Литмир - Электронная Библиотека

Pełne obrzydzenia osłupienie matki, że on znowu robi to samo, przekładało się na wymyślność jej domysłów. Kim ona jest? Kim jest ta kolejna suka? Gdzie uciekli? Do jakiego miasta? Do jakiego kraju? Na jaki kontynent? Na jakie pustkowie? Matka, popadłszy w swoisty ciąg furiackich przypuszczeń, chyba w sensie ścisłym rozpatrzyła wszystkie istniejące (łącznie z istniejącymi tylko w filmie i literaturze) profesje, klasy społeczne, narodowości, rasy, wyznania i szerokości geograficzne. Uciekł z małolatą poznaną na Dworcu Centralnym. Z zamożną wdową po producencie opon wyjechał do Los Angeles. Zaszył się w Sudetach u całkiem jeszcze ponętnej właścicielki gospodarstwa agroturystycznego. Uwiódł siostrę islamskiego terrorysty i pod rygorem śmierci musiał się z nią ożenić. Zakochała się w nim białoruska kurwa, którą teraz ścigają, a z nią, rzecz jasna, i jego, bezwzględni bracia. Postanowił spełnić marzenie życia i poleciał do Rio de Janeiro na mecz piłkarski, i tak go to wciągnęło, że u boku poznanej tam tancerki czeka na koniec rozgrywek. Uwiodła go zepsuta do szpiku kości austriacka baronowa i teraz na zamku w Alpach żyje równocześnie z nią, jej córką, jej wnuczką oraz muskularnym kamerdynerem z domieszką krwi murzyńskiej. W sumie lepiej jakby nie żył, jakby się zabił, jakby skoczył z tego wieżowca. Ale i ten skok jak wszystko w jego życiu był obłudny, nieudany, niby był, a może go nie było. Na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra stał na pewno. Ale co było dalej? Rekonstruuję jego drogę, tak jakbym rekonstruował tor kamienia przepadłego w wodzie.

A może jak stał nad otchłanią i jak spoglądał wzdłuż dziewiętnastego południka, widoczność nie była taka jak dzisiaj, czyli żadna, nie było zasp i wydm nieprzeniknionego powietrza, ale wszystko było widać jak na dłoni: Granatowe Góry, mieszane lasy, dom, dach domu, przestronną kuchnię i piec uczyniony z żółtych kafli i wielki stół pośrodku kuchni?

Wszystko widać jak na dłoni i wszystko jest jak dwadzieścia lat temu: biesiadnicy siedzą za stołem. Pustoszeją kolejne butelki peweksowskich trunków, a oni gadają! Perorują! Żartują! Snują opowieści! Słuchają płyt – niezmiennie: Biczewska, Okudżawa, Wysocki, Wertyński, same, w każdym razie, ruskie kawałki. Popijają, zakąszają domowym chlebem, swojskimi ogórkami i kiełbasą z rzeźni stryja Karola Adolfa. On sam siedzi za stołem, mój stary z warszawskiego parapetu widzi go wyraźnie, i widzi samego siebie unoszącego nad obrusem dłoń w wytrawnie wymownym geście, i widzi młodego Messerschmidta, swego towarzysza w niespełnieniu, bo tak jak stary nie dostał się do szkoły teatralnej i nie został wielkim i ostro pijącym aktorem, tak młody Messerschmidt nie ukończył Awuefu i nie został mistrzem świata w biegach. Teraz jego palce z czułością obejmują kieliszek. Obok siedzi, jak zawsze zasępiony, doktor Swobodziczka, jest też profesor Chmielowski, o którym nigdy jeszcze nie opowiadałem – ale na razie mam cztery lata i nie wiem, że w ogóle będę opowiadał, nie wiem, że będę słyszał, zapamiętywał i co do joty powtarzał cudze PINy. Nie wiem też, że już nigdy w życiu nie zobaczę tak szczęśliwych ludzi jak nasi niespełnieni stołownicy. Przecież i profesor Chmielowski, choć ukończył uniwersytet i w granatowogórzańskiej hierarchii stoi wysoko – uczy (mnie też będzie uczył) humanistycznych przedmiotów w miejscowym gimnazjum – nosił kiedyś w sercu inne zamiary: chciał być sławnym historykiem, autorem doniosłego zarysu dziejów Polski. Doktor Swobodziczka – wiecie już o nim niejedno, tym łatwiej przyjdziecie do myśli, że doktor ze swymi talentami powinien być co najmniej ordynatorem wielkiego szpitala wojewódzkiego albo stołecznego. Wszyscy niespełnieni! Same fiaska! Najszczęśliwsi ludzie świata! Biesiadują do późna, a gdy robi się już bardzo późno, nie tak wprawdzie późno, by kończyć, ale na tyle późno, by przejść do fazy prawdziwie męskich rozrywek, słowem, gdy wybija godzina rozbudzonych przez alkohol żądz, stary wstaje zza stołu i udaje się do pokoju dowcipnie zwanego przez domowników biblioteką i przynosi trzy (ze stycznia 68, czerwca 75 i sierpnia 76) rozlatujące się numery „Playboya". Zapada cisza, głowy pochylają się nad fotografiami nie z tego świata, archiwalne piękności przechodzą z rąk do rąk. Towarzysze broni wypijają jeszcze dwie lub trzy kolejki i sprawiedliwie dzielą się kobietami. Młodemu Messerschmidtowi przypada dziś Linda Beatty rocznik 1950.

