Zabił nas definitywnie, kiedy powiedział: – Zrób to. Zrób to, bo tylko po tym zmartwychwstanę. Nie mogę bez końca wyobrażać sobie, jak to robiłaś, muszę zobaczyć, jak to robisz. Jak zobaczę, jak to robisz, cały ten koszmar zlezie ze mnie. Zrób to.
– OK – odpowiedziałam. – Zrobię to, jeśli ma ci to pomóc, jeśli tylko to ci pomoże, jeśli ma to nas uratować, zrobię to. – Jakże ja byłam pełna podziwu dla samej siebie, że tak głęboko wszystkie jego stany i potrzeby rozumiem. Potrzebował mocnych wrażeń i należało mu je dawać, należało mu ich dostarczać – należało robić wszystko, żeby znowu nie zaczął brać. Należało jego głód brania kanalizować, zastępować czym się da. Wyuzdanym seksem? Proszę bardzo. Byłam gotowa do wszelakich poświęceń. -
OK. Zrobię to. Zrobię to dla ciebie. Jeśli da ci to ulgę, jeśli cię to ocali, zrobię to. Mam nadzieję, że tylko o to ci chodzi. O ulgę i ratunek. Z kim mam to zrobić? Z tamtym facetem? Chcesz, żebyśmy go odszukali? Nie mam do niego telefonu.
To akurat nie była prawda, gdzieś miałam zapisany telefon Polaroida, ale przecież wiedziałam, że o ile w ogóle ta chora idea zostanie wcielona w życie, to, że tak powiem, oryginał zostanie zastąpiony kopią, aktor – kaskaderem, Polaroid – kimkolwiek. Obecności oryginalnego Polaroida w tym rzekomo terapeutycznym baleciku muzyk rockowy mógłby nie wytrzymać psychicznie.
– Nie, to nie może być tamten facet – powiedział mój ukochany – mógłbym nie wytrzymać psychicznie. To musi być ktoś inny.
Kto? No właśnie: Kto? Łatwo zapytać, trudniej odpowiedzieć. Łatwo szukać, trudniej znaleźć. Jak i gdzie znaleźć kogoś, z kim będę to robić i kto będzie spełniał moje warunki? Bo ja postawiłam pewne warunki. Pierwszy był taki, że musi to być ktoś absolutnie obcy, ktoś, kogo nigdy przedtem nie widziałam i nigdy potem nie zobaczę. On, rzecz jasna, przystał na ten warunek, przystałby na każdy warunek, byle zdjąć to z siebie, a też, jak myślę, żeby jednak doznać mocnych wrażeń, żeby jakimś cudem pozbierać i napiąć spopielone nerwy. Mówiłam ci, Patryku, on już był w całkowitej rozsypce, potrzebował coraz większych dawek. Coraz większych dawek wszystkiego: prochów, wódy, seksu, w ogóle świata. Przystał na mój warunek i trochę się pogrzebał organizacyjnie. Bo rozumiesz, to było na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy na ziemiach polskich dopiero powstawały burdele, a burdeli świadczących usługi dla pań chyba jeszcze nie było w ogóle. A to byłoby najlepsze, to by mi pasowało i to by mnie nawet trochę kręciło: zrobić to z kimś, komu się za to zapłaci. Ale jak mówię: były inne czasy, purytański komunizm już wprawdzie formalnie nie istniał, ale płatne dziwki, zwłaszcza męskie, nie ogłaszały się jeszcze w gazetach. Muzyk rockowy, pomimo rozległych kontaktów towarzyskich, najwyraźniej takich znajomości nie miał. I był w lekkiej kropce, bo – wiesz – nie jest łatwo podejść do faceta na ulicy i zapytać: Najmocniej pana przepraszam, czy nie zechciałby pan przelecieć mojej narzeczonej w mojej obecności? I to w dodatku do faceta