Pociągu nie ma, ludzi nie ma, naćpanych nie ma. Czekam następną godzinę. Przy wsiadaniu do kolejki pęka druga siatka. Ktoś mi pomaga zebrać ziemniaki, kapustę, pomarańcze itd. Zdejmuję kurtkę i ładuję to wszystko do kurtki, wiążę rękawy, żeby się nie wysypało. Teraz wyglądam jak kobieta z głębokiej wsi w początkach komunizmu. Brakuje mi kartonowej brązowej walizeczki przewiązanej sznurkiem. I dużego kartonu z żywymi kurczątkami.
Żółtymi.
Ledwo wchodzę do domu – telefon. Rzucam w sionce siaty oraz kurtkę z zakupami. Ziemniaki i pomarańcze się wysypują.
Zgadnijcie, kto dzwoni. Nie mama i nie tata. On. Czy dalej oczy mam takie świetliste i usta takie spragnione. Że nie sądził, że go coś takiego jeszcze spotka w życiu. Liczy godziny do naszego spotkania w przyszłą środę.
Życie jest piękne.
Wracam do sionki.
Borys, Mietek i Zaraz dobrały się do mięska. Odkrawam im po kawałku wołowiny. Niech mają! Zrobię sobie herbatę i zapalę. Niech mam. Odpiszę na listy, a potem zajmę się szukaniem odpowiedzi na pytania, co z randką w wieku dojrzałym. Córki Uli mają pisma kobiece. I młodzieżowe. Przecież Ja w ogóle nie wiem, co się teraz nosi oraz jak się człowiek powinien zachowywać. I odpiszę Niebieskiemu, niech ma. Potem. Teraz się wezmę do innych listów.