ROZDZIAŁ XIII – Trupie trasy
Pytanie o miłość nie przyszło mi łatwo. W końcu jednak przemogłem się i zapytałem:
– Słuchaj, czy ty w ogóle kogoś kochałaś? Czy ty kogoś kochałaś prawdziwą, głęboką miłością? – Tak – odpowiedziała Konstancja po chwili, która nie była chwilą wahania nad tym, czy istotnie przeżyła prawdziwą miłość, ale nad tym, czy o tej prawdziwej miłości opowiedzieć. Znaczący i bardzo uwiarygodniający całą historię szczegół. W końcu z czym jak z czym, ale z opowiadaniem, z natychmiastową gotowością do opowiadania Konstancja kłopotów nie miała żadnych. Żadnych wahań, żadnych oporów, żadnych hamulców. Przeciwnie: ostra świadomość własnego kunsztu narracyjnego i prawie zawsze ostra pod tym względem jazda. Jestem kobietą w wieku Chrystusowym, a kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Ile razy słyszeliście ten nieśmiertelny aforyzm? Ja – sto tysięcy razy.
Nie wiem. Nie wiem, czy wszystkie kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Konstancja, jak wiecie, potrafiła. I to, że przez moment zawahała się, czy dać dobrą, ciekawą i bezwstydną opowieść o swej jedynej prawdziwej miłości, było jak pieczęć prawdy.
Jedynie, prawdziwie i głęboko kochałam pewnego swego czasu bardzo popularnego muzyka rockowego. Wiem, że początek brzmi kiepsko, ale zrozum: ja miałam wtedy dwadzieścia lat. Ja dalej miałam dwadzieścia lat. Ja cały czas miałam dwadzieścia lat. (Człowiek bardzo długo ma dwadzieścia lat. Jak byłam z wziętym mecenasem, miałam dwadzieścia lat, i jak byłam ze swego czasu bardzo popularnym muzykiem rockowym, miałam dwadzieścia lat. I nie ma tu żadnej sprzeczności, choć z pierwszym byłam prawie dwa, a z drugim dokładnie trzy lata. Oni się zresztą zazębiali w sensie ścisłym. Z mecenasem – jak wiesz – do samego raptownego końca było całkiem nieźle, ale widocznie, a raczej niewidocznie, bo podświadomie tęskniłam za wolnością, a może za nowym układem. I już wtedy układałam – tak jest – układałam namiętne listy wielbicielki do muzyka rockowego. Długo nie odpisywał. Ponieważ miałam absolutną pewność, że na mój list niepodobna nie odpisać, usprawiedliwiałam jego milczenie jakimiś nieprzewidzianymi okolicznościami, winą poczty, zmianą adresu, tym, że często był w trasie i nie tyle cierpliwie, co konsekwentnie słałam pisma ponaglające. W końcu odpisał. Moja ekstaza była niewspółmierna do niechlujnej formy i ewidentnie obleśnej treści listu. Z pięciu albo sześciu zdań w pełni czytelny był jedynie fragment mówiący kiedy i w jakim hotelu będzie osiągalny w Warszawie. Rozchwiane pismo i rozmazane litery nic mi, że tak powiem, same sobą nie mówiły – a powinny. Oczywiście od razu wiedziałam, że wtedy i tam, gdzie będzie osiągalny, będę próbowała go osiągnąć. Doskonale też wiedziałam, w jakim celu będę próbowała go osiągnąć. Powiem otwartym tekstem: byłam szczerze dumna, że wielkodusznie zgodził się mnie przelecieć. Choć akurat tą dumą jakoś nie dzieliłam się z moimi współmieszkankami z Jelonek.
