Adam miał przed sobą kolejny dzień urlopu. Poprzedni zmarnował w pensjonacie “Piękna Jesień”, rozmawiając z nieznajomą staruszką. Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, aby wyjaśnić tamto nieporozumienie. Przywiezienie Ewy, by rozpoznała starszą panią, nie wchodziło w grę, a on sam już jej nie pamiętał, dziewięć lat dla dziecka i dla starego człowieka to bardzo dużo. Adam nie umiał i nie mógł rozstrzygnąć, i czy to jest – jak chciały recepcjonistka z pielęgniarką – jego babcia z zaburzeniami pamięci, czy nieznajoma z dwoma wnukami.
Zmarnował cały dzień, a teraz należało dołożyć bezsenną noc, spędzoną w mało komfortowym hotelu w nieznanej miejscowości. Spał źle, nerwowo, klimatyzacja nie działała, a okien nie dało się otworzyć. Ledwo ktoś z hotelowych gości otwierał kurek z wodą, rury kanalizacyjne w całym budynku fałszywie trąbiły, a drzwi szaf skrzypiały niemelodyjnie w dziesiątkach pokojów. Za oknami pokrzykiwali pijacy i ujadały psy. Adam nie spał i zastanawiał się tępo, dlaczego wrzaski pijackie i ujadanie psów są tak podobne pod każdą szerokością geograficzną.
A potem zmarnował kolejne pół dnia. Okazało się, że są dwie miejscowości o tej samej nazwie. Ta właściwa, w której znajdował się szpital, gdzie czterdzieści lat temu stwierdzono zgon jego rodziców, była kilkaset kilometrów dalej, w innym regionie. W tej zaś, do której dotarł po męczącej jeździe, nie było żadnego szpitala. Zatem przez długie lata, jako dziecko, wpatrywał się w niewłaściwy punkt na mapie, głęboko wierząc, że łączy się w ten sposób z rodzicami. Jakimś cudem wydobył z pamięci nazwę województwa, którą przed laty wymieniała babcia, i doszedł do wniosku, że tak jak błądził wtedy palcem po mapie, tak błądzi dziś w swoich poszukiwaniach.
“Nie tylko nie umiem rozpoznać babci, ale nawet śmierć rodziców umiejscowiłem nie tam gdzie trzeba”, pomyślał ze złością, czując, że wszystko się przeciw niemu sprzysięga, nawet mapy i własna pamięć.
Pamiętał, że jako dziecko chciał koniecznie jechać do tej odległej miejscowości, gdzie ojciec i matka wpadli samochodem na drzewo, rosnące na ostrym zakręcie. Babcia nigdy na to nie pozwoliła.
– Po co? To nie przywróci im życia – mówiła wtedy, gdy był dzieckiem, i później, gdy studiował i w zasadzie mógłby sam podjąć decyzję. Nie reagowała na jego pytania, odpowiadała niechętnie, półgębkiem lub wcale. Nie zabrała go ze sobą nie tylko na identyfikację ich ciał, ale nawet na pogrzeb.
“Dlaczego jej posłuchałem?”, zamyślił się. “Może po prostu nie chciałem oglądać drzewa, które zabiło moich rodziców?”
Rzeczywiście, wtedy nie chciał. Teraz też nie. Ale postanowił, że jeśli to drzewo jeszcze rośnie, jeśli nikt go nie ściął (czterdzieści lat to dużo dla człowieka, ale niewiele dla drzewa), to mimo wszystko je obejrzy. Ale teraz najważniejszy był szpital.
“Czy jakiś ślad został po nich w tym szpitalu? I czy w ogóle istnieją jakieś archiwa? A może ich akta tkwią gdzieś w piwnicy, gniją od wilgoci lub niszczeją nie zabezpieczone, i nikt się nie pofatyguje, by je odszukać, nawet jeśli zapłacę?”, zastanawiał się, jadąc do właściwej miejscowości. Wcześniej upewnił się, dzwoniąc z komórki, że jest tam szpital, że nie padł ofiarą żadnej reformy ani nie popadł w ruinę. W końcu był to niewielki, prowincjonalny szpitalik. Ale wciąż istniał i przyjmował pacjentów.
“Czego oni tam szukali?”, zadawał sobie to pytanie po wielokroć przez całe życie. Babcia nigdy na ten temat nie mówiła.
