ROZDZIAŁ VIII – Narty Ojca Świętego
W końcu nigdy nie udało mi się definitywnie ustalić, czy w wieżowcu, z którego usiłował wyskoczyć mój stary, agencja towarzyska mieściła się akurat na dwunastym piętrze, czy mieściła się wyżej, niżej, czy w ogóle tam była. Pozornie wszystko na to wskazywało. W każdym razie liczni świadkowie nie mieli wątpliwości: łudząco podobny do starego facet stał na parapecie burdelu. Za nim w ciemnym prostokącie raz po raz rozbłyskiwały blond fryzury spanikowanych ruskich kurew, ich przeraźliwe piski i przekleństwa rzekomo słychać było aż na ziemi.
Szczerze mówiąc, nie prowadziłem w tej sprawie ani przesadnie skrupulatnego, ani nadmiernie gorączkowego śledztwa.
Pewnego jednak dnia, bardziej w odruchu pogłębiającej się nierównowagi niż detektywistycznej dociekliwości, postanowiłem zwiedzić tę mroczną gomułkowską albo gierkowską, a może na odwrót, budowlę. Najprzód sprawdziłem, czy na domofonie nie ma słynnego czerwonego przycisku – nie było. Potem na kolejnych piętrach, prostą metodą eliminacji, starałem się wytypować ewentualne bramy raju. Mieszkania zamienione na burdele mają przeważnie warowne, stalowe drzwi z wszelkimi możliwymi
okuciami i nieskończoną liczbą zamków – trafiłem na cztery takie fortece. Obsłuchałem wszystkie po kolei. W pierwszej panowała cisza śmiertelna. Nie to, że nie było tam żywego ducha – tam też nie było żadnej rzeczy martwej, niczego, nawet pustki. Za drugimi wrotami wpierw rozległo się wściekłe szczekanie mniej więcej czteroletniego sznaucera olbrzyma, potem zadzwonił telefon, nikt nie odbierał, pies ucichł, telefon dzwonił długo i nostalgicznie, nie mogłem się pozbyć rozpaczliwej pewności, że ktoś wiedziony niepojętą intuicją domyśla się, gdzie jestem, i dzwoni do mnie. Za trzecimi drzwiami – wszystko wskazywało – był burdel, tyle że albo jeszcze nieczynny (pora jak na tego rodzaju przybytki była wczesna: samo południe), albo dla wtajemniczonych. W każdym razie z głębi dochodziły delikatnie stąpania i prawie na pewno były to stąpania bosych stóp sprzedajnych panienek w pierwszorzędnej bieliźnie. Dobijałem się wystarczająco długo, kołatałem – nie było mi otworzone. Czwarta warownia roztaczała wokół swych blank i fos zapach starości, lekarstw i terminalnej choroby. Słychać było suche pokasływanie kogoś, kto zamknięty na dziesięć spustów dogorywał w ostatniej izbie.
Wiedziałem, że Pan Bóg tym razem przygląda mi się ze specjalnie wzgardliwą uwagą, rozumiałem go świetnie, sam nie znosiłem sentymentalizmu. Mimo to – wdrapałem się na najwyższe piętro. Ostatni widok w życiu starego był rozległy, ale faktycznie dobijający. Powiedziałbym nawet: im rozleglejszy, tym bardziej dobijający. Mury, dachy, wieże kościołów, kominy Siekierek, Pałac Kultury, Elektrim, Marriott, Grupa PZU, Ilbau, Atrium i daleki nie z tego świata – Waryński. Wszystko w mgłach i szarzyznach, wszystkie cztery strony pod zaspami i wydmami nieprzeniknionego powietrza. Odruchowo spojrzałem na południowy wschód mniej więcej wzdłuż dziewiętnastego południka, tam gdzieś na drugiej półkuli, na innej planecie były Granatowe Góry. Stary, jak już wlazł na parapet, a może nawet jak już stał na parapecie i gotów był do wybicia się z ostatnich bloków startowych – też musiał spojrzeć w tamtą stronę i pewnie, tak jak ja teraz, niczego nie ujrzał. Niczego poza skalistymi krawędziami słabej widoczności.
Po kolejnej balandze w towarzystwie płatnych, najchętniej ukraińskich dziwek, skacowany, sponiewierany, ogołocony z pieniędzy schodził po schodach albo jechał windą, w każdym razie wracał, wracał do normalnego życia i nagle… Nagle co? Nagle zrozumiał, że nie ma do czego wracać? Nagle zrozumiał, że najprostsze rzeczy, które musi teraz wykonać: wrócić do hotelu, wziąć kąpiel, oddać przesiąkniętą własnym potem i perfumami ukraińskich dziwek bieliznę do prania, przespać się, zjeść coś i kupić bilet powrotny do Granatowych Gór – nagle zrozumiał, że wszystko to są rzeczy absolutnie nie do wykonania? Nagle pojął, że na od lat dręczące go podstawowe pytanie egzystencjalne: czym mianowicie wypełnić czas pomiędzy kolejnymi kopulacjami? – nigdy nie znajdzie zadawalającej odpowiedzi?
