Ale krzyk krzykiem, a bitwa i wojaczka miały swoje prawa. Gdy na jego wezwanie kłodzkie rycerstwo i resztki zaciężnych stawiły husytom wściekły, acz rozpaczliwy opór, Puta z Czastolovic obrócił konia i uciekł. Taki był mus, tak było trzeba. Należało ratować Nysę, wciąż mocno obsadzoną i zdolną do obrony stolicę biskupią. Należało ratować Śląsk. Ziemię kłodzką. I własną skórę.
Będąc już całkiem blisko fosy, murów miasta i Bramy Celnej, bezlitośnie zmuszany do galopu koń Puty stratował porzuconą, wdeptaną w wiosenne błoto biskupią chorągiew. Czarne orły i czerwone lilie.
W ten sposób – druzgocącym zwycięstwem i kolejnym triumfem Prokopa Wielkiego – zakończyła się bitwa pod Nysą, stoczona na Mnisiej Łące i w jej okolicach nazajutrz po świętej Gertrudzie Roku Pańskiego 1428. Potem było jak zwykle. Upojone zwycięstwem tłumy husytów wzięły się za dorzynanie rannych i obdzieranie zabitych. Tych drugich doliczono się około tysiąca, ale Reynevan już na odwieczerz usłyszał śpiewkę, podnoszącą wynik do trzech tysięcy. O zmierzchu śpiewka urosła o dwie nowe zwrotki, a liczba zabitych o dalsze dwa tysiące. Teraz na triumfujących Czechów przyszła kolej wykrzykiwać pod murami Nysy obelgi, groźby, szyderstwa i różne plugastwa o papieżu, a obrońcom przyszło siedzieć jak myszy pod miotłą. Spalono podgrodzie, nie szczędząc ni jednej chałupy, ale miasta nie atakowano. Prokop ograniczył się do ostrzału z bombard, niezbyt intensywnego zresztą, a kaznodzieja Markolt zorganizował pod murami wieczorną demonstrację z pochodniami i nadzianymi na ostrza włóczni głowami poległych. Nazajutrz, nim skończono ładować łup na wozy, u Horna i Reynevana zameldował się Vogelsang – w osobie zbiegłego z miasta Drosselbarta. Natychmiast udano się do Prokopa. Nysa, zameldował Drosselbart, jest dobrze przygotowana do obrony, pan Puta panuje nad sytuacją, dyscyplinę utrzymuje żelazną, w zarodku dławi wszelkie przejawy paniki i defetyzmu. Ma dość sił i środków, by w razie oblężenia skutecznie i długo bronić grodu, nawet po tym, jak uciekli biskup i książęta.
– Gdy wyście tu paradowali z trupimi głowami na dzidach – oświadczył dość bezczelnie chudzielec – biskup uciekł Bramą Wrocławską. Dali też nogę książęta: Ruprecht, Ludwik Oławski i Jan Ziębicki. Prokop Goły nie skomentował, patrzył tylko pytająco. Drosselbart zrozumiał bez słów. – O Ruprechcie – oświadczył – możecie chwilowo zapomnieć, będzie uciekał aż do Chojnowa, na drodze wam już nie stanie. Jeśli chcecie znać moją opinię, lada moment pierzchnie też jego wujaszek, Ludwik Brzeski. Ludwik, jak pewno zauważyliście, w bitwie nie brał udziału, nawet nie ruszył się spod Brzegu, choć biskup się wściekał. Ma nielichą siłę, coś koło stu kopii jazdy. A walki unika. Albo ma pietra, albo… Krążą inne plotki w tym względzie… Mówić? – Słucham – Prokop w zamyśleniu bawił się koniuszkiem wąsa. – Słucham uważnie. – Żoną Ludwika Brzeskiego jest, jak wiecie, Elżbieta, córka kurfirsta brandenburskiego