ROZDZIAŁ XV – Konkluzje Konstancji
Klasyk prawa wydzwaniał, podupadły architekt wydzwaniał, żyjący w absolutnej nędzy dziennikarz radiowy wydzwaniał, jeszcze jeden, o którym nie opowiem, wydzwaniał i ja jeździłam do nich jak głupia i wbrew sobie. Na sam dźwięk ich głosów w słuchawce drętwiałam ze wstrętu tak wstrętnego, że aż kręcącego i rozmawiałam z nimi wzgardliwie, nieprzyjaźnie i wrogo i nie miałam najmniejszego zamiaru jechać, czułam się obrażona samym faktem, że dzwonią. Choć zapraszali wytwornie i w niezłym stylu, byłam głęboko dotknięta, że mają czelność zapraszać, byłam pewna, że zaraz odłożę słuchawkę i nagle słyszałam samą siebie, jak mówię: dobrze, ja przyjadę.
Zauważcie, nie mówiłam: dobrze, przyjadę ale mówiłam: dobrze, ja przyjadę. Ego eksponowałam. Moje suwerenne, niczemu nie podległe ja eksponowałam. Ale nawet powiedziawszy, obiecawszy, byłam pewna, że nie pojadę. Odkładałam słuchawkę, brałam prysznic, przebierałam się, poprawiałam makijaż, wszystko ma się rozumieć, tak sobie, z nudów, przecież nie po to, żeby jechać, a już na pewno nie po to, żeby kilkadziesiąt lat starszym nieszczęśnikom wydać się piękną i ponętną. Kilkadziesiąt lat starszym? Równie dobrze można powiedzieć: kilkaset albo kilka tysięcy lat starszym. Kiedy kolejny raz uświadamiałam sobie, że w roku, w którym urodził się klasyk prawa, nie tylko podpisano traktat wersalski, ale w tym też roku Włodzimierz Lenin mówił w Moskwie o rewolucji światowej, a w Warszawie uformowała się poetycka grupa Skamander, kiedy kolejny raz uświadamiałam sobie rozmiary mojego obcowania z historią, docierało do mnie, że równie dobrze mogłabym mieć do czynienia ze starożytnym Prasłowianinem. Pozostali byli młodsi, ale przecież dla mnie nie ma wielkiej różnicy pomiędzy rocznikiem dajmy na to 1919 a 1939 – obie daty przerabiałam na lekcjach historii.
Odstrzeliwałam się na arcylaskę i wychodziłam z domu, oczywiście wychodziłam nie po to, aby do tego, co akurat dzwonił, jechać, ale wychodziłam po to, aby wyjść. Aby wyjść gdziekolwiek. I wychodziłam gdziekolwiek, wpadałam gdziekolwiek, wpadałam na przykład do pobliskiego pubu napić się piwa, posiedzieć na chwilę, papierosa zapalić, pomiędzy ludźmi pobyć. I wpadałam, i siadałam, i dwa piwa wypijałam, i papierosa wypalałam, i jechałam do starszego ode mnie o kilkadziesiąt, a może o kilkaset, a może o kilka tysięcy lat nieszczęśnika.
Po co? Dlaczego? Z jakiego powodu? Co mną powodowało? Dlaczego moje suwerenne ego takiego wyboru dokonywało? Dlatego, że było mi wszystko jedno? Żeby upodliwszy się cieleśnie, uświadomić sobie, że człowiekowi nie może być wszystko jedno? Żeby zaznać czyjegoś psiego oddania i czyimś dygotem perwersyjnie się nasycić? Zapominałam? Zapominałam, jak było ostatnim razem, i utopijnie liczyłam, że tym razem będzie inaczej? Byłam podkręcona i zapominałam, że całą, że owszem całą drogę, nawet jeszcze na schodach, będzie jako tako, ale jak tylko otworzą się wierzeje zalatującego dwudziestoleciem wnętrza i stanie w nich mój rozanielony i świetnie pamiętający okupację amant – zapragnę jedynie spieprzać stamtąd jak najdalej, a spieprzać się nie da? Pragnęłam zaznać słodyczy rozmaitych rekompensat? Na przykład być o świcie obsypaną płatkami róży – tak jak uczynił to bezrobotny radiowiec? Albo przeciwnie, pragnęłam zaznać upokorzenia do kwadratu, tak jak u podupadłego architekta, u którego ciepłą wodę do mycia pozyskiwało się przez uruchomienie pralki, bo w kranie była tylko zimna? Z przechowywanej w głębi duszy, a pochodzącej z głębokiego dzieciństwa potrzeby posiadania strasznego sekretu to wszystko się brało?
