Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ VII – Jan Nepomucen Wojewoda 1921-1999

Niedługo po swych hucznie obchodzonych 75 urodzinach dziadek Jan Nepomucen zaczął powoli tracić się w oczach. Ubywało go z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, może nawet z godziny na godzinę. Umierał trzy lata i przez ten czas chudł tak nieubłaganie, że kiedy w końcu złożyliśmy go w trumnie i unieśliśmy trumnę, i równym krokiem ruszyliśmy w kierunku naszego pięknie położonego cmentarza na Jaszczurczym Groniu, zdawało nam się, że niesiemy puste pudło.

Ostami raz widziałem go żywego mniej więcej rok przed śmiercią. Pojechałem do Granatowych Gór na jeden ze słynnych polskich długich weekendów. Gdyby nie zapach floksów i peonii – do dziś byłbym święcie przekonany, że było to na początku maja, ale floksy i peonie już pachniały i musiało to być później. Widać w końcu czerwca, w lipcu albo nawet w sierpniu też wypadał jakiś słynny polski długi weekend, podczas którego rytualnie wzrasta liczba morderstw, samobójstw, zbrodni i wypadków drogowych. Nienawidzę długich weekendów, nienawidzę ich z całego serca, nienawidzę ich bardziej od świąt Bożego Narodzenią i Wielkanocny. Rozumiem desperację, jaka ogarnia wtedy zbrodniarzy i samobójców, rozumiem prowadzące do katastrof roztargnienie kierowców i pieszych. Sam gotów jestem kogoś zabić, skoczyć pod tramwaj albo przynajmniej rozbić szybę w kiosku. Polska w czasie swych słynnych długich weekendów jest zamknięta na głucho, nieczynne są urzędy, sklepy, burdele i większość restauracji, nie wychodzą gazety, ulice pustoszeją, ludzie zamykają się w domach, milionerzy odlatują na Karaiby albo na Mauritius, kloszardzi schodzą do kanałów, uliczne kurwy wyjeżdżają na wieś pomagać rodzicom, alkoholicy zapadają w deliryczne sny, wymarła Warszawa upodabnia się do własnych fotografii z lat pięćdziesiątych. Jedynym żywym, jedynym tętniącym neonami swych błotnych kanałów i parującym gęstymi jak szczurza sierść wyziewami miejscem jest w tej upiornej porze Dworzec Centralny; uzależnieni od rytmu miasta tacy jak ja wykolejeńcy zlatują się tam jak cmentarne ćmy do nagrobnych świateł.

W wigilię tamtego, wypadającego mniej więcej rok przed śmiercią Jana Nepomucena, długiego, czerwcowego, lipcowego, a może sierpniowego weekendu, moja – prowadzona trupim blaskiem telewizorów z okien Świętokrzyskiej, Nowego Światu i Alej ekspedycja – również zatknęła proporzec na K2 peronu pierwszego. Potem rytualnie przemierzyłem podziemne labirynty, w hali głównej, w pawilonie Relay kupiłem papierosy i batony i postanowiłem martwą perspektywę spędzenia kilku dni w zamkniętej na siedem spustów, rozgrzanej azjatyckimi upałami wschodnioeuropejskiej metropolii skrócić do jednej nocy. Krótko – postanowiłem nazajutrz pojechać do Granatowych Gór.

W pociągu czytałem opasłe długoweekendowe dzienniki, w przedziale, jak zwykle, żywego ducha. We wszystkich gazetach na wszystkie strony wałkowano sprawę ewentualnego seksu, jaki prezydent Clinton miał albo nie miał z Moniką Levinsky. Czy seks był oralny, czy gabinet owalny, czy może na odwrót. Tam i z powrotem, na wszystkie strony – nie było tych stron za dużo. Czytałem w znudzeniu i spokoju. W przedziale, jak mówię, byłem sam przez całą podróż. Swoją drogą, jest to dosyć dziwne: setki razy, może nawet tysiąc razy przemierzałem tę trasę, setki razy, może nawet tysiąc razy jeździłem na trasie WarszawaGranatowe Góry, Granatowe GóryWarszawa, setki, a może tysiące razy tam i z powrotem i ani razu nie spotkałem ani tym bardziej nie zawarłem znajomości z żadną przygodnie poznaną pasażerką ani z żadnym przygodnie poznanym towarzyszem podróży. Zawsze mój przedział był pusty, nikt nigdy w nim nie siedział, nikt nigdy nie dosiadał się po drodze. Czy był to czysty, choć statystycznie mało prawdopodobny przypadek, czy z jakichś powodów, na przykład z powodu nieprzychylnego wyrazu twarzy, ludzie mnie omijali – szczerze powiem: nie wiem.