Fryderyka. Kurfirst znosi się z polskim królem Jagiełłą, swata z Jagiełłówną syna. Wie, że król polski Czechom w sercu sekretnie przychylny, więc by go nie drażnić i szans na mariaż z Polską nie popsować, poprzez córkę wpływa na księcia Ludwika, by ów unikał… – Dość – Prokop puścił wąs. – To są bzdury jakieś, czasu na nie szkoda. Ale podsycajcie tę plotkę, podsycajcie. Niechaj krąży. Co powiecie o Janie Ziębickim? I o młodym księciu Oławy? – Zanim uciekli z Nysy, była kłótnia. Między nimi oboma a Putą z Czastolovic. Rzecz nietajna, o co poszło. Obaj chcą ratować swe księstwa. Krótko: chcą się dogadać. Okupić. – Tym, co z nami paktują – rzekł wolno Prokop – Luksemburczyk grozi utratą życia, czci i majętności. Kościół do kolekcji dorzuca klątwę. Zapomnieli o tym? Czy mają za czcze pogróżki? – Luksemburczyk jest daleko – wzruszył ramionami Drosselbart. – Bardzo daleko. Za daleko, jak na króla. Król powinien poddanych bronić. A co robi Zygmunt? Siedzi w Budzie. W kłótni z Putą książęta użyli tego argumentu więcej niż jeden raz. – Co wy na to? – uniósł głowę Prokop Goły. – Horn? Bielawa? – Jan Ziębicki to zdrajca – wypalił pospiesznie Reynevan. – Zakłamany drań! Uciekł z Nysy, zdradził i samego zostawił pana Putę, swego przyszłego teścia. Zdradza Luksemburczyka, chce układać się z nami, bo tak mu dziś wygodnie. Jutro dla wygody zdradzi nas! Prokop patrzył na niego długo.
– Zakładam – rzekł wreszcie – że Jan Ziębicki i Ludwik Oławski są niezdecydowani, że się wahają, że nie wiedzą, jak do nas podejść. Ułatwimy im zadanie, sami robiąc pierwszy krok. Jeśli naprawdę chcą rokować, chwycą okazję oburącz. Pojedziecie do Ziębic i Oławy, złożycie propozycję. Jeśli zapłacą wypalne i powstrzymają się od akcji zbrojnych, oszczędzę ich księstwa. Jeśli nie zapłacą lub ugodę złamią, to i za sto lat nie podniosą się z gruzów i zgliszcz. Pojedziecie zaraz. Wy dwaj. Horn i brat Drosselbart. – A ja? – spytał Reynevan. – Ja nie?
– Ty nie – odrzekł spokojnie Prokop. – Ty mi się zbytnio coś podniecasz. Jakąś prywatę w tym węszę, jakąś złość, jakąś osobistą zemstę. My w tej kampanii realizujemy szczytne cele i idee. Niesiemy prawdziwe słowo Boże. Palimy kościoły, w których miast Boga czci się rzymskiego antychrysta. Karzemy zaprzedanych Rzymowi prałatów, ciemiężycieli, gnębicieli ludu. Karzemy żądnych słowiańskiej krwi Niemców. Ale prócz szczytnych idei mamy interes do zrobienia. Urodzaj był lichy, zaczynamy też odczuwać skutki blokady. Strych żyta kosztuje w Pradze cztery grosze, Reinmarze. Cztery grosze! Czechom grozi głód. Wyprawiliśmy się na Śląsk po zdobycz i łup. Po pieniądze. Jeśli mogę mieć pieniądze bez walki i ofiar w ludziach, tym lepiej, tym większa korzyść. Pakty i układy, zapamiętaj, to równie dobry sposób prowadzenia wojny jak ostrzał z bombard. Pojmujesz to? – Pojmuję.
– Świetnie. Ale ja i tak poczekam, aż ci się to w duszy uleży. Tymczasem do Ziębic i Oławy pojadą Horn i Drosselbart. Bez ciebie. Dla ciebie mam inne zadania.
