Koleżeństwo nie bardzo pojęło. Było raczej przekonane, że próba trwa dalej, że nie do nas nestor scen krakowskich wygłasza swą kwestię, że co najwyżej zachodzi tu śmieszna zbieżność pomiędzy rzeczywistością a sceniczną fikcją. Oni chichotali, chichotali dalej, a ja… Ja po prostu zamarłem. Ja wiedziałem doskonale, że on do nas mówi, a nawet nie tyle do nas, co ściśle – osobiście do mnie. Ja widziałem tego wysokiego, chudego siwowłosego z orlim profilem aktora, widziałem każdy jego gest, każdą fałdę na ciemnym surducie, słyszałem każdy jego akcent, każdą wymówioną przezeń głoskę. Słyszałem, widziałem i wiedziałem: chcę być takim facetem. Jak dorosnę, muszę być takim samym facetem jak on. (Pauza, a po pauzie zdawkowa i pośpieszna końcówka). I potem dalej trwała nasza ekskursja, zwiedzaliśmy jedno za drugim wszystkie święte miejsca: Wawel, Sukiennice, Kościół Mariacki, ale ja już niczego nie widziałem, nie ozułem zmęczenia, żadnej udręki zwiedzania, niczego nie pamiętam, pamiętam jedynie własne podniecenie. A byłem podniecony jak po mocnej kawie albo, jakby to się dzisiaj powiedziało: byłem podniecony jak po dawce anabolików… Tak… tak… pierwszy wpływ teatru na mnie to był wpływ czysto biologiczny, wpływ, powiedziałbym, cielesny, dogłębnie cielesny, tak dogłębnie cielesny, że aż metafizyczny.
Stary był gotów do ukłonu i pewnie w wyobraźni kłaniał się tłumom, mrużył oczy w blasku jupiterów, odbierał bukiety i słuchał oklasków, ale nie było tłumów, jupiterów, bukietów, owacji. Tłumów nie było nigdy. Kiedy z trupą wędrownych aktorów docierał do zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc – nie było tłumów wypełniających domy kultury, strażackie remizy czy wiejskie stodoły. Kiedy u schyłku lat siedemdziesiątych próbował sił w dziennikarstwie – nie było tłumów czytelników. Prawdę powiedziawszy, nie było żadnych czytelników. Stary był kiepskim dziennikarzem (dokładniej: był nadto jak na powszechne potrzeby czytelnicze neurotycznym recenzentem teatralnym). Kiedy na początku lat osiemdziesiątych wrócił do Granatowych Gór i zajął się wytwarzaniem ekskluzywnych abażurów – nie było tłumów klientów, nie było ich do tego stopnia, że firma splajtowała. (To ci nie da pieniędzy!). Kiedy w końcu został zdumiewająco zamożnym (Wojewodowie zawsze mieli pieniądze!) taksówkarzem w Granatowych Górach – też nie było tłumów pasażerów. (To akurat jest wytłumaczalne: cała miejscowość liczy parę tysięcy mieszkańców – tłum umiarkowany). Tak, tłumów nie było nigdy. Mnie też nie było, choć wtedy wydawało mi się, że jestem. Jestem dopiero teraz, dopiero teraz jestem jego uważnym widzem, pilnym czytelnikiem, wiernym klientem, stałym pasażerem. Jestem i jest moje rozwścieczone do białości i zarazem poczerniałe z żalu, zrozpaczone serce. Zawsze wydawało mi się, że on próbuje być, tyle że mu nie wychodzi. Przecież próbował być. Próbował być w Granatowych Górach, próbował być w Krakowie, próbował być aktorem, próbował być z moją matką, próbował być guru amatorskiego teatru, próbował być milionerem i próbował być z płatnymi dziwkami. Tysiąc, a może milion razy i na tysiąc, a może milion sposobów próbował być. Za wszelką cenę próbował utrzymać się na powierzchni ziemi i mu nie wychodziło. Tak mi się – powtarzam – wydawało. Bo on cały czas próbował zniknąć z powierzchni ziemi. I to mu wyszło.