Литмир - Электронная Библиотека

– Chorowałeś? – spytała.

– Nie. Byłem w “tamtym” szpitalu… Spojrzała na niego ze zrozumieniem.

– …tak… tam, gdzie umarli moi rodzice – dokończył. – Gdzie zawieziono ich po wypadku. Ale tam pracuje już tylko jedna emerytowana urzędniczka. Nic nie pamięta.

– A co miałaby pamiętać? – spytała.

– Nie wiem – odparł nieszczerze. Nie chciał wyznawać tej starej kobiecie, że szukał szpitalnych zapisów o przebytych chorobach, dziedzicznych obciążeniach, genetycznych skazach rodziców. Sam nie wiedział, czego. Śladów. Tropów swojego genotypu.

– Ta pracownica pamiętała tylko tyle, że po katastrofie przywieziono ich troje. Mamę, tatę i… przypadkową ofiarę wypadku. Czy to możliwe? Podobno to było dziecko? Babcia pani o tym mówiła? Czy ono wpadło pod auto, czy też oni… – zająknął się, ale zaraz dokończył: -…czy to oni byli winni jego śmierci?

Brązowe oczy znowu spojrzały czujnie, tracąc poprzednią, zmętniałą matowość. Starsza pani nabrała gwałtownie oddechu:

– Jak to “jakieś dziecko”. Chyba nie chcesz powiedzieć, że…

Urwała i przyjrzała, mu się tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Nagle rysy jej twarzy rozluźniły się, zmiękły i spytała łagodnie:

– Ona ci tego nie powiedziała? Nigdy? Nawet wtedy, gdy już byłeś dorosłym mężczyzną?

– Czego? – spytał szeptem, czując, że zaraz usłyszy coś, co dawno powinien był wiedzieć, ba, co zawsze wiedział, choć nie chciał o tym pamiętać. “Muszę stąd wyjść, zanim ona powie coś, co mnie przerazi”, myślał gorączkowo, ale stał nieruchomo, w napięciu.

– Twój brat… Nie pamiętasz twojego brata? A wydawało się, że tak bardzo go kochałeś… – powiedziała stara kobieta.

W pokoju zapanowała cisza i był to ten rodzaj ciszy, gdy wydaje się, że czas staje i nie zamierza dalej płynąć. Adam zaniknął oczy, otworzył je i rozejrzał się po mieszkaniu, w którym tyle razy przebywał sam lub z babcią… i nie tylko z nią… “Był ze mną ktoś jeszcze. Zawsze. Zawsze był”. Znowu zamknął oczy i ukazał mu się niezwykle wyraźny obraz: ojciec i matka wychodzą z domu, aby udać się w swoją ostatnią podróż. Z nimi idzie duży brązowy pies… “Nieprawda. Nie pies…” To jego pamięć przetworzyła to stworzenie w psa. “Po to, by łatwiej zapomnieć…” Kudłaty brązowy pies, ukochany pies. “Brązowe, kręte włosy i puchata brązowa kurtka… Ukochany… mały… niedźwiadek…”

– Adaś… Pamiętasz, prawda? – podpowiadała stara kobieta, ale on już wiedział: jego ośmioletni brat, Adaś. Ukochany braciszek, przezywany niedźwiadkiem. “Był ze mną w tym mieszkaniu, i zawsze mocno trzymałem go za rękę… On tego chciał, a ja to lubiłem…” Adaś, starszy o trzy lata, ale to on, Janek, choć miał tylko lat pięć, był tym mądrzejszym i opiekuńczym bratem. Adaś miał skośne, mongolskie oczy i ufny, bezradny uśmiech. To Adasia uczył, jak wypuszczać z rączki kubek z mlekiem i stawiać na stole, jak mówić całymi zdaniami, wkładać samodzielnie kurtkę i sznurować buciki, układać klocki i robić babki z piasku. To z miłości do Adasia pobił kolegę, który wyzywał jego brata od “przygłupów”, i ugryzł w nogę sąsiadkę, gdy ta, w obronie jedynaka, powiedziała, że “przygłup to przecież niedorozwinięty i dziecko nic złego nie miało na myśli”.

– Adaś jest dorozwinięty, to pani jest przygłup! – krzyczał wówczas, kopiąc nogami, a ojciec zabrał go z klatki schodowej i przemocą zawlókł do mieszkania.