Zszedł na sam dół, otworzył bramę i ujrzał z całą jaskrawością mglisty poranek końca tysiąclecia we wschodniej Europie? Wilgotny mur z osypującym się tynkiem? Ruszający z przystanku zatłoczony autobus? Kloszarda śpiącego na ławce? Gromadę radioaktywnych gołębi? Szare światło? Deszcz ze śniegiem? I nagle zrozumiał, że kolejny mglisty poranek końca tysiąclecia będzie ponad jego siły? I z powrotem, w okropnej depresji, zaczął włazić na górę po to, żeby skoczyć? Skoczył w poczuciu beznadziei, ale z premedytacją? Stracił przytomność, zanim skoczył, i skoczył w nieprzytomności? W ogóle nie skoczył? Jakimś cudem wyparował z tego parapetu? Żywcem został wniebowzięty?
Ktoś opowiadał, że tamten niedoszły, a może doszły samobójca stał na parapecie niewiarygodnie długo, kiwał się ryzykownie, przybierał rozmaite cyrkowe pozy, gadał z histeryzującymi prostytutkami, coś zawile tłumaczył policyjnym negocjatorom i psychologom, pozdrawiał gromadzących się na dole gapiów i w końcu skoczył, tyle że skoczył do środka, w głąb ciemnego prostokąta, i tam runął, i tam spadł, i tam przepadł, jakby gomułkowski albo gierkowski, a może na odwrót, wieżowiec z napisem „Panasonic" na dachu był piętnastopiętrową studnią bez dna. Kto mi to opowiadał? Mówiący ze wschodnim akcentem akwizytor, którego spotkałem w niejasnych okolicznościach? Jedna z czterech dziewczyn, które z nudów podsłuchiwałem w klubie Davos? Wyśniona postać? Ktoś, kto stał tuż obok mnie na pokładzie żaglowca płynącego przez zamarznięte – marę hibernaticum – morze?
Co się w końcu z moim ojcem stało? Przez nikogo niezauważony zszedł tylnymi, kuchennymi, przeciwpożarowymi czy czort wie jakimi schodami, jakimś cudem przemknął przez policyjne i strażackie kordony, ominął rosnący tłum, skręcił w Chmielną i jeszcze tego samego dnia poddał się zmieniającej go nie do poznania operacji plastycznej? Wyjechał za granicę? Operacja tak całkowicie go zmieniła, że incognito pojechał do Granatowych Gór i tam przez nikogo nierozpoznany udawał Supertajnego Wysłannika Watykanu? Śmiał się w duszy z tego żartu najprzedniejszego? Dusza jego – ze śmiechu – z ciała wyleciała? Sam, po wyskoczeniu z dwunastego albo z jeszcze wyższego piętra, własne zwłoki ukrył? Ktoś zawczasu suto przezeń opłacony to właśnie uczynił, zakopał starego w piwnicy i zalał betonem? Kto to był? Skorumpowany policjant? Gotowa na wszystko bezrobotna pielęgniarka? Ukraiński gangster? Warszawski świat przestępczy? Ruska mafia?
Ruska mafia nie na jego życzenie, ale egzekwując swoje słuszne racje go sprzątnęła? Miał u nich długi? To jest wysoce prawdopodobne, przy jego trybie życia prędzej czy później ma się u nich długi. Nie spłacał, ruska mafia przesuwała termin, ale w końcu straciła cierpliwość i go sprzątnęła, i teraz nie ma szans, ruska mafia, wiadomo, tak potrafi ukryć zwłoki ofiar, że ani człowiek, ani pies nie znajdzie.