– Skoro jechali, to widocznie musieli – słyszał od niej i zaraz zmieniała temat. Najwyraźniej nie chciała o tym rozmawiać. Pewnie uważała, że roztrząsanie ich śmierci źle na niego wpływa. A może źle wpływało na nią i dlatego unikała tematu? W końcu jego mama była jedyną, ukochaną córką babci.
Mała miejscowość, niewielki szpital – i drzewo, rosnące raptem dwieście metrów od niego, na ostrym zakręcie. Nic dziwnego, że ich tam od razu przewieziono…
“Żywych czy martwych?”, usiłował sobie przypomnieć, ale nawet tego nie był pewny. “Chyba jedno z nich (które?) żyło jeszcze dzień lub dwa”. Było oczywiste: w szpitalu zrobiono sekcję zwłok. W ich aktach zgonu, które leżały schowane w babcinej kasetce, dawno odnalazł długie, wyblakłe łacińskie nazwy. Nie umiał ich rozszyfrować, atrament się rozmazał, ale stanowiły ślad po medycznym badaniu.
Po kolejnych godzinach podróży Adam wjechał na niewielki, typowo małomiasteczkowy rynek, który – jak wszystkie tego typu place – miał sporo uroku, ale Adam nie miał czasu ani ochoty, by go podziwiać. Zarejestrował wzrokiem obecność kiepskiego zapewne hotelu, w którym przyjdzie mu spędzić noc – i ruszył tam, gdzie kierowały go drogowskazy. Szpital był tu na tyle ważnym budynkiem, że oznakowano do niego drogę.
*
– Skąd masz ten kwiatek? – spytała Ewa, gdy schodziły ze strychu. W zaciśniętej dłoni Myszki tkwił pomarańczowy nagietek.
“Pomarańczowy? Niemal parzy… Jest jak odblaskowe światełko roweru”, pomyślała Ewa i odruchowo stwierdziła: “Takich kwiatków nie ma”.
– Pokaż! – zwróciła się do Myszki, ale ta zaprotestowała gniewnym, nieartykułowanym chrząknięciem. – Oddam, chcę tylko zobaczyć. I powiedz, skąd go masz – powtórzyła cierpliwie Ewa.
– Og… – odparła Myszka.
– Nie sadziłam kwiatów w ogrodzie – powiedziała Ewa zmęczonym głosem, gdyż nagle uświadomiła sobie, że nie hoduje kwiatów od tylu lat, ile ma ich Myszka.
Poczuła się winna. Katastrofa, jaką początkowo siały się narodziny córki, objęła nie tylko jej małżeństwo, ale cały dom, a nawet ogród. Ten ogród, który przed dziewięciu laty urządzała specjalnie wynajęta firma, aby go “ładnie zakomponować”. Przywieziono nawet trawę, rozpiętą na miękkiej siatce, aby nie musieli czekać, aż wyrośnie prawdziwa “niemal angielska murawa”. Zanim zdecydowali się z Adamem na kompozycję ogrodu, przejrzeli mnóstwo prospektów i kolorowych magazynów.
“I po co to wszystko, skoro tam już nic nie ma. Nie trzeba było żadnego kataklizmu, gradobicia, tornada, syberyjskich mrozów. Wystarczyły narodziny dziecka”, pomyślała Ewa z sarkazmem. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo zmieniła się jej życiowa hierarchia wartości. “To dobrze czy źle?”, zamyśliła się, lecz nie umiała na 10 odpowiedzieć.
– Og – powtórzyła z uporem Myszka.
Ewa, pomimo wysiłków logopedy, wciąż nie widziała postępów w nauce Myszki, Myszka nadal połykała sylaby. “Nikt nigdy nie domyśli się, co znaczy og”, stwierdziła zrezygnowana. “A czy jej wystarczy, że będzie rozumieć siebie samą?”
– Og – powtórzyła cierpliwie Myszka, wyciągnęła rękę i dała mamie kwiatek.
Ewa stała zapatrzona w jego niezwykłą, pomarańczową barwę i nadal myślała: “Bale charytatywne, społeczne akcje, szkoły integracyjne, byle ułomność była drobna, nikomu nie przeszkadzała”, nie psuła apetytu”.
– Og! – wrzasnęła Myszka, bijąc pięściami o ścianę, i niezgrabnie ruszyła w stronę wyjściowych drzwi.
