ROZDZIAŁ V – Antykwariat na Żurawiej
Ulice, na których nie ma bankomatów, nic mi nie dają. Siedziałem w kawiarni Antykwariat na Żurawiej i nie czułem różnicy. (Szczerze mówiąc, jedyną rzeczą, jaką czułem, był kłopotliwy ciężar kolejnej pobranej dwa dni temu, tym razem od pewnej bezczelnej małolaty, grzywny). Tak jak dla smakosza podstawowymi punktami na mapie miasta są wykwintne restauracje, dla bibliofila księgarnie i antykwariaty, dla konesera płatnych dziwek burdele, agencje towarzyskie oraz okolice ulicy Wspólnej – tak dla mnie kluczowymi punktami w Warszawie stały się bankomaty. Gdyby nie to, że zapamiętywałem je fotograficznie, wbijałbym w plan miasta miniaturowe chorągiewki. Terytoria, na których nie było bankomatów, ani mnie grzały, ani ziębiły; jak nicości przystało, w zasadzie ich nie było. Poza tym – gdziekolwiek człowiek by zawędrował, zawsze jest w określonej odległości od jakiegoś bankomatu. Siedziałem w Antykwariacie na Żurawiej, czekałem na Konstancję, trzy najbliższe bankomaty były odpowiednio na Hożej, Kruczej i w Alejach.
Przy sąsiednim stoliku, mniej więcej trzydziestopięcioletni gej z cygarem w ustach z nadzwyczajną elokwencją rozpościerał przed swoim mniej więcej dwudziestoletnim towarzyszem uroki życia w homoseksualizmie. Najprzód bardzo przebiegle opowiadał o samochodach. Przebiegle, bo niby to mówił o samochodach jako takich, w istocie zaś eksponował marki sprzyjające libertyńskim zachciankom.
– Morris, morris był samochodem mojego dzieciństwa! Ach, morris! O morrisie marzyłem od dziecka! – zachłystywał się. – Chcę mieć morrisa! I powiem ci, będę miał morrisa! Zobaczysz! Będę cię zabierał w podróże! W bardzo, bardzo dalekie podróże! – był do tego stopnia rozpalony wszechogarniającym entuzjazmem, że nawet nie brzmiało to dwuznacznie. – Trzeba mieć, co się chce! I trzeba żyć, jak się chce!
Młody odpowiedział jakąś kwestią, której nie dosłyszałem, która wszakże wzbudziła w tamtym niesłychane ożywienie.
– Tak! Tak! Tak! – rozległ się euforycznie przypochlebny i podszyty zdradliwą piskliwością aplauz. – O Boże! Boże! Boże! Ja chyba skonam! Proszę ciebie bardzo, nie mów więcej, bo ja chyba skonam! O Boże! Boże! Boże! Jak ja uwielbiam ludzi inteligentnych! Ale błagam ciebie, daj wytchnąć, bo umrę z zachwytu! – dalej wykrzykiwał, ale i z wolna uspokajał się, niekłamaną ulgę słyszało się w jego głosie, znać było, iż w drodze do celu, na którym był tego wieczoru skupiony jak saper nad bombą, posunął się znaczny krok naprzód.
– Słuchaj, uwielbiam Toskanię. – Płynnie i z pozoru niewinnie przeszedł od walorów motoryzacji do powabów geografii (w istocie był już, jak się miało pokazać, co najmniej przy urokach męskiego seksu grupowego). – Uwielbiam Toskanię… Jedziemy tam we wrześniu… Słuchaj! Słuchaj! Słuchaj! – chyba nawet młody zauważył, że grubymi nićmi szyta była scena nagłego wpadania na fantastyczny pomyśl. (Nie chcę wychodzić na faceta owładniętego monotematycznymi obsesjami, ale mój stary nawet w najgorszej formie zagrałby to o niebo lepiej). – Słuchaj! Musisz koniecznie pojechać z nami!
Dalej nie słyszałem słów dwudziestolatka, pewnie po prostu spytał o skład tak interesująco zapowiadającej się wycieczki, bo odpowiedź brzmiała:
– Ja i paru moich kumpli. – Jakaż w tych byle jak rzuconych słowach była czjjstość! Jakaż bezgraniczna aseksualność! Jakaż męska męskość! Tym razem mu wyszło, tym razem ani przy wybiciu, ani przy lądowaniu nawet się nie zachwiał. Ja i paru kumpli – tak to powiedział, jakby szło o mecz piłki nożnej, o pójście na piwo, o wypad za miasto albo nawet o coś jeszcze bardziej wyzutego z uboczności.