Jak zwykle na dworcu w Granatowych Górach byłem jedynym człowiekiem wysiadającym z warszawskiego pociągu. Jak zwykle piechotą ruszyłem w kierunku domu. Trasę jednak tym razem wybrałem nietypową. Zaraz mianowicie za stacją obszernym zakolem ominąłem postój taksówek. Nie miałem zdrowia do słuchania dawnych kumpli po fachu mojego starego. Niezawodnie przecież zaczęliby się dopytywać: Czy fater się czasem nie odezwał albo nie pokazał? To ile już czasu, jak go nie ma? A policja co mówi? Ciekawe, co mu też pizło do głowy? A sprawdzaliście w domu, czy zostawił paszport, bo jak nie ma paszportu, to wiadomo. Ale swoją drogą widokówkę mógłby posłać. Bo my wszyscy, wie pan, my wszyscy wierzymy, że on żyje i że prędzej czy później się pokaże. A jak się pokaże, to niech się pan nie gniewa, jak się pokaże, to ucieszymy się bardzo, ale skarcon, zgromion i zgnojon on również być powinien. Za to, że ani be, ani me, ani kukuryku. Ani telefonu, ani znaku życia, ani kartki na święta. Ale łagodnie i z humorem do sprawy podejdziemy. Myśmy, wie pan, pańskiego ojca bardzo lubili, choć on nieraz dziwny człowiek był. – Ja – powiada na przykład – w moim obecnym, wcieleniu taksówkarzem jestem, ale ile jeszcze wcieleń przede mną – Bóg raczy wiedzieć.

– Zaraz jak się stracił, to nam się to jego gadanie przypomniało. Myśleliśmy, że tak sobie błaznuje, a jemu może o coś poważniejszego szło. Jakieś następne wcielenie już wtedy widocznie brał pod uwagę. Byli tu tacy, co mówili, że z wieżowca wysokiego jak nasz wiadukt się rzucił. Ale to nie był taki człowiek, co sam z siebie na życie pozagrobowe stawia. Na życie tak, na pozagrobowe – w żadnym wypadku. Po naszemu – pies jest gdzie indziej pogrzebany. On miał, on musiał mieć – niech pan mamusi nie powtarza – coś na oku. I to musiał mieć faktycznie coś poważniejszego na oku. Pana to przecież nie obraża, choć może słuchać panu niezręcznie, ale pan przecież dobrze wie, że tata rodzaj żeński nadzwyczajnie lubił…

Nie miałem zdrowia do słuchania. Wiem, że akurat ta fraza w moim wydaniu jest ryzykowna. O tyle w końcu istnieję, o ile słucham, ale w tym przypadku ani inaczej, ani dokładniej powiedzieć się nie da: nie miałem zdrowia do słuchania. I tak wiedziałem, że jak mnie w Granatowych Górach nie było – wyrosła cała masa domysłów, wymysłów i szczegółowych fabuł opisujących ewentualne życiowe albo pośmiertne losy mojego starego.

Ruszyłem dookolną drogą, ominąłem postój taksówek, potem obracającą się w ruinę dawną Spółdzielnię Rolniczą, w której za komunizmu odbywały się huczne festyny i bale. Dalej był Skład Materiałów Opałowych zamieniony parę lat temu w Kapitalistyczny Dom Towarowy. Od frontu założono tam jeden z dwu w Granatowych Górach bankomatów. Od frontu jednak czy nie od frontu, tutejsze bankomaty mnie nie ruszały, chyba nawet nie

sprawdziłem, czy w mitycznej krainie dzieciństwa mój nadprzyrodzony dar działa. Najpewniej nie działał, miałem wewnętrzne przekonanie, że w moje słyszenie PINów jest trwale wpisana wielkomiejska aura.

Minąłem przeistoczoną w Dubliner's Pub dawną restaurację Dom Zdrojowy, potem – odremontowany i pokryty tynkiem tak białym, że aż fosforyzującym, Dom Parafialny i niezmieniony i trwający jako skała – kościół Zbawiciela. Wąską ścieżką obok rzeki skręciłem w lewo. Potem most, Ośrodek Sportowy, skrzyżowanie dróg polnych i już zaczynało się trawiaste zbocze, na szczycie którego lodowate wiatry o każdej porze roku atakowały dom.

