Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ XI – Odganianie Konstancji

O paru tygodni usiłuję bezskutecznie rozstać się z Konstancją. Zrażam ją do siebie, jak mogę – nic nie pomaga. Prowokuję bezsensowne awantury, obrażam ją i upokarzam, szydzę z niej – wszystko to działa odwrotnie: jest coraz czulsza, coraz bardziej zakochana, płacze rozpaczliwie jak nastolatka. Słuchaj – mówię do niej – mam dość twoich mądrości, wszystkie twoje mądrości to są w gruncie rzeczy kabotyńskie brednie. Ty nie rozumiesz nawet własnego bezwstydu, nie rozumiesz samej siebie, jakbyś rozumiała, nie opowiadałabyś z chorobliwym zapałem wszystkich twoich „dobrze opowiedzianych bezwstydnych historii kobiety w wieku Chrystusowym". Mam dość, mam absolutnie dość twoich „dobrze opowiedzianych bezwstydnych historii kobiety w wieku Chrystusowym". Mam dość słuchania o twoich wziętych adwokatach, nazbyt namiętnych Hindusach, czterech, a w istocie tylko – o łasko – trzech zdiagnozowanych seksualnych nieszczęśnikach oraz o innych jeszcze przygodnych a intensywnych znajomościach. Mam absolutnie dość twojego stylistycznie wyglansowanego ekshibicjonizmu. Przestań opowiadać brednie, przestań dorabiać sobie do wszystkiego spójne teorie, przestań rzęzić o twoich nieumiarkowanych a uzasadniających twoje bełkoty atakach nagłej i nieprzepartej ochoty, żeby zawyć nieczytelnie i zwierzęco, żeby nagle zrobić: Gu! Gul Gul Dobrze wiem, że masz chęć na donośne Gul Gu! Gul, jak popalisz sobie trawy albo jak przeżujesz halucynogennego grzybka! Tyle ci zostało po największej miłości twojego życia! Tak, tyle ci zostało po wstrząsającej miłości do muzyka rockowego! Boże, jaka ty jesteś żałosna. Poza wszystkim, mam dość twoich eskalacyjnie zapełniających moją łazienkę kosmetyków, twoich leżących pod umywalką podpasek i twoich wiszących na sznurze majtek.

Być może tu zresztą było rzeczywiste źródło (praźródło) moich żalów: czasy, w których rytualnie spotykaliśmy się wpierw na mieście, należały do przeszłości, od jakichś trzech miesięcy Konstancja zagnieździła się u mnie na dobre. Powinno być rzecz jasna na odwrót, to ja dla logiki i wygody powinienem zamieszkać w jej wielopokojowym mieszkaniu, tyle że ja w ekskluzywnym apartamentowcu przy rondzie Babka czułem się fatalnie, natomiast Konstancja w gomułkowskim albo gierkowskim, a może na odwrót, wieżowcu przy rondzie ONZ czuła się świetnie, przypuszczam, że moja studencka nora działała na nią odmładzająco.

Przestałem być sobą – w wystudiowany sposób mściwie przyciszałem głos – słuchaj, ja przy tobie przestałem być sobą, przestałem mówić własnymi słowami i nie myślę po swojemu. Uległem ci i przez to jestem wściekły na samego siebie – nie powinno się ulegać komuś tak rozpaczliwemu jak ty. Jesteś rozpaczliwa i jesteś stara, co ty sobie wyobrażasz, że ja spędzę resztę życia z babą starszą o osiem lat? Że ciebie zabiorę do Granatowych Gór i przedstawię rodzicom? Babce Joannie? Księdzu Kubali? Roi ci się, że czeka nas jakakolwiek przyszłość? Przecież nas nic nie czeka. Nie. Nie mam czasu. Nie zobaczymy się ani dziś, ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień. Nie wiem kiedy. Najlepiej nigdy. Tak będzie najlepiej. Tak będzie najlepiej dla mnie i dla ciebie. Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Nie. Nie możesz do mnie przyjechać. Nie będzie mnie w domu. Niechże ciebie nie obchodzi, gdzie. Nie, nie możesz wjechać na górę. Po prostu ci nie otworzę. Nie jestem sam. Jestem z kim innym. Rozumiesz? Ja jestem już z kim innym.