O – bo ja wiem – remont mieszkania, kupno samochodu albo polowanie na kaczki. Miał w sobie skurczybyk słynną męskość, a raczej arcymęskość kamuflujących swe pedalstwo arcymęskich facetów, artystów, wojskowych albo pisarzy, zwłaszcza pisarzy z pnia, powiedzmy – hemingwayowskiego. Nikomu by do głowy nie przyszło, że ten tu macho, drwal, myśliwy, strzelec, znawca trunków, cygar, samochodów i uroków kuchni toskańskiej nie Nim jest w swych najskrytszych upodobaniach, a Nią. Najczęściej kryły się za tym jakieś więzienne albo żołnierskie traumy, pierwsze dwie upiorne, trzecia nieoczekiwanie upajająca. (Swoją drogą skąd ja wiem takie rzeczy?). Reszta życia przechodziła na skwapliwym maskowaniu wstydliwej fascynacji. Im bardziej ta fascynacja była w swej kobiecości nęcąca, tym bardziej męskie było jej maskowanie. Ten się raczej niespecjalnie maskował, jeśli w ogóle, to
I tak był już w ostatniej albo przedostatniej fazie demaskacji, czyli obnażenia. Poza wszystkim musiał to być majster, biegle zaprawiony w uwodzicielskich zachodach, bo i dalej szło mu jak z płatka.
– Ja i paru moich kumpli – powtórzył teraz niby w zamyśleniu – chociaż to zależy… – głos umiejętnie zawiesił i nagle bezlitośnie, w ramach dygresji, która nasunęła mu się sama albo która od samego początku była staranie przygotowana, przeprowadził frontalny atak na hetero
seksualizm. Atak był tym skuteczniejszy, że na konkretnym przykładzie oparty.
– Wszystko zależy od Grzesia – z głębokim westchnieniem wydusił z siebie i nie kryjąc, może nawet taktycznie, w tym miejscu wskazanej fascynacji, powtórzył prawdziwie miłośnie: – Od Grzesia… A raczej od tej jego… – zmiana tonacji z miłosnej na nienawistną była jak cięcie nożem i chyba był to sztych prawdziwy, nie imitowany. – A raczej od tej jego, słów po prostu nie mam, a raczej od tej jego… żony upiornej.
Żona upiorna była jak paradoksalna puenta udręczającej introdukcji. Nie mógł skończyć wstępu i nie mógł zacząć opowiadania, póki mu ta fraza – którą teraz wymawiał niczym tytuł znienawidzonej lektury szkolnej – przez gardło nie przeszła. Przejść długo nie mogła, ale jak już przeszła, to podziałała jak swoisty wyzwalacz narracyjny. Może nawet im wstrętniejszy, tym intensywniejszy.
– Grześ, mój kolega od lat, mówię ci, po prostu przyjaciel, i to przyjaciel serdeczny, może nawet jedyny, bo w końcu prawdziwie bliskich ludzi ma się niewielu. Być można z wieloma i to na różne sposoby, krócej, dłużej, bliżej, dalej. Innych masz przyjaciół w Paryżu, innych w Sztokholmie, innych w Warszawie, jeszcze innych – zaśmiał się tak dziwnie, że choć już dobrze wdrożony do interpretowania, nie potrafiłem odczytać jego śmiechu – jeszcze innych w Krakowie. Ale prawdziwych przyjaciół, takich, jak się to mówi, na śmierć i życie, ma się niewielu. Jednego, dwóch, może trzech… Choć trzech to już jest trochę podejrzane. Mieć trzech, a może nawet czterech przyjaciół na śmierć i życie, wiesz, co to jest? Wiesz, co to jest? – nagła agresja zawibrowała w jego głosie. – Wiesz, co to jest? To jest pedalstwo! – ryknął na całą salę. Ale siedzące przy stolikach towarzystwo – nawet racząca się w kącie ciastkami wielopokoleniowa zacna rodzina – pilnie udawało, że nie z takimi ekscesami miało w bujnym życiu do czy
nienia. Widocznie uważali, że w tym awangardowe udekorowanym książkami i uczęszczanym przez studentki polonistyki lokalu tak trzeba. On jednak się speszył i niezbornym gestem przywołał kelnerkę.
