Myszka spała i spała. Dawno minęła pora śniadania i powoli zbliżał się obiad. Początkowo Ewa była zadowolona z.tego cichego, spokojnego poranka. Zwłaszcza że Adam jak zwykle zniknął, zanim otworzyła oczy.
Na stole w kuchni leżała ich “tygodniówka” – suma, którą Adam zostawiał w każdy poniedziałek na ich całotygodniowe wydatki. Ale to była niedziela. Pomyłki, w przypadku Adama, nigdy się nie zdarzały. Zatem Adam zakładał, że w poniedziałek też go nie będzie.
“Znowu gdzieś wyjechał?”, pomyślała.
Około pierwszej po południu zaczęła budzić Myszkę. Dziewczynka otworzyła oczy i spojrzała na nią niewidzącym wzrokiem.
– Myszka… – szepnęła łagodnie. Wzrok Myszki spoczywał wciąż na niej, ale Ewa miała pewność, że dziewczynka nie wie, na co patrzy.
“Musiało jej się coś śnić… Jakby nie wiedziała, gdzie jest”, stwierdziła i powtórzyła, szarpiąc gwałtownie córkę za ramię: – Myszka, obudź się!
Teraz Myszka powinna zamrugać oczami, przeciągnąć się, odrzucić kołdrę (Ewa za każdym razem nie umiała uciec od irytującej myśli, że jej córka jest gruba i nieforemna; że jest dziewczynką, a nie można ubrać jej w te wszystkie śliczne, pełne wdzięku ciuszki widziane na wystawach sklepów), a potem miał pojawić się ten szeroki, ufny uśmiech, który każdorazowo sprawiał, że wybaczała córce zawód, jaki jej sprawiła swymi narodzinami.
Ten uśmiech nie pojawił się jednak. Przeciwnie: usta Myszki były mocno zaciśnięte, jak w chwili najwyższego skupienia.
– Myszka… – powtórzyła Ewa z niepokojem i przyłożyła dłoń do jej czoła. Było chłodne. Ale oczy dziewczynki nadal patrzyły nie na nią, lecz przez nią, jakby Ewa była przeźroczysta.
Schwyciła rękę Myszki i usiłowała podnieść ją, aby zmusić do wstania. Ręka córki była ciężka i bezwładna. Gdy Ewa ją puściła, opadła na kołdrę.
– Ona jest chora… – szepnęła i chwyciła za słuchawkę telefonu.
– Niekontaktowa? Ale bez temperatury? – wypytywał lekarz. – Kaszle? Ma katar?… Nie… Trudności z oddechem?… Nie… Oczywiście, że przyjadę, ale nie widzę powodu do pośpiechu. Z pani opisu wynika, że nic się nie dzieje. Przecież ona prawie zawsze jest niekontaktowa, prawda?
Ewa miała ochotę wrzasnąć: “Co za bzdury pan wygaduje! To najbardziej kontaktowe dziecko w świecie! Tylko idiota nie umie się z nią porozumieć!”, lecz zamiast tego powtórzyła z naciskiem, że jej zdaniem Myszka jest inna niż zwykle.
– A jeśli to nie jest choroba, to co…?
– Upośledzone dzieci potrafią zachowywać się dziwacznie. A przecież oprócz DS mamy jeszcze tę ciemną plamkę na mózgu. I właśnie ona ma prawo dawać nieprzewidywalne zachowania – odparł lekarz i dorzucił uspokajająco: – Będę za dwie, trzy godziny. Mam pilne domowe wizyty i trzech pacjentów w poczekalni. Do tego czasu nic złego się nie stanie, proszę się uspokoić. Do widzenia…
“Mała ciemna plamka w mózgu”, przypomniała sobie Ewa. Może guz, może tętniak, a może coś jeszcze innego? A jeśli to tętniak i właśnie się rozlał? Ale wtedy powinna nastąpić nagła utrata przytomności – uspokoiła się, przywołując swoją poradnikowo-podręcznikową wiedzę. Myszka tymczasem była nieprzytomna, ale inaczej (“Inteligentna inaczej, sprawna inaczej, nawet nieprzytomna inaczej”, pomyślała gorzko).
Myszka patrzyła, ale nie widziała. Lub widziała coś innego, nie Ewę, choć ta nachylała się nad dziewczynką, wpatrując się w jej skryte pod grubymi powiekami oczy, i ktoś z boku mógłby pomyśleć, że dziewczynka odwzajemnia spojrzenie matki. Ale Myszka była bezwładna i nieobecna.