Chryste Panie! Nic nie działało. Nie żeby się jakoś broniła, nie mówiąc o obronie z wyobrażalną dla niej zręcznością. Przyjęła postawę całkowicie bierną i była przez to nie do ruszenia. Nie miałem pojęcia, jakiego użyć materiału wybuchowego, by skamieniałą z rozpaczy Konstancję Wybryk wysadzić w powietrze. Zaprosiłem dwie dziewczyny z agencji towarzyskiej i z grubą przesadą zadbałem, by po ich wizycie pozostały widzialne ślady. Potem przerażony, że złapałem aids albo syfa, upiłem się do nieprzytomności i zwymiotowałem na poduszkę – nic. Konstancja nazajutrz spoglądała na mnie wzrokiem zranionej łani i sprzątała rzygowiny, i zbierała gumy z dywanu. Poprosiłem Marlenię Jasiczek – koleżankę z roku – by wydzwaniała do mnie ile się da i w obecności Konstancji prowadziłem niekończące się idiotycznie czułe rozmowy – nic. Odwrotnie też działałem, poleciłem Marleni prażyć Konstancję głuchymi telefonami, co dawało mi podstawę do obleśnych i karczemnych scen zazdrości – nic. Zdobyłem telefon matki Konstancji, zadzwoniłem do niej, przedstawiłem się i spazmatycznie krzyknąłem do słuchawki: Pani córka jest kurwą! – nic. Konstancja nawet jednym mgnieniem powieki nie zdradziła, że wie o takim moim wyczynie, wszystko jedno, może faktycznie nie wiedziała. Wiedziała natomiast z całą pewnością, że coraz gorliwiej w sprawie odganiania współpracująca ze mną Marlenia Jasiczek przesiaduje u mnie całymi wieczorami, raz po raz zostaje na noc i w nakazany przeze mnie sposób przyjmuje jej telefony. Nie, Patryk nie może teraz podejść, bierze właśnie prysznic. Patryk mówi, że nie podejdzie, bo nie chce mu się z panią gadać. Nie ma o czym. On mówi, żebym pani powiedziała, że sto razy pani mówił, że już pani nie kocha. On teraz mnie kocha. Teraz ja z nim jestem.

Milion na milion normalnych i nienormalnych kobiet po takiej dawce rezygnuje. Nie Konstancja. Nic jej nie zrażało, przebijała się przez najszczelniejsze uszczelnienia, rączo pokonywała najstrzelistsze przeszkody. Daj spokój – mówiła – daj spokój. Nie wierzę ci, nie wiem, dlaczego mnie odganiasz. Przecież mnie kochasz. Mnie kochasz, a nie tamtą smarkulę. Zostaw ją, bo robisz jej krzywdę. – Nie robię jej żadnej krzywdy, ponieważ jestem z nią naprawdę – odpowiadałem i odpowiedź moja była do pewnego stopnia szczera, w końcu siłą bezwładu wplątałem się w przelotny i pełen swoistej grozy romans z Marlenią Jasiczek. Swoją drogą tak efektownej postaci jak Marłenia niejeden mógłby mi pozazdrościć.

Wpadła mi w oko jesienią 1995 roku na samym początku studiów. Tak się zabawnie złożyło, że pierwszy raz była u mnie na Śliskiej, ergo pierwszy raz ładowałem jej łapę pod spódnicę (na serio dobierałem się do niej) podczas telewizyjnej debaty KwaśniewskiWałęsa. Zdawała się kompletnie nie rozumieć, o co mi chodzi, mylnie brałem jej roztargnienie za objaw goryczy spowodowanej porażką legendarnego przywódcy Solidarności. Była na pozór tak przejęta przegraną swego faworyta, że sprawiała wrażenie osoby nie z tego świata, nie doceniłem ani siły makijażu, ani tego, że sprawianie wrażenia osoby nie z tego świata jest sensem jej życia.