– Za duże piersi, trochę ma za duże piersi – marudzi młody Messerschmidt. – A poza tym ja ją już miałem… I to nie raz…

– Pokaż pan – interweniuje doktor Swobodziczka i okiem wytrawnego znawcy lustruje fotografię ponętnej szatynki. – No co pan, kapryśny sportowcze… Co pan… Imponujący, epicki biust godzien najwyższego uznania. A co do tego, że pan ją już miałeś, to pańska w tym głowa, żeby urozmaicić monotonię.

– Faktycznie – skwapliwie przyznaje młody Messerschmidt – faktycznie, szczerze trzeba przyznać, że nie z takimi cycatkami się bywało.

Grymas arystokratycznego niesmaku wykrzywia twarz doktora i jakby dla oczyszczenia pochyla się on nad swoją wybranką – ciemnoskórą Azizi Johari o koszykarskim wzroście.

– Rzadkość, prawdziwa rzadkość – doktor cmoka konesersko – ona jest mniej więcej pański rocznik – mówi do ojca – wczesne w każdym razie lata pięćdziesiąte i dziewczyny mierzące ponad metr osiemdziesiąt to jest jeszcze wielka rzadkość. Nawet na Czarnym Lądzie, nawet w Kenii… Dopiero w jego pokoleniu – doktor obraca głowę w moim kierunku, pomimo późnej godziny nikt nie wygania mnie do łóżka, leżę na podłodze i na kolejnych kartkach próbuję narysować dach, dom i dym. Próbuję rysować tak jak Esmeralda Dorsz. Niestety, także jestem człowiekiem fiaska: nigdy nie będę rysował tak jak Esmeralda Dorsz.

– Dopiero w jego pokoleniu wyrosną całe rzesze strzelistych panienek… To już pewnie nie będzie nasza sprawa, choć kto wie, kto wie…

Profesor Chmielowski udaje, że się waha, w istocie w ogóle nie jest zainteresowany rytualnym wybieraniem nałożnic, nie mówiąc już o kolegialnym omawianiu ich uroków, jak zawsze udaje jednak, że nie może się zdecydować, dziś rzekomo waha się pomiędzy Connie Kreski a Stellą Stevens…

– Profesorze – mówi z pozorującą wielkoduszność ironią ojciec, który dawno rozkodował prawdziwe powody powściągliwości doktora i który zarazem świetnie się czuje i świetnie kreuje rolę nadzorcy targowiska niewolnic. – Profesorze, doradzam wyrok salomonowy, proszę zaprosić obie piękności!

Profesor Chmielowski z całych sił pragnie zaprzeczyć, już otwiera usta, już unosi dłoń w geście sprzeciwu, gdy nagle wybucha powszechna panika. Alkohol musi natychmiast zniknąć ze stołu, rozebrane modelki pierzchają z głów koneserów – ksiądz Kubala znów postanowił zajrzeć pomimo późnej pory. Już kroczy przez rozjaśnione padającym z okna światłem podwórze, zaraz zastuka, uchyli drzwi, wejdzie i bez względu na pogodę rozcierając zgrabiałe dłonie, powie:

– Witam, witam, witam! Wybaczcie, ale postanowiłem zajrzeć mimo późnej pory. Przechodziłem, patrzę, widzę: świeci się. Myślę sobie: wpadnę.