Ewie nie pozostało nic innego, jak czekać na lekarza.
Z adresem, zapisanym na kartce, Adam błądził po dzielnicy swego dzieciństwa. Wyjechał skoro świt i na miejscu był już około ósmej.
“Nic nie pamiętam”, myślał spłoszony, rozglądając się wokół. “Dlaczego nie pamiętam tych ulic, tych zaułków, tych podwórek, gdzie bawiłem się z kolegami w dwa ognie i w chowanego?”
Nie wziął mapy, zawierzając swoim wspomnieniom. A teraz po rodzinnym mieście prowadzili go przypadkowi przechodnie i jadąc śladami ich wskazówek, dopiero po godzinie odnalazł tę zniszczoną przedwojenną kamienicę. Gdy wchodził po schodach, wydawało mu się, że ją rozpoznaje, choć nie było to łatwe: jak miał odkryć piękny dom swego dzieciństwa w rozpadającej się ruderze, pod liszajami strupieszałych łat kiepskiej farby? Wszystko wydawało mu się mniejsze – i brzydsze, niż było wówczas.
“To tu… Na pewno tu… To te schody… To na nich grałem z chłopakami w kapsle. Te same schody. Ale wtedy mniej skrzypiały i leżał na nich czerwony chodnik. A ze mną zawsze był pies. Nasz pies. Brązowy i duży. Miękki i ciepły. Chyba go kochałem. A babcia przesiadywała w mieszkaniu swojej przyjaciółki”, przypominał sobie powoli, lecz wytrwale.
Rozpoznał drzwi, te drugie, naprzeciw, z tą samą metalową, zmatowiałą, lecz wciąż elegancką wizytówką. Na drzwiach ich mieszkania widniały dwa obce nazwiska. Nic dziwnego. To było duże mieszkanie. Drzwi, do których zmierzał, znajdowały się tuż obok. Nie zmieniana od kilkudziesięciu lat tabliczka, z nazwiskiem wyrytym ukośnym pismem, z zawijasem na początku i końcu. Te same litery, ten sam zawijas. To samo nazwisko.
Zadzwonił. Dłuższy czas panowała cisza, i już chciał odejść, rozczarowany i zły, gdy usłyszał szuranie. Ten charakterystyczny dźwięk, po którym rozpoznaje się kroki zmęczonych, starych nóg. W wizjerze pojawiła się ciemna plama, na pewno jej oko. Szczęknął dwukrotnie zamek, zachrzęścił metalicznie łańcuch, który przesuwała, aby uchylić drzwi i wyjrzeć. Te dwa staroświeckie klucze i łańcuch przy drzwiach były typowe dla starych ludzi. Wierzyli w moc ich bezpieczeństwa, nie wiedzieli, że przestępcom wystarcza wąska szpara. I to zaufanie, z jakim spojrzała przez wizjer na obcego, przyzwoicie wyglądającego mężczyznę!
– Pan do kogo? – spytała, wsadzając głowę pomiędzy łańcuch a drzwi, a on z trudem, ale jednak rozpoznał w niej tamtą energiczną i zawsze zadbaną kobietę w średnim wieku. Teraz patrzyła na niego staruszka, o zmętniałych ciemnych oczach, ubrana w za duży, zniszczony sweter.
– Ja do pani – odparł z odruchową, grzeczną oschłością. Potem przypomniał sobie, że przecież ją lubił. Bardzo ją lubił. Zanim się wyprowadzili – to właśnie ona łagodziła surowe wymagania babci, wówczas gdy był jeszcze dzieckiem, a potem chłopcem. Dawała mu na kino, wypraszała zgodę na to, aby mógł wyjść do chłopaków na podwórko, choć za karę miał się uczyć w domu. Bardzo długo naukę kojarzył z karą. Dopiero na studiach, z dużymi kłopotami, dotarło do niego, że wszystko, co robi, robi dla siebie. Nie dla matki czy ojca, których ledwo pamiętał, i nie dla babci, której poleceń nie lubił wykonywać. Dla siebie. Ta stara kobieta usiłowała go wtedy o tym przekonać, ale jej nie wierzył.
– Pani Olu, to ja, Adam – powiedział łagodnie.