Marlenią Jasiczek za to, by sprawiać wrażenie osoby nie z tego, a z innego, wyższego świata, gotowa była oddać życie. Jej fryzury były inne od fryzur zwykłych śmiertelniczek, niedostępne zwykłym ludziom, układały je fryzjerki. Jej bluzki, jej suknie, jej rajstopy, jej płaszcze, jej buty były zawsze jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Podobała mi się, jak mówię, wściekle i od pierwszego wejrzenia przyznałem jej za strój, za styl i za ogólne wrażenie jedną z najwyższych dotychczasowych not: pełne jedenaście i pół punktu. Uwielbiałem się na nią gapić, niestety, często było to słynne daremne wypatrywanie. Marlenią Jasiczek na uczelni pojawiała się rzadko. Kiedy już jako tako połapałem się w jej wyższościowych maniach, uznałem, że za nieustannymi nieobecnościami kryje się przemyślana strategia polegająca na dawaniu do zrozumienia, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, a już z pewnością poza wydziałem prawa. Inne prawdziwie ważne sprawy, inni prawdziwie ciekawi ludzie, inne prawdziwie istotne spotkania pochłaniają mnie do tego stopnia, że ledwo, ledwo daję radę pokazać się tu raz w miesiącu – zdawała się oznajmiać każdym gestem, ja w każdym razie byłem pewien, że taki właśnie nadaje komunikat. Myliłem się, przynajmniej częściowo się myliłem. Jak zwykle przynajmniej częściowo się myliłem. Czasami myślę, że poza zgadywaniem cudzych FINów, co jest wyłącznie źródłem moich kłopotów, przynajmniej częściowo mylę się we wszystkich pozostałych kwestiach, co jest źródłem jeszcze większych moich kłopotów. Tym razem myliłem się, ponieważ powody licznych absencji Marleni Jasiczek były z jednej strony banalniejsze, z drugiej strony – zwłaszcza jak się w nie wmyśleć – paskudniejsze.

Kiedy w końcu w sprawie odganiania Konstancji zaczęła mi pomagać do tego stopnia, że staliśmy się sobie niezmiernie bliscy, przez co należy rozumieć, że na każdym spotkaniu bez względu na czas i miejsce ładowałem Marleni Jasiczek łapę pod spódnicę, ona zaś – nie rozproszona już żadną debatą prezydencką – za każdym razem zamierała w bezgranicznym zdumieniu i zduszonym głosem pytała: – Dlaczego? Wyjaśnij, dlaczego ładujesz mi łapę pod spódnicę? Otóż kiedy byliśmy już tak blisko, że łapy moje dochodziły do górnych partii jej niespotykanych rajstop, i kiedy ona pytała: – Dlaczego, wyjaśnij mi, dlaczego? – ja zaś nie byłem w stanie udzielać żadnych przekonujących odpowiedzi, bo wszystkie władze psychofizyczne skupiałem na tym, aby gmerać jeszcze głębiej i wyżej, i kiedy ona zawiedziona brakiem przekonującej odpowiedzi zaczynała bronić się jak tygrysica, słowem, kiedy bez względu na porę dnia i miejsce, bez względu na to, czy było to rano, czy wieczorem – w Ti Amo na Świętokrzyskiej, w Chez Lautrec na Siennej, w Chianti na Foksal, u mnie czy u niej – rozpoczynaliśmy walkę na śmierć i życie, kiedy przystępowałem do wyniszczającego szturmu, którego celem był następny centymetr kwadratowy jej uda, i kiedy okazywało się, że jest to obszar absolutnie nie do zdobycia, i kiedy wreszcie w tych straszliwych zapasach przychodziła biorąca się ze skrajnego wyczerpania chwila wytchnienia, kiedy zdyszani, spoceni i rozpaleni do białoczerwoności patrzyliśmy na siebie prawie z nienawiścią – za którymś razem, ledwo łapiąc oddech, zapytałem: – Dlaczego nie chodzisz na zajęcia? – Bo nie mam się w co ubrać – wyrzęziła z najwyższym trudem, ale bez namysłu.