– To co? To co? Napijamy się jeszcze? Tak, bardzo ciebie proszę, wypijemy jeszcze jednego drinka! Bardzo panią proszę – z wyszukaną, mającą zatrzeć wybryk sprzed kilkudziesięciu sekund uprzejmością zwrócił się do kelnerki, a raczej nie tyle do kelnerki, co do dziewczyny, która podawała. Antykwariat należał do tych lokali, które za cel stawiały sobie stworzenie prawdziwie domowej atmosfery i typowe kelnerki w fartuszkach nie mieściły się w takich koncepcjach. Domowość stwarzały dziewczyny w domowych dżinsach, podkoszulkach i pantoflach. Domowe nosiły biżuterie, domowy miały makijaż i po domowemu były uczesane. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ta, u której speszony deprawator zamawiał teraz następną kolejkę, została też dobrana pod kątem domowej urody. Efekt przesadny.
– Tak, bardzo panią proszę… Jeszcze raz… zaraz… co to było? – wyraźnie wracał do równowagi, po wpadce, która była – teraz usłyszałem to jasno – pozorną wpadką. Ten mistrz! arcymistrz! mistrz prawdziwy! rzekomym atakiem na pedalstwo, pedalstwo – co z tego, że przy akompaniamencie rzekomo złowrogich fanfar – wprowadzał do rozmowy. Wiedział, musiał wiedzieć, że pedalstwo raz wprowadzone w subtelną tkankę więzi, jakie pomiędzy sobą a młodym stwarzał – zakorzeni się tam i prędzej niż się wszystkim zdaje wyda owoce. Najtrudniejsze było za nim. Teraz przecież wystarczyło od rzekomo wrogiej perspektywy przejść do tolerancji. To już było przygotowane licznymi poprzednimi: trzeba żyć, jak się chce! – potem od tolerancji do akceptacji, potem od akceptacji do pełnej akceptacji, na końcu zaś od pełnej akceptacji do gloryfikacji. I fertig, dupa w opałach.
– Tak, jeszcze raz… zaraz, co to było? Co my właściwie pijemy? – jeszcze po wirtuozersku zdążył dać do zrozumienia, że czar rozmowy pochłania go do tego stopnia, że nawet nie wie, co pije, i wreszcie zamówił kolejne dwa dżiny z tonikiem, i z wystudiowaną ulgą wrócił do zasadniczego wątku opowieści o swym nieszczęśliwym przyjacielu Grzesiu, a też przy okazji rozwijał płomienne, choć cały czas zakamuflowane argumenty przeciwko heterykom.
– W każdym razie, mój przyjaciel Grześ, no słuchaj, nie chcę cię zanudzać, ale mówię ci, to jest chłopak fantastyczny. No po prostu fantastyczny koleś… Słuchaj, proszę ciebie o jedno, zanim opowiem ci resztę, proszę ciebie
0 jedno: nie bądź zazdrosny, nie zazdrość mi tej przyjaźni. Nie ma czego w sumie – nastała chwila ciszy, młody najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Zdaje się, że o to szło, młody miał być w pomieszaniu. I chyba był. Tamten zaś, rzeczowo oszacowawszy sprzyjający kapitulacji popłoch ofiary, wznowił swą opowieść. Wznowił ją ze spokojem narratora pewnego wszelkich dalszych ciągów.
– Niestety, nasz – to nasz było otwartym pasowaniem na członka towarzystwa i zarazem pierwszą poufałością, a nawet pieszczotą; historia nabierała tempa – niestety, nasz fantastyczny przyjaciel parę lat temu wpadł na bardzo mało fantastyczny pomysł. Postanowił się mianowicie – sylabizowanie, które teraz nastąpiło, miało wymowę oczywistą – ożenić. Przyznasz: ożenić się – pomysł w najlepszym razie średni. Zresztą mówiąc, że to jego pomysł, krzywdzę go. Wiem o tym, gniewam się na niego