ROZDZIAŁ XIV – Aleja Solidarności
Ludzi północy trawi odwieczna tęsknota za Atenami i Rzymem. Na zamarzniętych równinach włoskie i greckie knajpy wyrastają jak grzyby po deszczu. Równie wielowiekowe kultury Hiszpanii, Meksyku i Japonii zostają daleko w tyle. Liczne – zwłaszcza w śródmieściu – trzcinowe lepianki Azjatów na lodowatym, asejsmicznym gruncie nie wyglądają poważnie. Architekci północy zbijają kokosy na projektowaniu śródziemnomorskich pawilonów, budowniczowie północy wzdłuż stalinowskich ścian wznoszą attyckie fasady, poeci północy piszą dionizyjskie ody, malarze północy malują mitologiczne sceny, kucharze północy dochodzą do perfekcji w przyrządzaniu lasagne i tzatzyki.
Siedziałem w knajpie Pod Walecznym Hektorem – specjalność zakładu: kuchnia polska. Była to pierwsza niespodzianka tego popołudnia, drugą były cztery dziewczyny siedzące w tak znacznej odległości, że tylko ja mogłem je słyszeć. Knajpa Pod Walecznym Hektorem oddzielona była bambusowym przepierzeniem od holu biurowej części salonu Mercedesa, hol biurowej części salonu Mercedesa niepostrzeżenie przechodził w galerię sztuki, galerię sztuki oddzielał od chińskiej restauracji metrowy murek uczyniony z imitacji marmuru, dalej za pergaminowymi parawanami był mały antykwariat, antykwariat płynnie przeistaczał się w bar sałatkowy, bar sałatkowy w szmateks, szmateks w filię delikatesów Europa, na końcu był niedawno otwarty klub, Davos – tam siedziały cztery mniej więcej dwudziestoletnie panny, dwie były jeszcze dziewicami, pozostałe dwie już nie, jedna od całkiem niedawna, druga – sądząc z tego, co usłyszałem – niemal od urodzenia. Kładłem uszy po sobie, tym bardziej że zadanie miałem całkiem inne, ale co było robić, one gadały jak najęte i siedziały w tak, sam nie wiem, fortunnym czy niefortunnym punkcie, że ich głosy odbite od ścian delikatesów, szmateksu, baru sałatkowego, antykwariatu, restauracji chińskiej i salonu Mercedesa docierały do mnie bez żadnych zakłóceń. Nudziłem się poza tym, zadanie, jakie mi zlecił funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu – podsłuchać rozmowę właścicielki szmateksu z przedstawicielem Mercedesa, której celem miało być ustalenie wysokości łapówki, jaką Mercedesowi ma wręczyć zaprzyjaźniony ze szmateksem antykwariusz w zamian za ujawnienie znanych Mercedesowi machlojek marszanda z galerii sztuki co, jakby marszand poszedł siedzieć, pozwoliłoby przejąć jego lokal Chińczykowi, któremu za jakiś czas pozornie niezainteresowany dzierżawca baru sałatkowego podłożyłby świnię w postaci nagłośnionej w prasie sugestii, że Chińczyk serwuje psie mięso, i w efekcie, po upadku Chińczyka, szmateks z Mercedesem zajęliby około stu handlowych metrów w świetnym punkcie przy alei Solidarności, antykwariusz utrzymałby się na powierzchni, a i gość od sałatek – ma się rozumieć – też by nie stracił – otóż zadanie takie było jak na razie niewykonalne, w polu mojego słyszenia nie odbywała się jak dotąd żadna, a siedziałem Pod Walecznym Hektorem trzecią godzinę, biznesowa rozmowa. Nudziłem się. Nie, żebym był generalnie z mojej pracy niezadowolony, co to zresztą za praca, nie popadajmy w szumne określenia, od czasu do czasu, przeciętnie raz na miesiąc, słuchałem jakichś rozmów na umowę zlecenie i fertig. Szczerze mówię: nudne rzeczy, z bliska wszystko jest nudne. Z jednej strony byłem zadowolony: moja neurotyczna chęć karania kogokolwiek za cokolwiek była teraz służbowo skanalizowana – łoskotu miasta, bankomatowych dodekafonii, uwertur Żurawiej, pieśni ronda ONZ, rapu Krakowskiego Przedmieścia, nie słuchałem już na pałę, wiedziałem, jak spisać i gdzie przekazać zasłyszane nuty – z drugiej strony tęskniłem do czasów, kiedy nie miałem zielonego pojęcia, co począć, i słuchałem bez ładu i składu wszystkiego jak leci.
