych ingrediencyj da się skombinować. Lokal też znajdziemy. Mamy pieniądze, mamy czas… – Z czasem za dobrze nie jest – zaprzeczył Bisclavret. – Dziś jest dwudziesty drugi marca, poniedziałek po Niedzieli Białej. Sierotki Kralovca będą tu w środę. Najdalej we czwartek. – Zdążymy – rzekł z przekonaniem Reynevan. – Do roboty, panowie.
Rezydentem i uśpionym agentem Vogelsangu w Kłodzku okazał się altarysta u Panny Marii, nazwiskiem Johann Trutwein. Na widok Bisclavreta omal nie zemdlał. Szybko jednak, honor oddać mu trzeba, opanował nerwy na tyle, by móc sensownie odpowiadać na pytania. Zęby szczękały mu nieco, gdy opowiadał o losie innych agentów, katowanych wpierw w piwnicach ratusza, potem na rynku, na oczach gawiedzi. Sam altarysta ocalał, nieszczęśnicy nic bowiem o nim nie wiedzieli, Vogelsang był zbyt sprytny, by trzymać wszystkie jajka w jednej kobiałce. Ale co się Johann Trutwein strachu najadł, to się najadł. Bisclavret znał jednak niezawodne remedium na stany lękowe. Altarysta na widok nabitego pieniędzmi trzosa pojaśniał, wysłuchawszy zaś, z czym do niego przychodzą, zadziałał nad podziw sprawnie. Natychmiast miał dla konspiratorów lokal, położone na ulicy Mlecznej mieszkanie kupca, który uciekł z miasta, powierzając Trutweinowi klucz i dozór. Natychmiast zaoferował też pomoc w nabyciu potrzebnych surowców. Nie pytał, czemu surowce posłużą. I dobrze, bo i tak nikt by mu nie powiedział. Jeszcze tego samego dnia Reynevan zaczął w kupieckim mieszkaniu za pomocą zaklęć i amuletów wytwarzać magiczne zapalniki, zwane ignis suspensus. Reszta ekipy ruszyła zaś w miasto, by kupić, co trzeba. I powstał problem. Problemem, o dziwo, okazała się nie siarka i nie saletra, które bez większych problemów nabyto od miejscowych aptekarzy, nie żywica, której pod dostatkiem mieli zbiegli pod ochronę murów okoliczni smolarze, nie proszek antymonowy, który – żądając, prawda, bajecznej wręcz ceny – sprzedał im uchodzący z Bystrzycy alchemik. Trudność sprawił składnik, zdawałoby się, najmniej skomplikowany: olej. Oleju w Kłodzku nie było. Cały wykupiono. W mieście było bardzo mało wyspecjalizowanych olejarzy, zapotrzebowanie na olej pokrywały w całości tłocznie wiejskie. Produkcja oleju intra muros odbywała się we młynach jako działalność uboczna, parali się nią młynarscy czeladnicy. Teraz, wobec groźby oblężenia, część czeladników poszła pod broń, reszta dniem i nocą męłła mąkę na chleb. Nieoceniony altarysta od Panny Marii znalazł i na to sposób. Właśnie w farze zasłyszał szeptaną nowinę, że jeden z miejskich oleatorów ma zapasy, ale skrywa je, by we właściwym momencie wzbogacić się na spekulacji. Może być, że zechce sprzedać kadkę albo dwie. Zadeklarowawszy gotowość pośredniczenia w negocjacjach, altarysta poszedł sobie, bo zmierzch zapadał. Nazajutrz w mieście zapanowało zamieszanie i podniecenie, ludzie biegli ku Bramie Zielonej. Udała się tam więc i kompania. Stłoczony na murach tłum wskazywał palcami wzbijające się na południu słupy dymu. Płonęły, wieść niosła, Rengersdorf, Marcinów, Hannsdorf i Żelazno. Czarny dym, rozwiany wiatrem w postrzępiony pióropusz, wzbił się wkrótce na zachód od miasta, nad Schwedeldorfem i Roszycami. Podniecenie mieszczan sięgnęło zenitu. W połączeniu z wcześniejszymi wieściami o spaleniu Kunzendorfu dymy na zachodzie mogły oznaczać tylko jedno – husyci brali Kłodzko w kleszcze. – Jutro. – Gdy wrócili, Bisclavret znacząco spojrzał na Reynevana. – Jutro Kralovec stanie pod miastem. – Zdążę – Reynevan wskazał na pięć okręconych już słomą dzbanów. – Wystarczy wlać olej, wymieszać, zaszpuntować, zasmołować. I gotowe. Potem pozostaje podłożyć je tam, gdzie trzeba. Zastanawiałeś się, gdzie? Bisclavret uśmiechnął się wilczo.