Ewa odruchowo poszła za nią, a koło nich, plącząc się wokół nóg, tańczył Mia. Wyszły przed dom i skręciły za róg, gdzie rozciągał się ich wypielęgnowany niegdyś ogród.
– Tam są jedynie pokrzywy, perz, osty i trawa – ostrzegła Ewa. – Poparzysz się, pokłujesz i będziesz płakać.
Myszka pokręciła głową. Szły w stronę niewielkiej drewnianej furtki w wysokim murze, kryjącym miejsce, w którym nogi Ewy nie postały od kilku lat. Był to spory kawał gruntu, około dwudziestu arów, otoczony wyszukanym, estetycznym ogrodzeniem z białego kamienia. Adam, budując dom, dokupił tę ziemię i odizolował od sąsiedztwa, marząc o tym, że będzie to ich “schronienie przed światem”; “ogród marzeń” – z gładką, zieloną murawą, oczkiem sadzawki, grzecznymi kwiatowymi klombami, skalnymi ogródkami i kwitnącymi krzewami. Początkowo Ewa wyobrażała go sobie inaczej: że będzie bujny, dziki, naturalny; że więcej będzie w nim pracy ich rąk, a przede wszystkim wyobraźni, ale Adam przeforsował gotowy projekt eleganckiego ogrodu, typowego dla miejskich rezydencji, mimo to Ewie udało się gdzieniegdzie zburzyć jego ład, zakłócić sztuczną symetrię, przynajmniej na tyle, że była zdolna go polubić.
“I porzuciłam go”, pomyślała. “Po raz ostatni zamknęłam tę furtkę cztery dni przed narodzinami Myszki. Prawie dziewięć lat temu. Ogród-marzenie zamienił się w ogród-pobojowisko. W królestwo pokrzyw i perzu”.
Zbliżyły się do furtki w murze. Najpierw Ewa poczuła zapach. Silny i podniecający.
“Chwasty pachną mocniej od kwiatów?”, zdziwiła się i pchnęła furtkę. Weszły do środka.
Zapadał zmierzch i wszystkie barwy były trochę zgaszone, a mimo to kwiaty świeciły jak nagietek w jej dłoni. Było ich mnóstwo. Rozsiały się wszędzie nierównymi, naturalnymi rabatami, przypominającymi kwietną dżunglę. Pomarańczowe nagietki, żółte irysy, chłodne bławatki, gorące od czerwieni róże, porażające bielą lilie… Tylko gdzieniegdzie rosły pokrzywy, ale nie sprawiały wrażenia chwastów; Ewa osądziła, że rosną, gdyż ktoś chciał, aby rosło tu wszystko, co pragnie wyjrzeć z ziemi na świat. I to wszystko razem wydawało odurzający zapach, przy którym gasła nuta najbardziej wyszukanych perfum. Mimo zmierzchu wciąż słyszała pracowite brzęczenie pszczół, buczenie trzmieli, widziała drżące trzepotanie motylich skrzydeł. W ogrodzie śpiewały ptaki i przez chwilę Ewie wydawało się, że wznoszą ku mroczniejącemu niebu jakąś harmonijną, wspólnie wygrywaną melodię: kantatę na cześć życia, doskonale zinstrumentowaną przez nieznanego kompozytora.
– Ogród ocalał! – powiedziała głośno, zdumiona i szczęśliwa. “Ogród obronił się przede mną”, dodała w myślach.
Nagle poczuła energię, która promieniowała z tych roślin. Ich wolę przetrwania, umiłowanie każdego dnia i nocy; ich niecierpliwe wyczekiwanie porannych promieni słońca i kropli nocnej rosy. Ich żądzę przeżycia pomimo wszystko.
“Ogród przetrwał, bo się nie poddał”, zrozumiała w nagłym olśnieniu.
Jej bierne, beznadziejne pogodzenie się z losem przemieniało się teraz – wraz z każdym oddechem, z którym wchłaniała w siebie zapach ogrodu – w dziwne poczucie mocy. Przecież ona nie uważa Myszki za klęskę swojego życia! Dbanie o nią, żmudne nawiązywanie kontaktu, najpierw uczuciowego, potem słownego, nauczenie jej aż tylu rzeczy – nieosiągalnych dla dzieci z tym stopniem choroby i z tą tajemniczą, ciemną plamką w mózgu – przecież to nie jest powód do klęski, ale do dumy! Dlaczego zaniedbała dom, siebie, swoje zainteresowania i pasje, dlaczego…?