Jak mam pewność, że nie żyje, to czemu czekam na jego powrót? Pomieszało mu się we łbie? Stracił pamięć i sam nie wie, gdzie jest? A może dla jaj stanął na parapecie? Może chciał do końca, do skonu, do zgonu, do upadu rozbawić towarzyszki swej ostatniej szampańskiej zabawy – Katię, Nadię albo Święte? Może się zwyczajnie pośliznął w najmniej stosownym momencie i runął? A może, jak już dla odegrania roli desperata wlazł na krawędź, nagle zrozumiał, jak strasznie łatwo jest tę rolę odegrać do końca? Może spojrzał w dół i treść i forma zawsze rozłącznie występujące w jego świadomości niedorobionego artysty nagle zlały się w harmonijną jedność, w dzieło życia, w doskonały, w doskonale hermetyczny, w tak doskonały, że dla zwykłych śmiertelników niewyobrażalny skok śmierci? Nagle zrozumiał, że z jednej strony ostro, najostrzej jak można, zagra przed zachwyconą publiką, że jeszcze jeden gest, jeden ruch, pół kroku i wprowadzi tę publikę w wiecznotrwałe osłupienie, z drugiej zaś strony zyska to, co w życiu najświętsze – święty spokój? Zrozumiał, że wprawdzie nie zazna aplauzu, nie usłyszy oklasków, owacji, ale w zamian nic go już więcej nie będzie bolało, nie będzie się więcej męczył, bał, cierpiał? Nie będzie czuł coraz żarliwszego żalu?
Nagle mu wyrosły niewidzialne skrzydła? Rozwinął się nad nim przejrzysty spadochron? W ostatniej chwili Opatrzność mu zesłała dar przezwyciężania grawitacji? I na spadochronie, na skrzydłach i jeszcze na dodatek w czapce niewidce uleciał w przestworza? A może zszedł normalnie po ludzku, po schodach, i po drodze wiedziony niepojętym odruchem zadzwonił do pierwszych lepszych drzwi. I uchyliły się wierzeje, i stanęła w nich przychylna samarytanka koło trzydziestki, i u niej znalazł schronienie, i do dziś tam mieszka, i nigdzie nie wychodzi, jedynie najgłębszą nocą wyprowadza na krótkie spacery czarnego sznaucera olbrzyma? Romansowa historia? Ulubiona wersja granatowogórzańskich taksówkarzy oraz mojej matki, że mianowicie tatuś musiał mieć na oku coś poważniejszego – wysuwała się na plan pierwszy?
Co tu kryć, było to prawdopodobne. Stary mój nie tylko w seksualnym, ale w ogóle w jakimś głębszym znaczeniu, był facetem tak intensywnie nastawionym na kobiety, że w gruncie rzeczy większość jego kontaktów ze światem zawsze miała jakiś podtekst erotyczny. W każdym razie nigdy w życiu nie poszedł na przykład do dentysty, no gdzie, to by mu nawet przez gardło nie przeszło (a czego nie da się powiedzieć, to nie istnieje), stary zatem też zresztą nie szedł, ale udawał się nie do dentysty, stary udawał się do pani doktor stomatolog, przeważnie do jakiejś zaprzyjaźnionej pani doktor stomatolog. Tak – mój stary leczył się wyłącznie u lekarek, strzygł wyłącznie u fryzjerek, składał zamówienia wyłącznie u kelnerek, gazety kupował wyłącznie u kioskarek, książki u księgarek, nawet garnitury obstalowywał nie u krawców, a u krawcowych itd., itp. Stawiał generalnie na damską obsługę i przypuszczenie, że obsługa jego obecnej, niedocieczonej kryjówki też jest damska – trzymało się kupy. W końcu nawet w moich przywidzeniach stary spotykał na schodach samarytankę, nie samarytanina.
O przywidzeniach, jakie miewała matka, ciężko w tej sytuacji w ogóle opowiadać. Z początku zwyczajnie nie mieściło się jej w głowie, że on znowu robi to samo. Przecież całkiem niedawno, kolejny raz się pogodzili, nie dalej jak parę miesięcy temu przekonywał ją z płaczem, żeby wróciła, że powinni spróbować jeszcze raz, że rozwód nie ma nic do rzeczy, nawet lepiej, że są po rozwodzie, bo prawdziwie i istotnie mogą wszystko zaczynać od początku, i przekonał ją, i wróciła, i próbowali. To znaczy ona próbowała, bo on, okazuje się, nie miał najmniejszego zamiaru się zmienić. Wróciła, próbowała, a tu mało, że nic się nie zmieniło, to jeszcze w dodatku taki wstyd, wstyd podwójny, najpierw wstyd na całą Polskę, bo podobno starego w natchnieniu negocjującego z policją warunki odstąpienia od skoku z dwunastego, a może nawet z piętnastego piętra pokazywali w telewizji, w to akurat nie chciało mi się wierzyć, ale podobno na jakimś brukowym kanale to było, on, nie on, wszystko jedno, i tak ludzie się śmiali, tak czy tak wstyd, a teraz wstyd jeszcze większy, bo na pewno, na pewno znowu robi to samo, na pewno zaszył się gdzieś z jakąś dupą, aż się wierzyć nie chce, człowiek jest pewien, a wierzyć mu się nie chce.