Banalne? Banalne. Przy bliższym jednak wejrzeniu okazało się, że nie aż tak banalne. Marleni nie szło zwyczajnie o rytualną babską niepewność: co na siebie włożyć, jaką dobrać kreację na wykład z międzynarodowego prawa morskiego, jaką na ćwiczenia z postępowania cywilnego, a jaką na konwersatorium z przestępczości nieletnich. Marleni rzekomo szło o to, by się odziać w sposób nieodróżnialny od reszty towarzystwa. Trawiona manią wyższości i nieposkromioną potrzebą dawania do zrozumienia, że jest z innego świata, wzmagała i dodatkowo karmiła swą pychę obłudnie egalitarną potrzebą wtopienia się w tłum. Sama dla siebie była swoją własną, niezmiernie sobą zachwyconą widownią i miała tak przemożne poczucie własnej odmienności, że gotowa była dla ułatwienia swego odbioru zwykłym śmiertelnikom przebrać się za zwykłą śmiertelniczkę, ale i to było niemożliwe – była pewna, że blask jej wyjątkowości przebije najnikczemniejsze opończe. Wiem, wiem, że moje piękno was oślepia, gotowa jestem i pragnę je zasłonić, ale sami widzicie, że to jest niemożliwe, ja nie noszę takich rzeczy jak wy, moje najmarniejsze ciuchy i tak są inne niż wasze, bo ja jestem inna niż wy – nieraz wydawało mi się, że słyszę, jak Marlenia ni to łka, ni to chichocze w duchu. Wydawało mi się, że słyszę? Nie – słyszałem w sensie ścisłym. Owszem – ubierała się doskonale, ale dramat jej polegał na tym, że doskonałość jej stroju była w stanie tylko ona sama w pełni docenić i detalicznie opisać. Co masz na sobie? – mówiłem do słuchawki, lubiłem zwłaszcza przez telefon stawiać jej to zgrane pytanie starych uwodzicieli. Jeśli zresztą myślicie, że pytanie: Co masz na sobie? – ma sens tylko przez telefon, mylicie się; ileż to razy siedziałem z Marlenia face to face i chcąc jakoś zneutralizować gwałtowną potrzebę natychmiastowego ładowania łapy pod jej spódnicę, jedynie dotykałem tej spódnicy albo bluzki, albo innej rzeczy, którą miała na sobie, i pytałem: Co to jest? Marleniu, co ty masz na sobie? I Marlenia natychmiast i bez zdziwienia skrupulatnie wskazywała wszystkie niepowtarzalne rzeczy, które miała na sobie, i opowiadała, gdzie je kupiła, z jakiego są materiału i jakiej firmy. Przez telefon wychodziło to o wiele intensywniej, nie rozpraszała mnie jej widzialna i dotykalna bliskość, nie czułem jej zapachu, mogłem się skupić na samej opowieści. Uwielbiałem słuchać, jak Marlenia cichym i skrajnie skupionym na własnej garderobie głosem szczegółowo opisuje brązową organdynową sukienkę z wstawkami i podbiciami uczynionymi z kremowego włoskiego jedwabiu, całość ma generalną linię perwersyjnego habitu, tym perwersyjniejszego, że ostro wcięty bok rozchyla się z każdym krokiem i ukazuje dwie trzecie uda spowitego w mgławicowo koronkowe rajstopy Calzedonia.

46
{"b":"88097","o":1}