dorosłego, a nawet bardzo dorosłego, bo mój drugi warunek był, że gość musi mieć najmniej czterdziestkę. Taki miałam warunek, bo po pierwsze nie życzyłam sobie żadnego szczyla z rozsianych po całej Polsce licznych fanklubów muzyka i zespołu, po drugie perwersyjnie chciałam, żeby – jak już mam robić coś obrzydliwego – było to jak najobrzydliwsze, żeby to było obrzydliwe aż do zapierającego dech podniecenia, najchętniej, żeby był to siwy, tłusty siedemdziesięciolatek z porośniętym żółtawą szczeciną tyłkiem. Nie mówiłam tego głośno, żeby nie wychodziło, że z poważnej sprawy uzdrowienia naszego związku robię sobie jaja, nie mówiłam tego głośno, ale – okazuje się – już wtedy projektowałam w duchu moje przyszłe przygody. Skoro mowa o warunkach, to postawiłam jeszcze trzeci i ostatni: zrobię to pod warunkiem, że mój ukochany będzie absolutnie trzeźwy, to znaczy żadnych, absolutnie żadnych drągów, a jak idzie o alkohol, będzie mógł w czasie tego upojnego wieczoru wypić dwa piwa. Dokładnie dwa, ani łyka więcej. Dałam mu taką dyspensę, bo dobrze wiedziałam, że sama na trzeźwo nie dam jednak rady, że i mnie będą dwa piwa potrzebne, dokładnie dwa, ponieważ, jak już wspominałam, a nawet jak powszechnie wiadomo, po dwóch piwach jestem zawsze kompletnie nawalona i jest mi wszystko jedno.
No więc zaczęło się słynne poszukiwanie najemnego kochanka na jeden wieczór. Muzyk rockowy, chcąc nie chcąc, wszedł w taką fazę życia, w której zaczął się rozglądać za dojrzałymi mężczyznami. Oczywiście niczego nie dawał po sobie poznać, ale ja znałam jego poraniony mózg. Wiedziałam, że jego wyobraźnia pracuje nieustannie, że patrzy pod kątem wiadomej przydatności na przypadkowych przechodnjpw, taksówkarzy, piłkarzy, dresiarzy, urzędników, kelnerów, recepcjonistów, portierów, konduktorów, fryzjerów, wszystkich. Kiedyś o mało mu nie podpowiedziałam, że kelnerzy to jest dobry kierunek. O mało mu tak nie powiedziałam, bo kelner, który nas obsługiwał w, mniejsza o to jakiej, knajpie, był niezwykle apetyczny. Był apetyczny, ale nie spełniał warunku; nie miał chyba nawet trzydziestki. Trudno. Zasad trzeba pilnować. Poza tym wyhamowałam ze wskazywaniem mu jakichkolwiek dobrych kierunków, bo było wiadomo, że nawet we wskazanym dobrym kierunku też sobie nie poradzi. Był za bardzo znany. Dodatkowe, a prawdę powiedziawszy, nie dodatkowe, a fundamentalne utrudnienie. Nie jest łatwo znaleźć anonimowego uczestnika takiej zabawy, jak się samemu jest sławnym. Więc żadnej widzialnej historii nie mam do opowiedzenia. Może było coś, o czym nie wiem. Może była jakaś zatajona przez niego odyseja dwuznacznych propozycji. Jakieś rozmowy przy barze z przygodnym współbankietowiczem. Jakieś coś, nie wiadomo co. Ale nigdy nikogo nie przyprowadził. To znaczy, sorry, raz kogoś przyprowadził, czy raczej zaprosił. Byliśmy akurat we Wrocławiu i w sąsiednim pokoju hotelowym mieszkał kompletnie bezbarwny i bez przerwy służalczo uśmiechający się facet. Był tak bezbarwny, że aż niezauważalny. Toteż tego pamiętnego, czy raczej kompletnie niepamiętnego