Литмир - Электронная Библиотека

Jak OK, to OK. Dawałam się na to nabrać, szłam na lep pochlebstwa, że niby jestem tak wstrząsająca, że seksualnie uśmiercam. Czyli działała nadzieja następnego razu.

Nadzieja trzeciego, czwartego i piątego razu. Bo jak idzie o drugi raz, to nie była nadzieja, to była pewność. Na drugie spotkanie zawsze (prawie zawsze) szłam z pewnością, że będzie dobrze, bo dałam im czas, opamiętali się, ocknęli z szału niemożnościj jaki ich na mój widok ogarnął, podnieśli się spod brzemienia paraliżującego zachwytu, omdlawszy na widok mej nagości, oprzytomnieli, oślepieni blaskiem mojej skóry odzyskali wzrok, porażeni cudem, w którego istnienie nie wierzyli, już weń uwierzyli, będą spokojniejsi.

I byli spokojniejsi. Częściowo byli spokojniejsi. Fragmentarycznie byli spokojniejsi. Spokój ich lędźwi, który za pierwszym razem był spokojem snu, teraz był spokojem śmierci. Teraz w ich lędźwiach panował spokój wręcz cmentarny. Poza tym obszarem, owszem, tętniło życie, zwłaszcza ich głowy były pełne życia, ich usta ruszały się nieustannie i nieustannie i spazmatycznie przekonywały, bym mimo wszystko i tym razem nie traciła nadziei, ponieważ tym razem oni następnego razu są pewni. Jak długo można nie tracić nadziei? Za kolejnym, na ogół za piątym razem traciłam nadzieję. Ale oni trwali w takich rozpaczach, zdumieniach i szokach, że kawałek po kawałku wpędzali mnie w poczucie winy. A może to ze mną jest coś nie tak? Może oni mówią prawdę? Może faktycznie nigdy wcześniej im się to nie zdarzyło? Może ze mną jest coś nie tak? W końcu byli to czterej różni faceci, których łączyło tylko jedno, że im mianowicie doesn't standing. Nie mogło mi nie przyjść do głowy, że może im doesn't standing tylko ze mną. Jak coś się zdarza cztery razy pod rząd i człowiek jest jedynym stałym elementem tej sekwencji, to nie może nie pomyśleć, że jest jej sprawcą.

Czynnik drugi: jałowa subtelność, ale subtelność. W gruncie rzeczy epitet: jałowa jest niesprawiedliwy i zbyteczny. Ja z moimi nieszczęśnikami zaznałam subtelności najprawdziwszej, subtelności skondensowanej, subtelności samorzutnej. Poznałam esencję subtelności, przepłynęłam oceany subtelności, wspięłam się na Himalaje subtelności. Kobiety, które bez przerwy się uskarżają, że brakuje im subtelności, że mężczyźni są tak mało subtelni, że z ich aktualnym mężczyzną byłoby całkiem znośnie, gdyby był choć trochę subtelniejszy, otóż wszystkie te wygłodniałe subtelności baby powinny wiązać się z impotentami. Pławiłyby się wtedy w najczystszych krynicach subtelności.

Podupadły architekt bił pod tym względem rekordy. I były to rekordy znaczące, bo tyczyły rzeczy najprostszych. On na przykład słuchał, co ja do niego mówię. Prosta, tak prosta, że prawie niezauważalna sprawa. Słuchać, co mówi drugi człowiek. Chryste Panie! Jak ten drugi człowiek mnie słuchał! Wpatrywał się we mnie, reagował na każde słowo, śmiał się z najlżejszego żartu, domagał rozwijania każdego szczegółu, dopytywał o wszystko, wszystkim się zdumiewał. Wspomniałam mu na przykład, że byłam na dorocznym spotkaniu maturalnym naszej klasy, mieliśmy bowiem bardzo fajną, zgraną klasę i co roku się spotykamy w restauracji w Forum, bo tam mieliśmy komers. Boże mój! Jak go ta wiadomość potwornie ożywiła! To, że mu musiałam całą imprezę punkt po punkcie, danie po daniu, drink po drinku opowiedzieć, to była pestka. Ja mu musiałam życiorysy całego koleżeństwa detalicznie przedstawić. Jak się w liceum uczyli, jak zdawali maturę i kto gdzie na jakie studia poszedł. A Olek Podczerwiński co teraz robi? A Marek Aksak? A Tadziu Banaś? A Leszek Binas? A Ela Fijałkowska? A Marek Albrecht? A Ewa Chojna? A Bronek Ciaś? – dopytywał się o wszystkich z imienia i nazwiska i wyglądało to tak, jakby on też z nami co najmniej przez pierwsze dwa lata do klasy chodził, potem gdzieś, na przykład do Ameryki, na emigrację wyjechał i teraz wrócił i losów swoich dawnych przyjaciół niezmiernie jest ciekaw.