Pytań może tu być całe mnóstwo, ale jedno pytanie nieubłaganie wychodziło do przodu, wysuwało się na czoło i wypływało na wierzch. Jedno tu było bardzo zasadnicze pytanie, jedno, choć postaci przybierało ono nieskończenie wiele. Czy przypadkiem ze mną nie jest coś nie tak? Może ze mną jest coś nie tak? Chyba ze mną jest coś nie tak? Może muzyk rockowy mnie jakoś naznaczył? Przeklął? Sprawił, że po nim już nigdy nie będę z innym mężczyzną? Z rozpaczy po jego utracie wytworzył się we mnie jakiś odstręczający defekt? Jakiś przykry zapach zaczęłam wydzielać? Piersi mi zaczęły cuchnąć? Włosy? Nogi? Jakiś ohydny, paraliżujący mężczyzn grymas twarz mi wykrzywia w decydującym momencie? Ślina mi cieknie? Stękam obrzydliwie? Ciemności, jakie od rozstania z muzykiem rockowym spowijają moje ciało i duszę, działają na moich partnerów jak gaz obezwładniający?
Zaczęłam maniakalnie szukać w sobie kłopotliwej wady, fatalnego miejsca, źródła feralności. Bez przerwy myłam się, kąpałam, przebierałam. Centymetr po centymetrze studiowałam samą siebie. Obwąchiwałam się, lustrowałam i obmacywałam. Doszło do tego, że badałam, czy faceci w knajpie, sklepie albo nawet na ulicy nie odsuwają się ode mnie. Niekiedy mi się wydawało, że się odsuwają, niekiedy, że się nie odsuwają. W istocie oni raczej nieprzerwanie sunęli w moim kierunku. Bo czas szukania defektu w sobie to był czas, kiedy ja się, że tak powiem, wybitnie cieleśnie ulepszyłam. Z taką zajadłością likwidowałam wszystkie swoje domniemane ohydy, że przy okazji bezwiednie wkroczyłam na najwyższe poziomy pielęgnacyjne, garderobiane, kosmetyczne. Tak pieczołowicie kasowałam wyimaginowane kratery i smrody na mojej skórze, że moja skóra nie mogła być gładsza i lepiej pachnąca. Tak poprawiałam styl, że nie szło się lepiej ode mnie ubrać. Okazuje się, że szukanie dziury w całym może prowadzić do doskonałości.
Szukałam, szukałam, aż znalazłam o osiem lat młodszego Patryka Wojewodę. Euforia, że wszystko ze mną jest OK, a nawet bardzo OK, trwała krótko. Zakochałam się w nim, zakochałam się ostro, może nawet spazmatycznie, ale on też okazał się impotentem. Duchowym. Niemożność duchowa – jak nie najgorsza, to jedna z najgorszych rodzajów niemożności. Chyba nawet chciał mnie kochać, ale nie potrafił, nie wiedział, nie umiał.
W sumie – tak czy tak, coś ze mną musi być nie tak. W apogeum mojej paniki doszłam do takiego pułapu dociekań, że kupiłam naukową książkę o impotencji. Tak jest. Kupiłam książkę pt. „Impotencja. Wszechstronny poradnik dla lekarzy". Prawie trzysta stron dużego formatu, i to stron poważnych, bo rzecz była przetłumaczona z angielskiego i napisana przez liczne grono zagranicznych autorów z obfitymi tytułami naukowymi. Przeczytałam od deski do deski. Ciekawa lektura. Już same tytuły rozdziałów, na przykład „Impotencja – rys historyczny", „Psychologia męskiego pobudzenia", „Neuroanatomia i neurofizjologia wzwodu członka" czy „Zewnętrzne aparaty próżniowe do leczenia impotencji", brzmiały interesująco.