wieczoru nie zauważyłam, że jedzie z nami windą, a potem niemal ramię w ramię idzie korytarzem. I dopiero przed drzwiami pokoju, kiedy słyszę, jak mój ukochany ze sztuczną zadzierżystością prawie krzyczy: – A może piweczka pan się z nami napije!? – orientuję się, o co chodzi i gość mi się materializuje. Materializuje się, ale z trudem. Jest tak bezbarwny i niepozorny, że prawie go nie widać, ergo gołym okiem widać, że nic z tego nie będzie. W każdym razie»ja to widzę, mój ukochany nie. Brnie w sytuację. Puszcza muzykę. Polewa. Opowiada obleśne dowcipy. Patryku, ja byłam tak tą patologią udręczona, że daję słowo, próbowałabym nawet na siłę, na chama, za wszelką cenę. Ale nie z tym tak bezbarwnym, że jakby nawet anatomii pozbawionym człowieczkiem. Siedzi biedak, uśmiecha się przypochlebnie, nie wie, no bo skąd ma widzieć, zielonego pojęcia nie ma, co jest grane. Jest przeszczęśliwy, bo sławny muzyk rockowy zaprosił go do swego apartamentu i piwem raczy. Będzie co w domu opowiadać. A sławny muzyk rockowy na głowie staje, żeby beznadziejną sytuację towarzyską przerzucić na erotyczne tory. Tańce proponuje, maca mnie, sukienkę zadziera. Tamten rzekomo zachwycony ekscentrycznością artystów zaśmiewa się nieszczerze. Horror. Przetrwałam. Nie pierwszy, ale na szczęście jeden z ostatnich horrorów, jakie w tym związku przetrwałam. Potem już bardzo niedługo trwało. Miesiąc? Trzy tygodnie? Nie więcej. Sławny muzyk rockowy cały czas męczył się swą niezrealizowaną ideą. Męczył się okropnie.
Skróciłam jego męki. Zadzwoniłam do Polaroida i opowiedziałam mu o wszystkim. Śmiał się i powiedział, że oczywiście z przyjemnością. Kazałam mu wtedy a wtedy być w TamTamie na Foksal. Miał, jak będziemy przy deserze, podejść i poprosić o autograf. Mój ukochany oczywiście w pierwszej chwili nie zauważył, że ktoś, kogo od dawna rozpaczliwie szuka, sam mu z nieba spada. Oczywiście o tym, że jest to w dodatku ten ktoś co do joty i we własnej osobie, że jest to oryginał nie kopia, aktor nie kaskader – nie wiedział. I dobrze. Po co mu ta wiedza. – Może zaprosisz pana na piwo – musiałam interweniować. – Może tego pana zaprosisz na piwo. Dopiero wtedy się połapał. Oczywiście absolutnie upojony perspektywą rychłego spełnienia już na miejscu w TamTamie daleko przekroczył wyznaczone normy, a potem w domu uwalił się w trupa. Spał w fotelu. Patrzyliśmy na niego z Polaroidem w absolutnej ciszy. Czułam zapach piekła. Czułam zapach jego snu. Podoljno właśnie piekło mu się śniło. Lodowate czeluście, zimne ognie i nieruchome sylwetki. Tak do dziś opowiada na spotkaniach Ruchu Rozbudzonych Chrześcijan. Śniło mi się piekło, a kiedy ocknąłem się rano, ujrzałem siedzącego na brzegu hotelowego łóżka Pana Jezusa. Ja, niestety, nie doczekałam ani Pana Jezusa, ani jego nawrócenia, ani poranka. Spał w fotelu, ślina wypływała mu z ust. Nagle pomyślałam, że nie chcę go więcej widzieć ani słyszeć. Wyszliśmy z pokoju. Polaroid zawiózł mnie na dworzec. Jechałam do rodziców. Z obu stron biegły równiny. Wschodziło słońce. Zaczynały się ciemności.