Gdy tłum zgęstniał, pole do popisu znalazł i Bisclavret. Odczytał zgromadzonym list Jezusa Chrystusa, spadły z nieba na pole w okolicach Opawy. – O wy grzesznicy i niegodziwcy – czytał z przejęciem – zbliża się do was kres. Jam cierpliwy, ale jeśli z Rzymem, z tą bestią babilońską, nie zerwiecie, przeklnę was wraz z Ojcem moim i z anioły memi na wieki wieków. Ześlę na was grad, ogień, pioruny i burze, aby zginęły wasze prace, i zniszczę wasze winnice, i zabiorę wam wszystkie owce wasze. Będę was karał złym powietrzem, włożę na was wielką nędzę. Napominam was tedy i zakazuję dawać dziesięciny niegodnym papieżnikom, prezbitrom i biskupom, sługom antychrystowym; zakazuję ich słuchać. A kto się sprzeniewierzy, nie ujrzy życia wiecznego, a w domu jego narodzą się dzieci ślepe, głuche i parchate… Słuchacze żegnali się z twarzami wykrzywionymi przerażeniem. Szarlej klął pod nosem. Samson milczał spokojnie i udawał idiotę. Reynevan wzdychał, ale już niczego nie przedsiębrał i niczego nie mówił. Dolina Białej wwiodła ich wprost w Kotlinę Kłodzką, na popas stanęli w karczmie pod osadą Żelazno. Obfitość gospod i karczem nie dziwiła, podróżowali szlakiem handlowym, uczęszczanym zwłaszcza przez kupców chcących w drodze do Czech ominąć kłodzkie myta i komory celne. Z uwagi na znaczne wzniesienie Przełęczy Krutvaldzkiej szlak był zbyt uciążliwy dla wyładowanych wozów, ale kupcy podróżujący lekko często wybierali tę właśnie drogę. Kompania wybrała ją z innych powodów. W karczmie w Żelaźnie, oprócz kupców, podróżnych i zwykłych ostatnio wojennych uchodźców, popasała grupa wagantów, rybałtów i wesołych żaków, robiących sporo hałasu i zamieszania. Rzehors i Bisclavret nie wytrzymali, rzecz jasna. Pokusa była zbyt silna. Po opowiedzeniu kilkunastu obscenicznych anegdot na temat papieża, wrocławskiego biskupa i kleru w ogóle, zaczęła się zabawa w polityczne zagadki.
– Kuria rzymska owieczki pasie? – zapytywał Rzehors.
– Bo im wełna ostrzygą się! – odkrzykiwali chórem waganci, łupiąc kuflami o stół. – A teraz baczcie! – wołał Bisclavret. – Będzie o hierarchii rzymskiej! Kto odgadnie? Yirtus, ecclesia, clerus, diabolus! Cessat, calcatur, errat, regnat! – Cnota ginie! – żacy bystrze łączyli słowa w pary. Kościół gnębi! Kler błądzi! Diabeł rządzi! Karczmarz kręcił głową, kilku kupców demonstracyjnie odwróciło się plecami. Wyraźnie nie w smak była też wagancka uciecha pięciu buro odzianym podróżnym przy stole obok. Zwłaszcza jednemu z nich, typkowi z cerą ciemną jak u Cygana. – Cichajcie no! – zażądał ów ciemny wreszcie. – Ciszej, nie samiście w gospodzie! Ani pogwarzyć przez wasze szumy! – Oho! – odwrzasnęli waganci. – Patrzcie go! Kmiotek dysputant się znalazł! Myślałby kto! – Przymknijcie się, rzekłem! – nie rezygnował ciemny. – Dość swawoli! Waganci zagłuszyli go gwizdami i imitowanymi odgłosami pierdzenia. Ale dalej bawili się już nieco powściągliwiej, przynajmniej o kilka tonów niżej. Być może dlatego właśnie stało się to, co się stało. Słuch Reynevana przestał być tępiony i przygłuszany śmiechem z głupawych anegdot o papieżach, antypapieżach, biskupach i przeoryszach, sam zaś Reynevan zaczął nadstawiać ucha na inne odgłosy i dźwięki. Sam nie wiedział, kiedy z bezładu i chaosu wyłowił nie co innego, a właśnie urywki konwersacji owych pięciu burych podróżnych. Coś było w ich rozmowie, coś, co przywabiło jego ucho, jakieś słowo, szyk słów, zdanie. Może imię? Sam nie wiedząc, dlaczego, Reynevan zamoczył palec w piwie i wykreślił na blacie stołu znak Supirre, używany do podsłuchiwania. Czując na sobie zdziwiony wzrok Samsona, Reynevan suchym palcem powtórzył znak, celowo wychodząc poza linię, powiększając. Od razu zaczął słyszeć wyraźniej. – Można wiedzieć – odezwał się łagodnie Samson, przerywając struganie kołka – co ty zamierzasz?