Szczególnie zafrapował mnie rozdział pod paradoksalnym tytułem: „Impotent bez partnerki". Jedyny fragment, w którym nie było mowy o moich przypadkach. Moi nieszczęśnicy mieli we mnie partnerkę i być może pasowały do nich wszystkie zawarte jv poradniku, zarówno psychologiczne, jak i fizjologiczne uzasadnienia. Może mieli stany lękowe, a może zaburzenia naczyniowe. Może byli rygorystycznie wychowywani, a może mieli zaburzenia odpływu żylnego. Może mieli syndrom wdowca, a może niedrożność bifurkacji aorty. Może byli skrytymi homoseksualistami, a może za dużo pili i palili. Może mieli sto innych jeszcze dolegliwości. O nich bez wątpienia w tym dziele często musiała być mowa. O mnie ani słowa. Na stronie 181 był wprawdzie maleńki podrozdział „Zaburzenia u partnerki", ale opisano tam jedynie przypadek partnerki zgubnie mało aktywnej. Stanowczo nie był to mój przypadek. Ja nie tylko byłam aktywna. Ja w łóżkach moich nieszczęśników stawałam na głowie i mdlałam z wysiłku. Miałam taki zapał, że poniekąd wyspecjalizowałam się w seksie z impotentami.
Zawiedziona brakiem rozdziału poświęconego analogicznym jak mój przypadkom postanowiłam sama naukowo się zanalizować. Na podstawowe pytanie: Dlaczego bywałam z nieszczęśnikami i dlaczego w niektórych przypadkach wielokrotnie i uparcie ponawiałam fiasko takich doświadczeń? – uzyskałam dziewięć podstawowych odpowiedzi. Uogólniając: na tajemnicze zjawisko garnięcia się niektórych kobiet do impotentów wpływ może mieć dziewięć czynników. Po pierwsze: nadzieja. Po drugie: jałowa subtelność, ale subtelność. Po trzecie: żałobnie przedłużające się pieszczoty, ale pieszczoty. Po czwarte: możliwość przypadkowego, sporadycznego i pełnego męczeństwa orgazmu, ale orgazmu. Po piąte: ambicja. Po szóste: ciekawość albo wola uczestniczenia w eksperymencie. Po siódme: psie oddanie nieszczęśnika. Po ósme: życiowo wygodna chęć rekompensowania przez nieszczęśnika cielesnych strat w dziedzinach takich, jak finanse, podarki itp. Po dziewiąte: perwersja. Oczywiście istnieje i dziesiąty czynnik: miłość. Przypuszczalnie można nieszczęśnika kochać głęboką miłością, ale ten wzruszający przypadek nie jest przedmiotem mojego namysłu. Ja rozważam pozbawiony sentymentalizmu casus bycia z impotentem wyłącznie dla seksu.
Jeśli idzie o czynnik pierwszy: nadzieję, to jest ona równie oczywista (dlatego jest na miejscu pierwszym), co malejąca. I klasyk prawa, i podupadły architekt, i bezrobotny radiowiec, i ten czwarty, o którym nie opowiem – wszyscy oni za pierwszym razem zapewniali, że nigdy się im nic takiego nie zdarzyło, że zawsze było OK, że nie wiedzą, co się tym razem stało. A raczej wiedzą, doskonale wiedzą, co się stało, znają powody. Oni mianowicie nigdy nie byli z taką kobietą jak ja. Tak piękną. Tak zgrabną. Tak zmysłową, Tak inteligentną. Słowem tak onieśmielającą. Ich poprzednie kobiety, owszem, były niezłe, ale gdzie im się równać ze mną! Z tamtymi byli sprawni, bo one ani pięknem, ani kształtem, ani intelektem nie paraliżowały i nie obezwładniały. A ja paraliżuję i obezwładniam. Słowem wszyscy czterej jednogłośnie i prawie słowo w słowo wciskali mi kit pod tytułem „Fiasko z wrażenia".
Wrażenie ich jest tak wielkie, są oni pod wrażeniem tak wielkim i druzgoczącym, że aby się podnieść, aby oprzytomnieć, potrzebują czasu, tak, oni po prostu potrzebują czasu, muszą się oswoić z myślą, że mogą być z kobietą tak olśniewającą, muszą uwierzyć, że ktoś taki jak ja pozwala im, a nawet chce z nimi być. Proszą o wybaczenie, wstydzą się, jest im niezmiernie głupio, ale też są absolutnie pewni, ze następnym razem będzie OK.