Ktoś stał na tarasie, z dołu to dziwacznie wyglądało, jakiś obcy człowiek sam sobie zostawiony stoi oparty o balustradę, obok ani śladu domowników. Kto to jest? Co tam robi? Czego pod naszymi drzwiami szuka? Im wyżej się wspinałem, tym upiorność sytuacji rosła, bo tamten cały czas był jak skamieniałe widmo: całkowicie nieruchomy; zarazem czułem jego trupi wzrok na sobie, natrętnie obserwował moją wspinaczkę, nie spuszczał ze mnie martwego oka. Chryste Panie! Jak byłem już na tyle blisko, że poczułem dławiący zapach całymi kępami rosnących w ogrodzie floksów i peonii, jak już byłem na tyle blisko, że musiałem go poznać, nie dało się, niestety, sytuacji rozładować żadnym pogodnym żartem, żadnym śmiechem, żadnym radosnym: Nie poznałem cię w pierwszej chwili! Był dalej nie do poznania. A co więcej – znał sytuację, najwidoczniej wielokrotne już doświadczał, że ludzie nawet najbliżsi martwieją na widok zmian, jakie w nim zaszły, że nie są w stanie popłochu i zdumienia opanować, a mimo to próbują – tak jak ja teraz – zachować się jakoś normalnie, udawać, że jest OK i po staremu. Znał już na pamięć te trzeszczące w szwach rytuały i nie krył swojej dla nich wzgardy. I tak jakby chciał jak najprędzej mieć to za sobą – bezceremonialnie pomijał powitalne formy i od razu przechodził do sedna rzeczy. Podał mi rękę i z pośpieszną posępnością powiedział:

– Szkoda gadać, sam widzisz jak jest. Jedno co dobre, to tyle, że życie mi się już znudziło. Zbrzydło mi do szczętu. Nie ma co mówić. Widzisz jak jest.

Widziałem jak jest. Dziadek Jan Nepomucen zawsze elegancki – w każdym razie co najmniej od lat sześćdziesiątych; od czasu, gdy został doradcą do spraw przemysłu wydobywczego i dwa razy w miesiącu jeździł na Śląsk, co najmniej trzymający niezły styl, a od lat siedemdziesiątych, kiedy zaczął prowadzić na Śląsku owiane mgłą tajemnicy ciemne interesy węglowe i co tydzień jeździł na Śląsk, prawie wytworny – teraz był ubrany jak kloszard. Miał na sobie, a raczej nie on, a jego szkielet, niezliczone zwoje starych dresów i wyciągniętych swetrów. Na ramionach wzorzysty i wielki szal babki Joanny, z sukiennych pantofli sterczały grube wełniane skarpety. W porównaniu z tym, co było – horror, horror pod każdym względem.

Pewnie, że jego elegancja była dyskusyjna, zawsze te same, jak on mawiał górnicze garnitury z ciemnostalowej bawełny, zawsze białe koszule, zawsze bordowe krawaty. Określenie górnicze garnitury brało się stąd, że dzięki swoim znajomościom miał dostęp do tajemnych sklepów przeznaczonych wyłącznie dla śląskich dostojników partyjnych i górniczej kadry i za grosze kupował tam i zwoził do domu całe bele ciemnostalowej bawełny. Z niezmiennie tryumfalnym okrzykiem: Oto mój zasłużony deputat górniczy! rzucał te materiały na stół naszej wielkiej jak wyrobisko węglowe kuchni i z niezmiennym napięciem oczekiwał entuzjazmu domowników. Babka Joanna miała wielką wytrwałość w pozorowaniu takiego entuzjazmu. Zawsze wpierw fachowo badała jakość materiału, potem szczodrze rozwijała zwoje i chwaliła bardziej niż ostatnio oliwkowy odcień i gładszą niż ostatnio fakturę, potem zapowiadała, że jeszcze nie wie co, ale na pewno coś ekstra sobie uszyje, wprawnie odcinała parę metrów i z kłębem tkaniny pod pachą znikała w swoim pokoju. Matka w pozorowaniu entuzjazmu miała wytrwałość mniejszą albo, powiedziałbym – malejącą. W każdym razie gdy za którymś razem przywołana celem podziwiania kolejnego deputatu górniczego, nie tylko nie dotknęła bardziej niż ostatnio gładkiej tkaniny, nie tylko nie potwierdziła jej bardziej niż ostatnio oliwkowego odcienia, ale w dodatku wyrwało się jej rozpaczliwe pytanie:

27
{"b":"88097","o":1}