Rytualne sceny powszechnej paniki zapierają mi dech w piersiach. Biesiadnicy zawsze mają chwilę na maskujące ruchy, wszystkich nieoczekiwanych przybyszy i niezapowiedzianych gości zawczasu doskonale widać, jak przemierzają nasze słynne wyłożone polnymi kamieniami podwórze. Gdy pojawia się ksiądz Kubala, widać go specjalnie wyraziście: i z powodu majestatycznie sunącej pod oknem sutanny, i – bardziej może jeszcze – z powodu niemal materialnie emanującej zeń duchowości.

Panika, jaka wtedy wybucha, zapiera mi dech w piersiach nie swoją gwałtownością, a swym (połączonym z gwałtownością) niesamowitym skoordynowaniem. Doktor Swobodziczka porywającym ruchem chowa butelkę pod stołem. Ojciec zgarnia archiwalne numery „Playboya" i precyzyjnym rzutem umieszcza je na sięgającym powały kredensie z gruszowego drewna. Stryj Karol Adolf z błyskawiczną metodycznością zbiera kieliszki ze stołu i równie błyskawicznie co delikatnie skrywa je na dnie zlewozmywaka. Profesor Chmielowski podnosi się z miejsca i rusza w kierunku drzwi, by już na samym progu powitać księdza i by, w razie czego, jeszcze na chwilę odwrócić jego uwagę. Jedynie młody Messerschmidt wyłamuje się z kolektywu, choć to, co czyni, też zasługuje na najwyższy podziw. Młody Messerschmidt natychmiast zapomina o zbyt obfitym albo zbyt szczupłym biuście, który ma mu przypaść tego wieczoru, i skupia się na rzeczach naprawdę ważnych. Niewiarygodnie zręcznym ruchem chowa pełny, zawsze pełny, a jak nie jest pełny, młody Messerschmidt zawsze zdąży go jakimś cudem napełnić – kieliszek do kieszeni marynarki i pozornie spokojnie, pozornie jak gdyby nigdy nic, siedzi dalej za stołem.

Pomiędzy naciśnięciem przez księdza Kubalę mosiężnej klamki a otwarciem drzwi upada komunizm, mija moje dotychczasowe życie, Polska odzyskuje niepodległość, umiera dziadek Jan Nepomucen, zmienia się mapa Europy, stare numery „Playboya" i niedościgłe rysunki Esmeraldy Dorsz rozlatują się w strzępy. Zmienia się tysiąc rzeczy. Nie tylko w Granatowych Górach, ale w ogóle na ziemiach polskich nie ma już peweksów, nikt już przeto nie pije peweksowskich trunków, pić obecnie można co dusza zapragnie. Najczęściej dusza pragnie whisky irlandzkiej, szkockiej, amerykańskiej albo – tak jest – gorzkiej żołądkowej. Repertuar ruskich kawałków ulega wymownemu poszerzeniu: Biczewska śpiewa teraz – na osobiście przeze mnie kupionym na Stadionie kompakcie – romanse sławiące odwagę białych oficerów, biesiadnicy lubią też w odpowiednio późnych fazach imprezy wznosić toasty przy błatnych pieśniach Sklara i Sukaczowa.

Zmienia się tysiąc rzeczy, ale dalej jest jak dwadzieścia lat temu.

Dalej jest jak dwadzieścia lat temu – nie dlatego, że transmisja, którą mój ojciec odbiera na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra – jest konsekwentnie utrzymana w nostalgicznej tonacji sepiowych wspomnień z czasów stanu wojennego, i nie dlatego, że wielkie przemiany historyczne docierają do naszej kuchni żółwim krokiem. Dalej jest jak dwadzieścia lat temu dlatego, że literatura ma moc wskrzeszania zmarłych.

Ksiądz Kubala pojawia się w drzwiach, wygłasza rytualne, najeżone czasownikami zagajenie: Idę, patrzę, widzę: świeci się, myślę sobie: wpadnę… Tym bardziej, myślę sobie, wpadnę – dodaje teatralnym szeptem – że mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość – rozgląda się konspiracyjnie po kątach, dokładnie lustruje szczelność okna i śmiertelnie poważnym spojrzeniem sunie po twarzach biesiadników. – Mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość: wszystko wskazuje, iż do Granatowych Gór przybędzie z krótką potajemną pielgrzymką Ojciec Święty.

33
{"b":"88097","o":1}