Ja wiem, że umiem nieźle opowiadać. Powtórzyć? Serio? Proszę bardzo, powtarzam: Jestem kobietą w wieku Chrystusowym, a kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze i bezwstydnie. Ale przy podupadłym architekcie byłam narratorką daleko większą niż wszystkie opowiadaczki w wieku Chrystusowym razem wzięte. Byłam Pramatką opowieści, Boginią fabuł, Szecherezadą Szecherezad. Każde moje słowo zasługiwało na najwyższą uwagę, a jego uwaga była tak wytężona, że nieraz nie potrafiłam jej sprostać. Rzucał się na każde moje zdanie jak szaleniec, jak zabójca, jak gwałciciel. Nie mówię, że rozbierał każde moje zdanie, że je pieścił i obcował z nim aż do zupełnego wycieńczenia, tak nie mówię, choć aż się prosi, żeby tak powiedzieć. W gruncie rzeczy wystarczyło, że w jego obecności westchnęłam, chrząknęłam, mruknęłam pod nosem, powiedziałam cokolwiek, wystarczyło, że powiedziałam na przykład: „Byłam w ogrodzie botanicznym w Powsinie, chciałam poplażować, ale nie wyszło, bo komary potwornie gryzły". Wystarczyło tego rodzaju byle jaką wiadomość mu podać, a on już był żądny szczegółów, zwrotów akcji i jej dalszych ciągów. W takich sytuacjach padałam, a moje narracyjne umiejętności szły w rozsypkę. Rozumiem i potrafię opowiadać życiorysy moich szkolnych kolegów, choć w takim kontekście i to było dziwaczne. Ale co ja mam opowiadać o nieudanym z powodu plagi komarów plażowaniu w Powsinie? Życiorysy komarów?

Podupadły architekt był – jak twierdził – człowiekiem porzuconym przez żonę oraz wykolegowanym przez Żydów. Obie te tragedie miały w dodatku miejsce w najlepszych momentach jego życia. Żona zostawiła go w pierwszym najlepszym momencie życia podczas mianowicie niezmiernie korzystnego stypendium amerykańskiego, Żydzi natomiast wykolegowali go w drugim najlepszym momencie życia, kiedy mianowicie pracował w jednym z najbardziej prestiżowych warszawskich biur projektowych. Stracił tę pracę. Stracił też mnie. W dodatku na samo mroczne zakończenie, kiedy za piątym razem znów leżał jak dętka ze wzrokiem posępnie wbitym w sufit, coś mnie podkusiło i powiedziałam zdanie, którego nie powinnam powiedzieć i którego dalszych ciągów on również, co akurat nie dziwota, się nie domagał. – Nie przejmuj się – powiedziałam – to nie twoja wina, to wina kobiety, która kolejny raz cię porzuca, i wina Żydów, którzy kolejny raz cię rolują.

Czynniki trzeci i czwarty, odpowiednio: żałobnie przedłużające się pieszczoty, ale pieszczoty oraz możliwość przypadkowego i pełnego męczeństwa orgazmu, ale orgazmu – są na tyle oczywiste, że nie ma potrzeby ich szerzej rozwijać. Rozwijać tu zresztą można jedynie szczegóły techniczne, a to nie jest moja specjalność. Czynnik trzeci działał intensywnie i w pełnej krasie we wszystkich przypadkach, czynnik czwarty zdarzył się raz i odnotowuję go tylko dlatego, że się zdarzył. Czynniki drugi i trzeci byłyby w porządku, gdyby występowały w postaci bezinteresownej, słowem i subtelność, i pieszczoty nieszczęśników byłyby miłe, gdyby nie towarzyszyła im spazmatyczna celowość, gdyby oni sami nie byli zrozpaczonymi zakładnikami własnego wzwodu. Czy raczej: jego braku. Gdyby zresztą – myślę – udało im się choć na chwilę zapomnieć, że ich subtelność i pieszczoty działają wyłącznie – że tak powiem – w służbie podniesienia, być może zostaliby nagrodzeni. Niestety, jak się uprawia subtelność i pieszczoty i zarazem nieustannie nasłuchuje odzewu własnych lędźwi, jak się próbuje brać kobietę z uchem nieustannie ku własnemu kroczu wytężonym – nici z takiego brania i nici z takiego słuchania.