– Uspokój się – powiedział. – My wiemy, że Adaś jest mądry, wrażliwy i dobry. My to wiemy i wystarczy.

W uszach rozbrzmiała mu nagle tak dobrze zapamiętana fraza przekomarzań z bratem, która teraz, po latach, zagrała pełną gamą dźwięków. Ta ich własna symfonia na dwa głosy: nieporadny, bełkotliwy, lecz zawsze zrozumiały (dla niego) głos braciszka, Adasia – i jego własny.

– …aaasio… oć, oć…

– Bawimy się? Adaś?

– Oć, oć… aaasio…

To tymi dwoma głosami przemawiał do niego Wdowi Dąb, lecz on, Jasio-Adasio, nie chciał ich pamiętać, ani nawet usłyszeć. Ten prawdziwy, żyjący w nim, choć tragicznie zmarły Adaś był tak całkowicie przez niego wchłonięty, że aż do granic unicestwienia; tak przyswojony, że aż wyrzucony z pamięci. I nie z powodu ułomności uczuć i kalekiej pamięci, ale z bólu.

Przed oczami jeszcze raz zobaczył tamtą scenę: odjeżdżali razem, cała trójka. Patrzył za nimi, wychylony z okna mieszkania. Adaś o gęstych, ciemnych włosach, w brązowym płaszczyku z misia, macha mu rączką, prowadzony przez mamę. Mama uśmiecha się do niego czule, a ojciec woła: “Opiekuj się babcią, Janek! Wrócimy jutro wieczorem!”

Nigdy nie wrócili.

Nagle przypomniał sobie, po co jechali. Przecież jeździli tam co miesiąc! W tym niewielkim prowincjonalnym szpitaliku pracował stary, cierpliwy pediatra. Miał syna chorego na downa; sam opracował kilka skutecznych metod adaptowania dzieci z DS do normalnego życia. Rodzice jeździli do niego z Adasiem, konsultowali osiągnięte postępy, uczyli się następnych żmudnych ćwiczeń.

Nagle rozbrzmiała mu w pamięci rozmowa rodziców – podsłuchana tuż przed fatalną podróżą – w którą wkroczył znienacka, z dziecięcym impetem:

– Co będzie z Adasiem, gdy nas zabraknie? – To mówił ojciec.,

– Nie wiem. Często nie mogę zasnąć, bo o tym myślę. Śni mi się to po nocach. – To mówił smutny, śpiewny głos matki.

Wbiegł do ich pokoju i krzyczał: “Nie, nie! Was nigdy nie zabraknie! Wy będziecie zawsze! Zawsze!”, ale potem, pogodzony z nieuchronnym, powiedział z dziecięcą, niezachwianą pewnością:

– Nigdy nie zostawię Adasia. Adaś będzie ze mną.

Teraz, z perspektywy czterdziestu lat, pojął, że mu uwierzyli; że zdjął z nich największy, najstraszliwszy lęk. Że rodzice z całą powagą zaufali jemu, pięciolatkowi, który zobowiązał się do opieki nad bratem, do nieopuszczania go aż do śmierci; do przekreślenia okrutnej wizji zakładu specjalnego i bolesnej samotności chłopca.

– …Jasio… Adasio… Oć, oć… Pobawimy się… – wyszeptał cicho, sam do siebie, przywołując własne dzieciństwo. To było dobre, szczęśliwe dzieciństwo. Także dzięki Adasiowi.

Co Adaś powiedział do niego przed odjazdem?

– …aaasio, ja wróóó…ce.

To były te słowa. Usłyszał je teraz po raz wtóry; zabrzmiały mu w uszach tak, jakby to było wczoraj.

– …aaaasio… wróóó…ce…

I wrócił.

Kiedy babcia pierwszy raz powiedziała do niego “Adaś”? Nazajutrz, gdy przyjechała z tego odległego szpitala, gdzie musiała rozpoznać ich zwłoki? Czy wiele dni później? Nie pamiętał. Pamiętał tylko, że przyjął to bez słowa sprzeciwu. Słysząc znowu to imię, miał uczucie, że Adaś wciąż żyje. W nim. Więc nie protestował.