– Nie przeszkadzaj, proszę – Reynevan skoncentrował się. – Supirre, spe, vero. Aures guia audiunt. Supirre, spe, uero.
Zaczął słyszeć każde słowo, nim przebrzmiało zaklęcie.
– Niech zdechnę, jeśli łżę – mówił ten z ciemną twarzą. – Takiego ciała foremnego to żem u żadnej baby nie widział, nigdy. Cycki miała jak święta Cecylia na obrazie w kościele, a twarde, kieby z marmuru, nawet gdy na wznak leżała, to jej sterczały. Iście nie dziwota, że książę Jan tak dla tej Francuzicy zgłupiał. – Ale przecie zmądrzał – parsknął drugi. – I pozbył się jej, do loszku zamknąć kazał. – Za co niech mu Bóg wynagrodzi – zarechotał Ciemny. – Inakszy nie byłoby nam dane poużywać sobie na niej. A było, powiadam wam, takie używanie, że hej… Co noc my się tam w ziębickim kabacie zbierali… I co noc ją pospołu… Broniła się, mówię wam, jak wściekła, gęby nam nieraz jak kocica podrapała… Ale przez to jeszcze większa uciecha była. – A nie baliśta się? Że zauroczy? Gadali, że Burgundka wiedźma, z diabłem w zmowie. Sam kamieniecki opat pono orzekł… – Ano – przyznał Ciemny – nie skłamię, miałemć z początku stracha. Ale ochota przemogła, hę, hę. Co, często wam się trafia rżnąć piękność, co ją wcześniej sam jaśnie książę Jan Ziębicki obracał na atłasach? Kromie tego uspokoili nas owi pachołkowie więzienni, że oni od trzech roków nasilnie chędożą wszystkie młódki, jakie do kabata trafią, a z delacyj o czary trafia najwięcej. Chędożą je, jak chcą. I nic nikomu nie było. Przereklamowane te czary. – A ksiądz na spowiedzi?
– A co mi tam ksiądz. Dyć wam prawię, nie widzieliście jej, tej Adeli znaczy. Ujrzelibyście, do goła rozdzianą, migiem by was strachy odleciały. Którejś z rzędu nocy tośmy ją… Tego, co wydarzyło się którejś z rzędu nocy, kompani Ciemnego nigdy już nie mieli się dowiedzieć. Reynevan zadziałał jak w transie, niemal bezwiednie. Wstał jak pchnięty sprężyną, doskoczył, z rozmachem trzasnął gadułę pięścią w twarz. Chrupnął nos, trysnęła krew. Reynevan zakołysał się w biodrach, walnął jeszcze raz. Uderzony zawył, zawył tak rozdzierająco i okropnie, że karczma zamarła. Ludzie jęli pomykać ku drzwiom. Towarzysze wędrowca zerwali się, ale stali jak skamieniali. A gdy uderzony po raz trzeci Ciemny zwalił się z ławy na podłogę, uciekli. Bisclavret i Rzehors wypychali ku wyjściu żaków i wagantów, Szarlej powstrzymał nadbiegającego karczmarza. Dziewka służebna zaczęła cienko krzyczeć. Leżący Ciemny też krzyczał. Też cienko, rozpaczliwie, błagalnie. Zadławił się, gdy Reynevan z całej siły kopnął go w usta. Poderwany z podłogi gulgotał, pluł krwią i zębami, trząsł głową, błyskał białkami oczu, miękł, obwisał. Reynevan zamierzył się, ale pięść przestała mu wystarczać, była zupełnie nieadekwatna. Świat dokoła zrobił się oślepiająco jasny, biały, świetlisty. Pchnął wędrowca na słup, porwał ze stołu dzban, dzban rozbił się przy pierwszym uderzeniu, namacał na stole gruby kostur, zdzielił opartego o słup w ramię powyżej łokcia. Chrupnęło, Ciemny zaskowyczał jak pies. Reynevan walnął jeszcze raz, z całych sił, w drugą rękę. Potem w nogę. Padającego