– Adam? – powtórzyła nieufnie. Już zaczął się bać, że jej pamięć też zaćmił czas, lecz w tych mętnych oczach pojawił się błysk rozpoznania.
– Janek… Jasio-Adasio – uśmiechnęła się, i w tym uśmiechu rozpoznał ją po raz drugi.
Nie pamiętał tego przezwiska: Jasio-Adasio. I kim był Janek, z którym pomyliła go w pierwszym skojarzeniu? Inny chłopak z ich podwórka, którym może opiekowała się, bo jak większość osób samotnych, lubiła cudze dzieci? Albo myliła go z ojcem? Więc ona także miała zmącony, starczy umysł, jak babcia? I znowu niczego się nie dowie…
– Tak, to ja, Adaś – przytaknął (imię “Adaś” znał tylko z dzieciństwa, od wielu lat był już wyłącznie Adamem). Ona tymczasem mocowała się z łańcuchem. Odsunęła się, aby go wpuścić do długiego, wąskiego korytarza.
– Odwiedziłeś ją wreszcie? – spytała bez żadnych wstępów, a on, nie pytając, o kim mówi, od razu odparł:
– Nie. Nie odwiedzałem jej, bo… – szukał w myślach jakiegoś łagodnego kłamstwa -…przecież ona nikogo nie rozpoznaje. Jest jej obojętne, kto ją odwiedza.
Starsza pani roześmiała się, ale miał uczucie, że w tym śmiechu nie ma nic wesołego. Wciąż śmiejąc się, co w dziwny sposób przypominało mu płacz, podsunęła krzesło i nie czekając, aż usiądzie, odwróciła się, by wysunąć szufladę starego kredensu. Na stole znalazły się dwa grube pliki listów, jeden przewiązany wstążeczką, drugi spięty gumką.
– Jej listy. Nie zauważyłam, by nie wiedziała, co pisze – powiedziała nagle sucho i nieprzyjaźnie.
Śmiech zniknął z jej twarzy. Patrzyła teraz chłodno i oskarżycielsko.
– Zostawiłeś ją, i tyle – mówiła dalej. – Nigdy jej nie lubiłeś, nie umiałeś docenić tego, co dla ciebie robi. A jednak maturę masz tylko dzięki niej, inaczej zszedłbyś na psy, jak tylu twoich kolegów. Wiem, skończyłeś studia, masz własną firmę, zbudowałeś dom. I masz żonę. Dziecko. Pisała o tym. Bardzo była z ciebie dumna.
– Dumna…? – powtórzył odruchowo, aby zyskać na czasie.
– Dumna. I wybaczyła ci, że ją zostawiłeś. To zawsze była silna kobieta. Więc usunęła ci się z drogi. Widzisz…? – wskazała na listy. – Do mnie pisze, do ciebie nie. Dla mnie ma pamięć, dla ciebie jej nie ma, bo tak było ci wygodnie, prawda?
– Zostawiała otwarty gaz. Zapominała mnóstwa rzeczy. Miała sklerozę – powiedział szybko, ale stara kobieta znowu się zaśmiała.
– Ja też mam sklerozę. W pierwszej chwili nazwałam cię Jankiem…
– Pomyliła mnie pani z kimś innym, to się zdarza – podpowiedział.
– Pomyliłam, a nie powinnam. – Ciemne oczy utraciły matowość i spojrzały na niego czujnie: – A ty nie znałeś żadnego Janka?
– Znałem paru. Choćby mój ojciec… Pani chce powiedzieć, że babcia udaje? Udawała, że mnie nie zna, gdy odwiedziłem ją kilka dni temu? – pytał spokojnie i chłodno, choć w środku poczuł się nagle małym, skarconym chłopcem.
– Nie wiem, nie było mnie przy tym – ucięła oschle. – Korespondujemy ze sobą, ale nie odwiedzamy się. To dla mnie za daleko. Jestem za stara, żeby tam jechać. Ona jest za słaba, by przyjechać tutaj. Ostatni raz widziałyśmy się piętnaście lat temu. Ale list od niej dostałam przed pięcioma dniami.
– Byłem w tamtym szpitalu – powiedział, zmieniając temat, gdyż nie wiedział, jak się zachować. Najchętniej rozpłakałby się, tak jak kiedyś, trzydzieści parę lat temu, gdy babcia zabraniała mu czegoś, a on płaczem wypraszał sobie wstawiennictwo pani Aleksandry.