W porze jego osiągalności pojawiłam się w hotelowym holu. Recepcjonista zadzwonił i podał mi słuchawkę. Za nim zdążyłam się przedstawić, przypomnieć, powiedzieć o liście, zanim w ogóle zdążyłam cokolwiek wydukać, on, a raczej jego tak bliski, że aż nierzeczywisty głos zapewnił mnie czule, że zaraz, góra za osiem minut będzie w kawiarni na dole. Czekałam osiem minut plus jeszcze czterdzieści minut – w sumie czterdzieści osiem. Wkradło się, można powiedzieć, drobne spóźnienie. Ale ponieważ, jak się wreszcie zjawił, przeprosił mnie za katastrofalne i niewybaczalne spóźnienie, byłam szczęśliwa, że się spóźnił. Chryste Panie, taki facet mnie przeprasza – pomyślałam w upojeniu. Był podobny do swych niewyraźnych i chwiejnych liter – trząsł się. Natychmiast zamówił setkę wódki i piwo – dalej nic mi to nie mówiło. Poprosiłam o to samo. Spojrzał na mnie z uznaniem, byłam szczęśliwa. Potem w łóżku wyznał, że nie pamięta, kiedy ostatnio nie dopił piwa w knajpie. Dalej nic mi to nie mówiło. Byłam rozanielona, że w nagłym szale wzajemnej skłonności zostawiamy niedopite trunki i idziemy na górę. Co mówię: idziemy. Biegniemy jak szaleni! Lecimy, lecimy na skrzydłach nagłej i nieodwracalnej miłości! Najzabawniejsze, że to właśnie okazało się prawdą – była to miłość nagła i nieodwracalna. Ale wtedy – myśmy o tym nie wiedzieli. Wtedy był pomiędzy nami wyłącznie nieubłagany związek zgody zmysłowej: on pragnął mnie mieć, ja zaś pragnęłam, by on mnie miał. Yoila. Pragnęłam tego z całej duszy. Do dziś wprawdzie nie mam pewności, czy mam duszę, ale mam i wtedy też miałam pewność, że mam ciało, i miałam pewność, że moje ciało łaknie dotyku, łaknie nie duchowej, może nawet nie ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy dotyku.
I pierwszy dotyk sławnego swego czasu muzyka rockowego był miły, ale nie był wstrząsający. Jak wiesz, Patryku, ja od tamtego czasu nie doszłam do żadnych specjalnych nowych wniosków, nie doszłam na przykład do wniosku, że ciało jest świętością, i że nie należy go z innym, nawet z mniej lub bardziej przypadkowym ciałem stykać, ale bez wątpienia doszłam do wniosku, że jak już się ono styka, to jemu, mojemu ciału musi być wstrząsająco. Taka progresja, owszem, miała miejsce. Ogólnie rzecz biorąc, brak wstrętu to jest niewystarczający warunek intensywnego obcowania. Być może jest to elementarny warunek obcowania jako takiego, ale od pewnego czasu warunki elementarne przestały mnie interesować. A był w moim życiu sezon – znasz niektóre szczegóły – był w moim życiu sezon warunków elementarnych. Był czas, kiedy uważałam, że jak koleś nie budzi wstrętu, to jest OK. I sławny swego czasu muzyk rockowy był po prostu OK. Może nawet, jak na pierwszy dotyk, był o oczko wyżej niż OK. Ale nic więcej, żadnych wstrząsających doznań, żadnych wstrząsających porywów miłosnych, żadnych wstrząsających myśli o byciu razem. Daj spokój – to mi nawet do głowy nie przyszło. Jemu, do jego biednej głowy – przyszło. On podobno od razu wiedział, że jest to miłość. Miłość może nie tyle od pierwszego wejrzenia, co miłość od pierwszego obcowania. Ale też Bogiem a prawdą, pomiędzy jednym a drugim w naszym przypadku bardzo mało minut upłynęło. Czyli on tak, ja nie. Może nie aż tak nie, że całkiem nie, ale też nie tak, żeby aż tak.
Obudziłam się w środku nocy z niejasną satysfakcją, że oto zaliczyłam sławnego muzyka rockowego, ubrałam się i pojechałam na Jelonki. On spał trupim snem, tak właśnie: nie spał jak zabity, ale spał trupim snem. Ale wtedy jego graniczny stan, jego ściśle graniczący ze śmiercią sen też mi nic nie mówił. Następnego dnia nie zadzwonił, co mnie trochę zdziwiło, ale prawdziwe powody do zdziwienia miały przyjść kolejnego dnia. W ciągu niecałych sześciu godzin zadzwonił dwadzieścia siedem razy.
– Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie – powtarzał jak golem, mówił nie swoim, ale jakimś dryfującym na głębinach głosem – słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie – chyba w ogóle nic innego nie mówił, żadne inne słowa nie padły, dopiero za jakiś czas miałam zrozumieć, że są to jego słowa klucze, magiczne zaklęcia, którymi usiłował się za każdym razem z piekielnych zapaści wydobywać. Wtedy byłam pewna, że po prostu robi sobie jaja albo odgrywa dla moich źle przez niego ocenionych potrzeb jakiś kabotyński spektakl. Śmiałam się, próbowałam wszystko w żart obrócić, dawałam do zrozumienia, że doceniam finezję. Sprawiał wrażenie, że w ogóle nie słyszy, co do niego mówię, nic, jedynie coraz przeraźliwsze: – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie…
I wreszcie po dwudziestym siódmym razie jakiś łoskot, daleki jęk i kompletna cisza. Kompletna cisza na całe dwa tygodnie. Równo po dwóch tygodniach znowu zadzwonił i wtedy przeraziłam się nie na żarty. Bo rozumiesz, po dwóch tygodniach podnoszę słuchawkę i słyszę dokładnie ten sam dryfujący głos i te same ledwo wymawiane słowa: – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Wyglądało to tak, jakby on dwa tygodnie temu w trakcie rozmowy stracił przytomność, jakby dwa tygodnie nieprzytomny leżał ze słuchawką przy uchu i jakby teraz po dwu tygodniach się ocknął i, nie zauważywszy własnego letargu, ciągnął tamten rozpaczliwy lament. Przeraziłam się, jak mówię, nie na żarty i natychmiast żarty na bok. Słowo po słowie, po tysiąc razy powtarzając i wręcz sylabizując: Gdzie jesteś? Co się stało? Co się dzieje? – wyciągnęłam wreszcie z niego podstawowe informacje. Starczyło mi tych informacji na tyle, by pierwszym jaki był pociągiem pojechać do Katowic i znaleźć go w pokoju hotelowym, w którym zdychał. Mówił prawdę. Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Posłuchałam, pojechałam, ratowałam, kochał mnie. Podróż do Katowic do hotelu Silesia była pierwszą z setek moich wypraw ratunkowych. Niekiedy wydaje mi się, że byłam we wszystkich miastach i we wszystkich hotelach, jakie postawiono w tym kraju.
Bo też – Patryku, na miłość boską! – ja go ratowałam we wszystkich miastach i we wszystkich hotelach, jakie postawiono w tym kraju.
Oni, zespół i on, byli przecież wtedy pod koniec lat osiemdziesiątych straszliwie (straszliwie!) popularni. Pamiętasz ich największy przebój? „Kostia"? Kostia – twoja sukienka l Kostia czy mnie jeszcze pamiętasz? l Kostia! Kostia! To ja! l Walczę o ciebie Kostia l Nie wiem, czy walce sprostam l Walczy też ze mną Moskwa l Ale przeminie rozpacz l Ale przeminie strach! l Kostia ruskie masz imię l Ruski rychło przeminie l Ale zostanę ja! l Niech mnie twe imię spowije! l Niech w nie runę po szyję! l Niech mnie twe imię pochłonie! l Niech ułani ruszą na błonie! l Niechaj zwycięży Polska! l Niechaj zostanie Kostia! Kostia! Kostia! – to ja!
Konstancja nuciła ten świetnie mi znany kawałek, łzy oczywiście, łzy płynęły po jej pociągniętych męskimi kremami policzkach, potem ocierała oczy, potem smarkała wzruszająco, potem wzdychała przejmująco, a potem szeptała z czułością:
– Tak, tak – Kostia to ja. On tak do mnie mówił, tak moje imię zdrabniał, ta piosenka, tak jak tysiąc innych jego piosenek, była o mnie i dla mnie. Oczywiście, naród wziął to do siebie, naród nauczył się słów i narodowi wpadła w ucho melodia, naród to śpiewał z nim na koncertach, naród śpiewał „Kostię" na strajkach i na demonstracjach, naród „Kostia" zagrzewał naszych chłopców do boju, naród śpiewał „Kostię" przeciw Moskwie, naród z „Kostia" na ustach wybijał się na niepodległość, naród śpiewał „Kostię" po zwycięskich wyborach, śpiewał ją Papieżowi i śpiewał Wałęsie, a w końcu śpiewano to na każdym weselu, na każdych imieninach, na każdym pijaństwie i przy każdej okazji. Przecież do dziś to jest jedna z naszych podstawowych pieśni. Arcypieśń. Nadpieśń. Pieśń matka. A to było napisane i skomponowane dla mnie. Tylko dla mnie.