Z bliska wszystko jest nudne, ale nic nie jest tak nudne, jak czekanie na to, co z bliska okaże się nudne.
Cztery dziewczyny ględziły niepoczytalnie, po szczegółowym omówieniu dziejów utraty dziewictwa przez tę, która utraciła dziewictwo dwa tygodnie temu, co rzecz jasna niedziewicy dało pretekst do rozległych i detalicznych wspomnień – u jednej z dwu w tym gronie real virgin nastąpiła reakcja skrajna: nieskończony wylew gorzkich żalów wzmożonych najwyraźniej brakiem perspektyw na rychłą zmianę istniejącego stanu rzeczy. Nie mogłem słuchać tych ekshibicjonistycznych bredni, próbowałem się zająć czym innym, ale nie bardzo było czym, w kącie dogorywał nad kuflem piwa samotny alkoholik, w chińskiej restauracji sześciu Wietnamczyków gadało słyszalnie, ale niezrozumiale, w galerii sztuki było pustawo, w szmateksie trwała klasyczna pantomima: dziewięcioosobowy doskonale wyćwiczony kobiecy zespół melodyjnym i perfekcyjnie zgodnym ruchem zanurzał, wynurzał, unosił w górę, opuszczał w dół i z powrotem zanurzał ramiona w stertach secondhandowych kreacji, w końcu zatrzymałem uwagę na tym, co działo się przy sąsiednim stoliku.
Przy sąsiednim stoliku, czyli na biegunie. Tak jest: słynne sąsiednie stoliki są biegunami, nieznanymi lądami, a może nawet nie odkrytymi ciałami niebieskimi moich warszawskich tras. Zapisany już prawie do połowy „Dziennik wypraw" nie jest, rzecz jasna, bezwzględnie szczerym reportażem z krainy sąsiednich stolików, ale są w nim takie rozdziały. Przy sąsiednim stoliku wysoka ciemnowłosa trzydziestka monotonnie rugała łysiejącego czterdziestolatka. Jak z rugania wynikało, pomimo licznych napomnień od miesięcy, a może nawet od lat nie był on w stanie oddać do reperacji albo kupić nowego odtwarzacza wideo.
– Gdyby chodziło tylko o mnie, pal licho. Ja mogę nie nagrywać. Od dawna nie nagrywam ani „Zwierzęcych detektywów", ani „Pocztówek z dziczy", ani „Świata zwierząt", ani „Królestwa roślinożerców", ani „Weterynarii przyszłości", ani w ogóle niczego z „Animal Planet". Nie nagrywam, bo nie mogę. Dobrze wiesz, że się tym interesuję i że traktuję te sprawy poważnie. Dobrze wiesz i olewasz mnie totalnie. Ale tu chodzi nie tylko o mnie. Jakby chodziło tylko o mnie, byłabym doprawdy zaskoczona, gdybyś cokolwiek zrobił. Nawiasem mówiąc – głos ciemnowłosej trzydziestki powoli szedł w górę – pół roku temu ciebie prosiłam, żebyś się dowiedział, ile zwierząt zginęło pod gruzami World Trade Center. Psów konkretnie. Ile tam zginęło psów ratowniczych? No? – czterdziestolatek nawet nie podniósł głowy – No i co? Pytam! Dowiedziałeś się? Powinieneś się był dowiedzieć, przecież masz niezmiernie rozległe możliwości.
Opierniczany łysol jadł zupę grzybową i znad tej zupy burknął prawie niesłyszalnie:
– Sprawdzałem w Internecie, nie ma na ten temat żadnych danych.
– Akurat, akurat – czcicielka zwierząt zaniosła się sztucznym śmiechem. – Akurat sprawdzałeś! W ogóle nie sprawdzałeś! A jakbyś sprawdzał, to byś sprawdzał koty!