Czynnik piąty: ambicja. Czy ja miałam ambicję uczynienia moich nieszczęśników mężczyznami z prawdziwego zdarzenia? Miałam w sobie taką ryzykowną, bo płasko anegdotyczną (ze mną mu wyjdzie) pychę? Mogłam mieć.

Czynnik szósty: ciekawość albo wola uczestnictwa w eksperymencie. Owszem, w pewnym sensie moje przedsięwzięcia miały w sobie operacyjną aurę sprawdzania sprawności maszynerii. Jak byłam w stanie wykrzesać dystans w sobie i dostrzec komizm rozlicznych sytuacji, zdarzały się całkiem rozrywkowe momenty. W końcu fakt, że facetowi nie wychodzi, może być źródłem licznych, niekoniecznie gorzkich śmiechów i niekoniecznie rozpaczliwych zabaw. Niestety, moim partnerom było przeważnie nie do śmiechu. Dla mnie z kolei wola uczestniczenia w chwilami nawet zabawnym eksperymencie miała swoje granice. Nieoczekiwanie granice te przekroczył najwyżej pod względem elegancji stojący klasyk prawa. Kiedy pewnego (w gruncie rzeczy nie pewnego, a czwartego) razu z rozpaczliwie wystudiowaną czułością wyszeptał mi do ucha, że niebawem podejmie próbę zastosowania pewnych, już teraz dostępnych środków, nie zarejestrowałam tego nawet. Ale kiedy następnym (piątym) razem zobaczyłam u niego w łazience opakowanie po viagrze, omal się nie zerzygałam. Jego łazienka z definicji mnie brzydziła (w ogóle ich łazienki mnie brzydziły), ale łazienka klasyka prawa brzydziła mnie ekstremalnie. Nie byłam na przykład pewna, czy żółta emalia wanny jest żółta z natury rzeczy, czy pożółkła od przed wojny, czy pożółkła od jego szczyn brunatnych i jak kwas pruski żrących, a dochodziły jeszcze brzegi wypełniony skrawkami starodawnych mydeł, zardzewiała puszka po szynce, w której były chyba wszystkie żyletki, jakimi golił się w życiu, gomułkowskie kalesony w funkcji dywanika pod stopy itd., itp. Wszystko w końcu jasne, jak tyle przeszliśmy i tyle widzieliśmy, to wiemy jedno: wszystko może się jeszcze przydać. Tego nas życie nauczyło: wszystko może się przydać. Owszem, wszystko może się przydać, ale rozumiecie, że ja niechętnie i tylko w nieuniknionych koniecznościach do jego łazienki zachodziłam, tym czyniłam to rzadziej i tym niechętniej, że on od czasu do czasu proponował – jak słowo daję, teraz, kiedy o tym myślę, śmiać mi się chce z nadmiaru paranoi – otóż on od czasu do czasu proponował wspólną kąpiel. Tak, gość spokojnie proponował mi wspólną kąpiel w swojej pokrytej żółtawą patyną, a może żółtawą uryną wannie. Takie brawurowe orgie się w jego głowie rodziły. Orgie orgiami, ale opakowanie po viagrze było kroplą, która przebrała czarę. Jak oparzona wyskoczyłam z tego przybytku higieny i czystości i jak mordy nie rozedrę! – Co pan sobie wyobraża? Na mnie pan działanie tabletek testuje? Na mnie? Przecież panu żadne pastylki nie pomogą! Tobie, nawet jakbyś się powiesił, nie stanie! – hardcorowo postanowiłam go załatwić, ale on był tak speszony, że zamiast jakoś się bronić i mimo wszystko nie pozwolić się aż tak gnoić, jeszcze się tłumaczył. – No właśnie, chyba niefortunny to był zakup, w aptece nie było i nabyłem lek na stadionie. Od pewnego przybysza ze Wschodu. Budził