– No. Nie mówiłem?
– Zamknijcie się wreszcie, do psiej mąci! – wrzasnął Wilrych von Liebenthal. – Szlag chce trafić, gdy się tego słucha! – Pojrzyjcie, jaki orszak bogaty.
Faktycznie, trzeba było przyznać, mijający ich, nadciągający od strony Bolkowa orszak prezentował się okazale. Przodem jechał laufer w błękitno-srebrnej barwie, z podobnie szachowanym proporcem. Za nim podążali zbrojni jeźdźcy i strojni dworzanie, otaczający zaprzężony w czwórkę siwków wóz, obity wzorzystą tkaniną i udekorowany błękitnymi wstęgami. Na wozie, w otoczeniu dworek, zasiadała korpulentna i roztaczająca aurę dostojeństwa matrona w czepcu i podwice. – Rozamunda von Borschnitz – rozpoznał, kłaniając się, Priedlanz. – Z domu Bolz – potwierdził półgłosem Stroczil. – Ha, cudnie piękna była to podobnież niegdyś białogłowa. Opowiadał mój nieboszczyk tatko, jako za jego młodych lat pół Śląska się w niej kochało, latali za nią kawalerowie jak psi za suką, bo prócz tego, że gładka, jeszcze i posażna była. Wreszcie się za Kunona Borschnitza wydała, tego, który… – Czasów, kiedy twój tatko młody był – przerwał zjadliwie Liebenthal – najstarsi ludzie nie pamiętają. Biskupi wrocławscy pono byli wonczas jeszcze posłuszni metropolii gnieźnieńskiej, księstwem świdnickim pono władali Piastowie, a król czeski Wacław IV maluśkim pono był pędraczkiem. Tak dawno to było. Borschnitzowa, babsko stare, musi mieć tedy grubo ponad sześćdziesiąt roków, dziw, że się jeszcze próchno nie rozsypało. Popędźcie konie, cholera bierze, gdy się tak wlec! Heretyk, pogoń kobyłę! Hej! Sięgnij no który jego chabetę nahajką przez zad! – Dałbyś pokój, Wilrych.
Nocować wypadło im w Bolkowie, miasteczku leżącym u stóp góry, na szczycie której wznosiło się słynne i groźne zamczysko. Tym razem spali w zajeździe – Liebenthal zdecydował się wreszcie głębiej sięgnąć do kiesy, którą dostał od Dachsa jako ryczałt na koszta podróży. Zafundowali sobie także wieczerzę pod postacią suto okraszonych pierogów z kapustą i grzybami.
Objedzony Reynevan spał bez snów.
Nazajutrz niebo znowu zaciągnęły niskie chmury, zaczęło mżyć. Jechali, rzadko przerywając milczenie. Oglądali się, ale po tropiącym ich jeźdźcu nie było śladu. Zniknął. Jak duch. Może rzeczywiście był duchem? Może naprawdę był to Ribezahl, demon Karkonoszy? Może powodem jego zniknięcia był fakt, że się od Karkonoszy oddalili? Mżyło.
Wypogodziło się dopiero późnym popołudniem. Gdy dotarli do Świebodzic. Stanęli w gospodzie "Pod Brodatym Kozłem". Jest późno, orzekł Wilrych Liebenthal, istnieje ryzyko, że do Świdnicy nie zdąży się przed zmrokiem i zamknięciem bram. A że Świdnica egzekwuje prawo milowe, w promieniu mili od miasta karczmy nie uświadczysz. A od tego "Kozła" przyjemnie czymsiś zalatuje. Zalatywało, okazało się, kapustą, cebulą, kaszą i żurem na wędzonce, a nade wszystko pieczoną gęsią. Święty Marcin był za pasem i przypominał o sobie. Przed usytuowaną w bezpośrednim pobliżu Bramy Bolkowskiej karczmą stało sporo wozów, a w stajni sporo koni. Gości mogła przywabić kuchnia "Kozła" – albo zmusił ich do przejazdu tędy posiadany przez Świebodzice przymus drogowy. – Tłoczno dziś u was – zagadnął Reynevan chłopca stajennego. – Roboty po uszy, co? A czyje to te konie? Chłopiec wyjaśnił, czyje. Wyjaśniając, wzdychał. Bardzo był przejęty. I bardzo gadatliwy. Gawędziliby dłużej, gdyby nie Liebenthal. – Hola! Ty! Bielawa! Co to za pogaduszki? Gębę na kłódkę i sam tu! Żywo! Wypełniona dymem, swądem i przytulnym ciepełkiem karczma pełna była ludzi. Przeważali wieśniacy, którym odwieczna rolnicza tradycja surowo nakazywała w sobotni wieczór upić się w sztok. Byli i kupcy, byli pielgrzymi w opończach obszytych muszlami z Compostelli. Byli cysterscy kwestarze, w dużym tempie opróżniający tak miski, jak i dzbanki. Na ławie u komina siedziała szóstka knechtów w skórzanych kabatach, obok zaś u stołu czterech czarno odzianych i smutnych osobników. Głośno i opryskliwie, jak na rycerzy przystało, zamówili jadło i napitek. Liebenthal znów zdecydował się uszczuplić otrzymany na podróż ryczałt, wnet więc ich stół zapełniły miski z mięchem, dzieże z kaszą, konwie z winem i gąsiorki z jabłecznikiem. – Uuach… – stęknął po jakimś czasie Priedlanz. – Niczego żarcie… A i picie ujdzie. – Jo, jo – beknął Kuhn. – Dobre, gut. Wia sih's g'hórt.