– Dlaczego ona to zrobiła? – spytał, patrząc na siedzącą przy stole staruszkę. Ona uśmiechnęła się:

– Dlaczego nazwała cię “Adasiem”? Dlaczego zabrała ci prawdziwe imię, a w tamtym szpitalu skłamała? W zmarłym Adasiu rozpoznała ciebie, i oświadczyła, że zginął Janek? Dlaczego to zrobiła… Nigdy mi się nie zwierzała, mogę się tylko domyślać. Mocne kobiety, z charakterem i godnością… a ona jest taka… takie kobiety bardziej od łabędzi kochają brzydkie kaczątka. Kochają kulawe pisklęta i bezradne dziewczynki z zapałkami – powiedziała z zadumą starsza pani. – Więc nie dziw się, że ona bardziej niż ciebie kochała Adasia. Nie miej jej tego za złe.

– Tak… – powiedział Adam i znowu to zobaczył: gruby, nieforemny chłopiec, z brązowymi, kręconymi włosami, ubrany w brązową kurtkę. Jego mały, starszy braciszek. Znów przypomniał sobie to ostatnie spojrzenie spod mongolskiej fałdy i nieśmiały uśmiech. “Nasz niedźwiadek, nasz Miś Puchatek”, jak mawiała mama, Adaś bowiem był powolny, ociężały i ufny jak książkowy Miś i tak jak on kochany przez “wszystkie zwierzęta w Lesie”.

– Babcia chciała ocalić istnienie Adasia – mówiła starsza pani. – Więc złączyła was w jedno. Dając ci jego imię, uwierzyła, że w ten sposób jakby obdarowała Adasia zdrowym, silnym ciałem i lekkim, sprawnym umysłem, zachowując jego duszę i wrażliwość. Z was dwóch stworzyła jednego. I kochała cię za dwóch.

Staruszka zamilkła. Adam też milczał, porażony jedną jedyną myślą: “Adaś obiecał, że wróci. Wrócił. Ale go odrzuciłem”.

– Przepraszam… Spieszę się – powiedział nagle, zrywając się z krzesła, które się wywróciło. Postawił je z powrotem, niezdarnie i z pośpiechem.

Starsza pani spojrzała na niego z uwagą.

– Nie mam czasu – powiedział gorączkowo, bardziej do siebie niż do niej. – Odwiedzę ją wkrótce… to znaczy babcię… wezmę z powrotem do domu… Przywiozę ją do pani z wizytą, dobrze? Ale naprawdę nie mam czasu… Proszę się nie gniewać…

Patrzyła na niego ze zrozumieniem. Bez słowa zamknęła za nim drzwi i słuchała tupotu nóg na schodach. Biegł tak szybko i głośno, jak kiedyś biegał po nich mały Janek. Przez krótką chwilę wydawało jej się, że słyszy jeszcze echo innych kroków. Powolne, ostrożne kroki małego Adasia. Noga opuszczana powolutku o stopień niżej, a za nią druga, dostawiana powoli i z lękiem. “Tuptup…tuptup…tuptup…” Lubiła ten dźwięk.

*

Lekarz zwlekał z diagnozą.

– Płuca czyste… Temperatury brak. Może to coś mózgowego? – powiedział z wahaniem. – Poczekajmy dzień, dwa, aż coś się wyjaśni. Trudno dobrać lek do choroby, której nie znamy.

– A jeśli to ta mała ciemna plamka? I jeśli jest to, na przykład, tętniak? – spytała niepewnie Ewa.

– Bomba zegarowa w głowie… – zamyślił się lekarz. – Ale ona nie utraciła przytomności. Jest przytomna, tylko niekontaktowa. Cały czas patrzy i coś widzi, ale nie nas. Nie wiemy, co. Może nic.

– To co możemy zrobić? – zdenerwowała się Ewa.

.- Czekać – odparł lekarz. – Z upośledzonymi dziećmi nigdy nic nie wiadomo.

“Powiedział to tak, jakby ofiarowywał mi nadzieję”, uświadomiła sobie Ewa.

Lekarz wyszedł, Ewa została sama. Nie wiedziała, na co czeka.

“A jeśli czekam, aż ona umrze…?”, pomyślała z lękiem. Był to strach zarówno przed odejściem Myszki, jak i przed samą sobą. Gdzieś głęboko, w najmroczniejszych zakamarkach umysłu, czaiła się w Ewie nadzieja na rozpoczęcie wszystkiego jeszcze raz od początku. I nie było tam miejsca dla Myszki.

51
{"b":"87879","o":1}