uderzył w głowę, leżącego na podłodze kopnął w brzuch, poprawił z drugiej nogi w podbrzusze. Ciemny nie krzyczał już, drżał tylko konwulsyjnie, dygotał jak w febrze. Reynevan też dygotał. Rzucił kostur, uklęknął na powalonym, chwycił za włosy, z furią począł tłuc potylicą o deski. Czuł, jak chrupie i ustępuje kość czaszki. Jak skorupka jajka. Ktoś chwycił go, przemocą odciągnął. Samson. – Dosyć – powtarzał olbrzym, trzymając go w mocnym uścisku. – Dosyć, dosyć, dosyć. Opamiętaj się! – Jeśli tak – charknął Rzehors – mają w waszym wykonaniu wyglądać konspiracja i skrytość, to ja wam serdecznie gratuluję. – Mamy misję – dodał Bisclavret. – A ninie będą nas ścigać za morderstwo. Reynevan! Co cię napadło? Dlaczegoś go tak… – Widać był powód – uciął Szarlej.
– Aha – odgadł Rzehors. – Zgaduję. Adela Stercza. Reynevan! Przecież obiecywałeś…
– Zamknij się.
Wokół głowy leżącego wykwitała wielka, lśniąca, czarna w świetle kaganków kałuża. Szarlej uklęknął obok, ujął go za skronie, ścisnął mocno, skręcił gwałtownie i silnie. Chrupnęło, typ wyprężył się. I oklapł. Reynevan wciąż widział to wszystko w tonacji świetliście jaskrawej bieli. Słyszał jak przez wodę. Nogi miał jak z waty, gdyby nie uścisk Samsona, upadłby. Szarlej wstał.
– Cóż, Reinmarze – rzekł zimno. – Pewną cezurę życiową masz już za sobą. Ale sporo jeszcze musisz się nauczyć. Mam na myśli technikę. – Uciekajmy stąd – powiedział Bisclavret. – Szybko.
– Racja – powiedział Samson.
Nie rozmawiali. Uciekali w milczeniu, galopem, z biegiem Białej, w Kotlinę Kłodzką. Nie wiedzieć kiedy znaleźli się na rozdrożu, na gościńcu, biegnącym prawym brzegiem Nysy. Gościńcem, z południa, ciągnęły tłumy uchodźców. Ciągnęły w popłochu. W panice. Wmieszali się w tłum. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nikt się nimi nie interesował. Nikt ich nie ścigał. Nikogo nie obchodziła pospolita zbrodnia, mało ważne morderstwo, mało ważna ofiara, mało ważny sprawca. Były sprawy ważniejsze. Dużo ważniejsze. Dużo groźniejsze. Wibrujące w trzęsących się głosach uchodzących z południa ludzi. Boboszów spalony. Lewin spalony. Zamki Homole i Szczerba oblężone. Międzylesie w ogniu. Doliną Nysy, paląc i mordując masowo, idą najeźdźcy. Potężna, kilkutysięczna armia husyckich kacerzy. Osławionych Sierotek pod wodzą osławionego Jana Kralovca.
Niemal pół wieku później, wiercąc się na twardym zydlu, stary mnich kronikarz z żagańskiego klasztoru augustianów poprawił i wyrównał pergamin na pulpicie, zamoczył pióro w inkauście.
In medio guadragesime anno domini MCCCCXXVHI traxerunt capitanei de secta Orphanorum Johannes dictus Kralowycz, Procopius Paruus dictus Prokupko et Johannes dictus Colda de Zampach in Slesiam cum CC equites et TV milia peditum et cum CL curribus et versus civitatem Cladzco frocesserunt. Civitatem dictam Mezilezi et civitatem dictam Landek concremaverunt et plures villas et opida in eodem districtu destruxerunt et per voraginem ignis magnum nocumentum fecerunt… Mnich poderwał głowę, w przestrachu węsząc dym. Ale to tylko palono chwasty w klasztornym ogrodzie.