– Tedy łyknijmy!
– Zdrowia! Polewaj, Bartoszu!
– Zdrowie wasze!
– Żal – westchnął Bartosz Stroczil – że podjadłszy i wypiwszy nie pochędożym. Ale jutro, psiakrew, inaczej będzie, obaczycie. Gdy we Świdnicy staniem. Na laskę świętego Grzegorza Cudotwórcy! Wiem ja we Świdnicy zamtuzik, gamratki tamój niczym łanie… – Ufam – otarł wąsy Liebenthal – że z nowożytnych więcej czasów pochodzą te wieści. Co, Stroczil? Jak dawno żeś te łanie znawał? Żeby nie okazało się, że ninie to starej Borschnitzowej równolatki. Takie same próchna! – Przesadzacie, panie – odezwał się Reynevan. – Nadto, widzi mi się, obrażacie tu cześć niewiasty. – Pyta ktoś ciebie? – wrzasnął Liebenthal. – Czego gębę rozwierasz? – Ciszej, waszmościowie – syknął Priedlanz, zerkając niespokojnie. – Ciszej nieco. Już się na nas gapić poczynają. A tobie, Bielawa, o co idzie? – Szlachetna pani Borschnitzowa stara nie jest bynajmniej. Mój ojciec tyleż roków liczy i starcem nie jest. – Czego? Że jak?
– Sześćdziesiąt lat – Reynevan podniósł głos – to nie starość. Mój ojciec… – Do dupy z twoim ojcem! – ryknął Liebenthal. – Diabeł niech ojca twego porwie! Sześćdziesiąt nie starość?
Baranie ty! Komu szósty krzyżyk stuknie, ten próchno, truchło i pierdzielina! Rzekłem! A ty milcz i nie przeciw się, bo w pysk strzelę! – Głośniej gadajcie, głośniej – warknął Priedlanz. Nie wszyscy jeszcze was słyszeli. O, choćby tamten brudas u drzwi. On chyba nie słyszał. – Nadto – rzekł cicho Reynevan, patrząc Liebenthalowi prosto w oczy. – Nadto nie podoba mi się sposób, w jaki waszmościowie o niewiastach rozprawiają. Jak niegodnie je traktują. Mógłby kto pomyśleć, że wszystkie białogłowy identyczną mierzycie miarą. Że dla was wszystkie one jednakie. – Szlag mnie trafi! – Liebenthal wyrżnął pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia. – Na miły Bóg! Nie zdzierżę! – Przymkniecie się czy nie? Do diabła…
– Panie Bielawa – Stroczil przechylił się przez stół. Co waści napadło? Spiłeś się czy jak? A możeś chory? Wpierw ojciec, teraz białogłowy jakieś… Co tobie? – Że niewiasty wszystkie jednakie są, temu przeczę.