zaufanie i zaklinał na wszystkie świętości, że specyfik działa, że wręcz ma cudotwórcze działanie. Zero reklamacji, wręcz przeciwnie, obfita korespondencja dziękczynna i liczne wpisy w księdze uzdrowień… – Słucham? Co mi pan za kit wciska? Jaka korespondencja dziękczynna? Jaka księga uzdrowień? – Przysięgam, daję słowo, inaczej bym przecież nie kupił, nie jestem aż tak nierozważny. Człowiek miał całą dokumentację, trudno zakładać, że to wszystko sfałszowane było, gruby zeszyt formatu A4 z licznymi wpisami… – Gruby zeszyt formatu A4 z wpisami uzdrowionych impotentów? Pan chce, żebym ja w coś takiego uwierzyła? Równie dobrze może mi pan wmawiać, że jest doskonałym kochankiem. Koniec. Stukot moich obcasów w przedpokoju. Trzaśniecie drzwiami. Stukot moich obcasów na schodach. Brama i tonąca w zmierzchu Świętokrzyska niczym Kraina Niezmierzonej Ulgi. W sumie klasyk prawa był najbardziej z nich wszystkich do przyjęcia, a rozstanie z nim wyszło najgorzej. Trudno, nie takie paradoksy w moim życiu bywały. Ale miałam wyrzuty sumienia. Rosnące. Doskwierające. Uciążliwe. Któregoś dnia sama do niego zadzwoniłam i prędzej niż zwykle powiedziałam: dobrze, ja przyjadę. Po drodze jak zwykle wpadłam do pobliskiego pubu na dwa piwa, obok mnie przy barze siedział facet przepełniony tak studziennym smutkiem, że dosłownie ziąb ciągnął od niego, dwa piwa tym razem nic nie dały, a jak coś dały, to skutek przeciwny, byłam wściekła na siebie, że wznawiam ten absurd. Smutas zaproponował drinka, przyjęłam to jako wybawienie i jako znak Boga. Nawet nie przyglądałam się specjalnie mojemu nowemu towarzyszowi życia, wiedziałam, że z nim zostanę, że nie pojadę, że z całą pewnością nigdy już nie pojadę do klasyka prawa, byłam przepełniona tkliwą wdzięcznością, sama zaproponowałam następnego drinka, zaczęliśmy gadać, on od razu wyznał, że jest chwilowo bezrobotnym dziennikarzem radiowym, ale gdyby Solidarność nie zdradziła ideałów, o które walczył, jego sytuacja byłaby zupełnie inna, potakiwałam, byłam rozanielona. Byłam rozanielona, gdy stawiałam kolejne drinki, i byłam rozanielona, gdy płaciłam za taksówkę, i nawet u niego dalej byłam rozanielona, choć mieszkał w norze, przy której łazienka klasyka prawa to były salony. Dopiero jak nastąpiło to, co nie nastąpiło, przestałam być rozanielona. A kiedy dopiero co poznany, nowy, najnowszy mężczyzna mojego życia wyznał (a uczynił to bez specjalnego zmieszania), że tak z nim jest od dawna i że nigdy nie będzie inaczej – nie tylko przestałam być rozanielona, ale z jednej strony mróz przeszedł mi po kościach, z drugiej śmiech upiorny mnie ogarnął. Rozumiecie, jaka nie do wymyślenia historia mi się przytrafiła? Z mrocznej ścieżki, która wiodła wprost w ramiona nieszczęśnika, zawrócił mnie facet, który też okazał się nieszczęśnikiem! Po drodze do jednego impo poznałam kolejnego impo! Szłam do faceta, któremu nie wychodzi, i nie doszłam, bo zostałam z innym, któremu też nie wychodzi. Rozumiecie? Rozumiecie, że ja nie miałam cienia szansy, żeby nie pomyśleć, że coś ze mną jest nie tak?

62
{"b":"88097","o":1}