Przede wszystkim koty! Koty byś sprawdzał! Psy ciebie w ogóle nie obchodzą! Swoją drogą ciekawa jestem, ile tam było kotów? No, ciekawa jestem, ile kotów zginęło pod gruzami World Trade Center?
Łysol jakby przyłapany na gorącym uczynku i zarazem dotknięty do żywego wpierw opuścił – prawie na dno talerza – następnie z majestatem uniósł głowę i powiedział z godnością:
– Tam nie było ani jednego kota. W ogóle żadnych kotów tam nie było. Skąd…
– A pewnie, że tam nie było żadnych kotów! – tryumfowała trzydziestka. – Faktycznie, skąd tam koty! Widziałeś kiedyś w życiu ratowniczego kota? Widziałeś, żeby kiedyś jakiś kot ludzi pod gruzami odnajdował? Puść swojego spaślaka na gruzy, zobaczysz, ilu ludzi wydobędzie! Pies… pies całkiem co innego…
– Na jakie gruzy? – pytał słaby głosem zaszczuty niezguła – Na jakie gruzy ja mam mojego kota wysyłać…?
Sytuacja stawała się nie do zniesienia, z jednej strony popleczniczka psów zwyczajnie pastwiła się nad kociarzem, z drugiej sama nie wytrzymywała napięcia, głos jej zaczął się łamać, łzy pokazały się w oczach, w poszukiwaniu chusteczki sięgnęła po torebkę. Najwyraźniej szykowało się wielkie opłakiwanie psich ofiar ataku na Amerykę – jak na mnie za dużo.
Wróciłem do słuchania czterech dziewczyn w klubie Davos. Ale cztery odległe o kilkaset metrów gwiazdy dalej nie dawały luzu paranoi, nie było już wprawdzie słychać krwawych detali, swoją drogą chyba tylko kobiety potrafią opowiadać o seksie, tak jakby prowadziły bezpośrednią transmisję ze stołu operacyjnego, facet stawia zawsze jakieś rubaszne albo komiczne, albo nawet chamskie, ale cudzysłowy. Cztery laski zakończyły, jak mówię, swoje obfitujące w anatomiczne szczegóły i dosadne porady (to, jak szeroko masz nogi, nie ma nic do rzeczy) relacje, ale jak to w życiu, popadły ze skrajności w skrajność. Roztkliwiały się teraz czułostkowo nad swoją wieloletnią przyjaźnią. Wszystkie były z Tarnobrzega, wszystkie chodziły przez całą podstawówkę i liceum do jednej klasy, wszystkie po maturze wylądowały w Warszawie i chociaż tu już razem ani nie studiowały, ani nie pracowały (jedna – jak się miało niebawem okazać – pracowała wręcz bardzo osobno), to przecież dalej we czwórkę się spotykały, we czwórkę imprezowały, we czwórkę spędzały weekendy, we czwórkę na święta do Tarnobrzega wyjeżdżały i wszystko wskazywało na to, że innego życia niż we czwórkę nie chciały. – Zawsze będziemy razem – mówiła przed chwilą jeszcze rozhisteryzowana, a teraz już całkiem opanowana real virgin – to jest jasne, nie musimy wychodzić za mąż, bo tak jak jest, jest dobrze i lepiej nie będzie, a nawet jak kiedyś powychodzimy za mąż, to też będziemy razem, ale to będzie kiedyś, a ja mam jedno małe pytanie do tego, co jest teraz: Dziewczyny, dlaczego my razem nie obchodzimy Wigilii? Dlaczego we czwórkę nie jemy kolacji wigilijnej?
Można powiedzieć, że wyjątkowo ciężka służba trafiła mi się tego dnia. Charakterystycznej, bo rytualnie wyzwolonej z okowów gramatyki rozmowy biznesowej dalej nie było nigdzie w pobliżu słychać, alkoholik w kącie zamówił kolejne piwo, do antykwariatu wkroczyła spowita w czernie kobieta koło pięćdziesiątki i powtarzała w koło, i nie była w stanie wyhamować pytania: – Czy jest coś Freuda albo Kanta? Czy jest coś Freuda albo Kanta? Czy jest coś Freuda albo Kanta? W biurowej części salonu Mercedesa wszczął się jakiś rejwach, nie chciało mi się dokładnie dowiadywać, o co idzie.