– Wszystkie jednakie są! – zaryczał Liebenthal. – Jednakie, mać ich w tę i nazad! I jednakiej rzeczy służą! – No nie! – Reynevan zerwał się zza stołu, zamachał rękami. – Nie, panowie! Mnie tego słuchać się nie godzi! – Ledwom ścierpiał – podniósł i piskliwie zawyżył głos – gdyście Ojca Świętego znieważali, papieża Marcina V, do dupy go przyrównując, zwąc starym truchłem i pierdzieliną! Ale odmawiać czci Matce Boskiej? Mówić, że cześć jej nie należy? Że taka sama, jak wszystkie niewiasty, że sicut ceterae mulieres poczęła i urodziła? Nie, tego spokojnie słuchać nie myślę! Kompanię waszą opuścić jestem zmuszon! Szczęki Liebenthala i Priedlanza opadły. Ale do końca opaść nie zdążyły. Nim zakończyły opadanie, czterech smutnych zza stołu w kącie zerwało się. Zerwali się też, jak na komendę, knechci w skórzanych kabatach. – Imieniem Świętego Oficjum! Jesteście aresztowani! Liebenthal odepchnął stół, porwał za miecz, Stroczil kopniakiem wywrócił ławę, Priedlanz i Kuhn błysnęli wpół dobytymi klingami. Ale czterej smutni znaleźli niespodziewanych sprzymierzeńców. Na czole Kuhna z trzaskiem rozpękł się gliniany garnek, rzucony z niewiarygodną celnością i siłą przez jednego z obszytych muszlami pielgrzymów. Bawarczyk runął plecami na ścianę, nim się opamiętał, już trzymali go w mocnym uścisku dwaj cystersi. Trzeci cysters, chłop niewysoki, ale krępy i nabity w sobie, uderzył Liebenthala barkiem, kropnął krótkim a precyzyjnym lewym sierpowym, poprawił prawym. Liebenthal oddał, mnich wykonał unik, maleńki, ale wystarczający, by pięść ledwie musnęła mu tonsurę, sam wyprowadził z dołu ładny hak, a po nim jeszcze ładniejszy prosty. Prosto w nos. Liebenthal zalał się krwią, zniknął pod gromadą rzucających się na niego knechtów. Inni zdążyli już obezwładnić Stroczila i Priedlanza. – Jesteście aresztowani – powtarzał jeden ze smutnych, z których żaden udziału w walce nie wziął. – Imieniem Świętego Oficjum jesteście aresztowani. Za bluźnierstwo, świętokradztwo i obrazę uczuć. – Pies was jebał! – ryczał przyduszany do podłogi Priedlanz. – To będzie zaprotokołowane.
– Skurwysyny pierdolone!
– To też.
Nie trzeba chyba dodawać, że Reynevana dawno już w izbie nie było. Gdy tylko zaczęło się zamieszanie, prysnął. Chłopak stajenny spełnił prośbę, nie rozkulbaczył jednego z koni. Do zachodu słońca było jeszcze na tyle daleko, że bramy nie zamknięto, a na tyle blisko, by na drodze nie było już żywej duszy, nikogo, kto mógłby udzielić wskazówek pościgowi. A Reynevan nie wątpił, że pościg ruszy, ruszy natychmiast, gdy sprawa się wyjaśni. Ścigać go będzie, wiedział to, nie tylko jego niedawna eskorta, ale i ci smutni, w których bezbłędnie rozpoznał ludzi Inkwizycji. Musiał jak najprędzej zwiększyć dystans, oddalić się na tyle, by nadciągający zmrok pokrzyżował ścigającym szyki. Gdy zapadnie mrok, musiał być daleko. Za wszelką cenę. Choćby miał na śmierć zajeździć konia.
Szczęście nadal zdawało się mu sprzyjać, koń póki co nie zdradzał w galopie objawów zmęczenia. Zaczął mydlić się pianą i robić bokami dopiero wówczas, gdy dopadł boru. Tu Reynevan i tak musiał zwolnić. W borze było już niemal zupełnie ciemno. Fart skończył się, gdy ściemniało całkiem. Gdy przejeżdżał mostek na strumieniu, łomot kopyt na dylach poniósł się echem. Tłumiąc tętent innych kopyt. Czarny i niewidoczny w mroku jeździec wyłonił się z ćmy jak upiór. Nim Reynevan zdołał zareagować, został ściągnięty z kulbaki. Bronił się, ale czarny jeździec miał siłę wręcz nadludzką. Uniósł go i z wysokości rzucił na kamienisty grunt. Był błysk, ból, paraliżujący bezwład. Potem twarda ziemia jakby rozpłynęła się pod nim, wessała w puszystą ciszę. W bezdenną otchłań miękkiego niebytu. Odzyskał przytomność w pozycji półleżącej. I w więzach. Nadgarstki miał skrępowane na podołku, nogi spętane w kostkach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni, pomyślał, po raz piąty ktoś mnie łapie, po raz piąty jestem czyimś jeńcem. Chyba ustanowiłem rekord. To była pierwsza jego myśl. Poprzedzająca nawet tę bardziej w jego sytuacji sensowną: kto mianowicie złapał go tym razem? Plecami opierał się o coś, co prawdopodobnie było murem, było bowiem twarde i wydzielało woń starej wapiennej zaprawy. Resztki muru widział też obok, osłaniały przed wiatrem płonące ognisko. Wiatr duł silnie, wręcz wył w porywach. Szumiały i skrzypiały jodły. Reynevan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest gdzieś wysoko, na szczycie góry lub wzgórza. – Ocknąłeś się?