Dnia następnego, w sobotę przed niedzielą Judica, na Śląsku zwaną Białą, a przez Czechów Śmiertną, Prokop rozpoczął z Putą z Czastolovic pertraktacje odnośnie okupu za wziętych w bitwie jeńców. W tym czasie Jarosław z Bukoviny i Zygmunt z Vranowa spalili Otmuchów i Paczków, dekorując niebo dwoma potężnymi, z daleka widocznymi słupami dymu. Otik z Loży, Zmrzlik i Tovaczovsky też nie próżnowali – spalili Widnawę i zdobyli zamek Jawornik. Nie zostawał w tyle Puchała, pilnie i metodycznie paląc biskupie wsie i folwarki. Prokop znalazł jednak chwilę dla Reynevana. Oderwał się od rokowań, by się pożegnać. I udzielić ostatnich wskazówek. – Twoje zadanie – pouczył – ma dla kampanii znaczenie pierwszorzędne. Teraz, w cztery oczy, mówię ci: jest znacznie ważniejsze niż układy załatwiane przez Horna i Drosselbarta. Mówię ci to, bo widzę, że wciąż się dąsasz o to, że cię z nimi nie posłałem. Powtarzam: otrzymujesz zadanie stokroć ważniejsze. I, nie ukrywam, stokroć trudniejsze. – Wykonam je, bracie Prokopie – przyrzekł Reynevan. – Ku chwale Kielicha. – Ku chwale Kielicha – powtórzył z naciskiem Prokop Goły. – Dobrze, że tak rozumujesz. I że rozumiesz, jak bardzo jesteś ze sprawą Kielicha związany. Jak i to, że tylko z nami pomścisz brata i doznane od papistów krzywdy. Tylko w taki, żaden inny sposób zdołasz to uczynić. Pamiętaj. – Będę pamiętał.
– Jedź z Bogiem.
Wyruszyli do południa, w pięć koni: Reynevan, Szarlej, Samson, Bisclavret i Rzehors. Samson wiózł przytroczony do łęku siodła flamandzki gudendag, Szarlej uzbroił się w niebezpiecznie wyglądający brzeszczot zwany falcjonem, krzywy i rozszerzający się ku końcowi bułat. Broń taką, mimo saraceńskiego wyglądu, kuto w całej Europie, popularna była zwłaszcza w Italii. Była lżejsza od miecza i znacznie poręczniejsza w walce, szczególnie w ścisku. Pod spalonym Otmuchowem przeprawili się na lewy brzeg Nysy i skierowali ku pamu Rychlebów. Podróżowali trasą, którą przed paroma dniami przeszły oddziały husytów, wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było ślady tego przejścia i oznaki realizacji niesionych przez Tabor szczytnych celów i idei. Z kościołów, w których czciło się rzymskiego antychrysta, zostały zgliszcza. Tu i ówdzie wisiał też na suchej gałęzi jakiś zaprzedany Rzymowi prałat. Kruki, wrony, wilki i zdziczałe psy pasły się na trupach. W zasadzie należało założyć, że są to trupy wyłącznie żądnych słowiańskiej krwi Niemców i wrogów Kielicha, można było mniemać, że wśród zabitych nie ma ludzi Bogu ducha winnych i przypadkowych. Można było tak mniemać. Ale nikt tak nie mniemał. Minęli biskupią wieś Jawornik, skierowali się w góry, na Przełęcz Krutvaldzką. A tutaj, wiosną, dopadła ich zima. Zaczęło się niewinnie, od zachmurzenia, od nieco ostrzejszego i zimniejszego wiatru, od kilku drobnych śnieżynek. Bez ostrzeżenia, momentalnie, kilka śnieżynek zamieniło się w gęstą białą zamieć. Padający wielkimi płatkami śnieg momentalnie pokrył drogę, obielił świerki, wypełnił koleiny. Wędrowcom oblepił twarze, topniejąc na rzęsach, wypełnił oczy wodą. Im wyżej ku przełęczy, tym robiło się gorzej – dmący wściekle wicher wywołał zamieć, przestali widzieć cokolwiek poza białymi od śniegu grzywami koni. Oślepiwszy ich, zamieć zaigrała z innymi zmysłami – w kurniawie, przysiągłbyś, rozległy się dzikie śmiechy, chichoty, krzyki, wycia. Nikt z kompanii nie należał do przesadnie przesądnych, ale wszyscy zaczęli nagle jakoś dziwnie kurczyć się i garbić w kulbakach, a konie zupełnie nie ponaglane pokłusowały żywiej, chrapiąc tylko czasem niespokojnie.
Szczęściem, droga wwiodła ich w kotlinę, dodatkowo osłoniętą bukowym lasem. A potem poczuli dym i zobaczyli światełka. Panowała cisza. W taką pogodę nawet psom nie chciało się szczekać.
W karczmie, prócz piwa, podawano wyłącznie śledzie, kapustę i groch bez omasty – trwał wszak Wielki Post. Goszczącego narodu było zaś tyle, że dla Reynevana i kompanii z trudem znalazło się miejsce. Wśród klientów przeważali górnicy ze Złotego Stoku i Cukmantla, nie brakowało i wojennych uchodźców – spod Paczkowa, spod Widnawy, nawet spod Głuchołazów. Najazd husycki zdominował, rzecz jasna, tematykę rozhoworów, wypierając nawet ekonomię i seks. Wszyscy gadali o husytach. Rzehors nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji. – Co wam powiem, to wam powiem – prawił, gdy dano mu dojść do głosu. – Jeden na świecie uczciwą trudni się pracą i sprawiedliwie chleb powszedni pożywa. Ale inni jedzą ten chleb jako złodzieje i grabieżcy, bo na niego nie zapracowali, jeno go pracującym ukradli i zrabowali. A do tych właśnie liczą się panowie, prałaci, księża, mnisi i mniszki, którzy ssą lud na podobieństwo pijawek, którzy nie tak czynią, jak Ewangelia uczy i każe, a całkiem na opak i wbrew. Są więc oni wszyscy prawa Bożego wrogami i na karę zasługują. Wiecie, bracia, jakim sposobem ocalali niedawno swe domy i dobytek kmiecie spod Kietrza i Głubczyc? Takim, że sami sprawy w ręce brali i załatwiali. Gdy Czesi do nich docierali, widzieli kościół i zamek pański już w zgliszczach, a pana z plebanem dyndających na stryczkach. Przemyślcie tę rzecz, bracia chrześcijanie. Przemyślcie dobrze! Słuchacze kiwali głowami, tak, tak, prawda, prawda, dobrze gada, gnębią nas wielmoże i włodarze, żyć nie dają, jeszcze piwa, gospodarzu, a popi i mnisi najgorsze krwiopijce, żeby ich tak diabli wzięli, piwa, piwa, mehr Bier, a podatkami, verfluchte Scheisse, to nas chyba niedługo zaduszą, ciężkie czasy nastały, białogłowom ino kurewstwo w głowach, młódź się biesi i starszych nie słucha, drzewiej inaczej bywało, więcej piwa, mehr Bier, odczopujcież antałek, gospodarzu, słony ten wasz śledź, że niech go cholera. Szarlej klął z cicha, schylony nad miską, Samson strugał kołek i wzdychał. Reynevan żuł groch, bez omasty smakujący jak karma dla kur. Pod niską i okopconą powałą karczmy snuł się dym, falowały pajęczyny i tańczyły złudne cienie. Przenocowali w stajni, rankiem ruszyli w dalszą drogę, w kierunku Lądka. Reynevan i Szarlej nie zapomnieli Rzehorsowi jego wczorajszych popisów. Wzięty na stronę, zmuszony był wysłuchać paru uwag, tyczących głównie zasad konspiracji. Do Kłodzka, przypomniał Reynevan, Vogelsang zmierza w misji sekretnej i ważnej. To wymaga dyskrecji i skrytości. Nadmierne ściąganie na siebie uwagi może misji zaszkodzić. Rzehors najsampierw nadął się nieco, powołał na rozkazy wydane mu bezpośrednio przez Prokopa. To szerzona wśród chłopstwa propaganda, chełpił się, zachwiała morale biskupiej piechoty pod Nysą, i tak dalej, i tak dalej. Wreszcie zgodził się zachowywać nieco większą dyskrecję. Wytrzymał jakieś pół mili, do położonej pół mili za Lądkiem wsi Radochów. – Co wam powiem, to wam powiem! – wykrzykiwał, wlazłszy na beczkę, do gromady chłopów i uchodźców. Bają popi i wielmoże, że niosą Czesi wojnę. Kłamią! Nie wojna to, ale bratnia pomoc, misja pokojowa. Z misją pokojową przybywają na Śląsk Boży bojownicy, bo pokój, pax Dei, to dla dobrych Czechów najświętsza ze świętości. Ale by był pokój, trza zwyciężyć wrogów pokoju, gdy mus, to orężem i siłą! To nie śląski lud pobratymczy Czechom wrogiem, lecz biskup Wrocławia, łotr, ciemięzca i tyran. Biskup wrocławski z diabłem jest w zmowie, studnie zatruwa, umyślił zarazę po Śląsku rozszerzyć, lud wygubić. Tedy Czesi ino przeciw biskupowi, przeciw popom, przeciw Niemcom! Lud prosty lękać się Czechów nie musi!