Литмир - Электронная Библиотека

“Wszystko naprawię”, postanowiła, czując, że wstępuje w nią niezwykła energia.

– Taaaaaa – powiedziała Myszka i wyciągnęła ręce. Ewa podała jej swoje. Nie wiedziała, co znaczy to słowo, lecz instynktownie wyczuła, co powinna zrobić. Trzymając się, zatoczyły koło, jedno, drugie, trzecie, a potem Ewa uniosła w górę rękę Myszki i kilkakrotnie obróciła dziewczynkę, wprawiając ją w wirujący, taneczny ruch. Myszka zaśmiała się radośnie. Ewa schwyciła ją teraz za ręce i obracały się już obie. A ogród śpiewał im do rytmu. Śpiewał głosami ptaków, szumem wiatru, cichnącym bzyczeniem owadów, szelestem liści.

– Mamy ogród! Nasz własny! – zawołała do córki.

– Da – powiedziała Myszka.

– Co mam dać? – zaśmiała się.

– Da og – powiedziała z powagą Myszka.

No tak, ktoś dał im ogród, stwierdziła Ewa, nie zastanawiając się nad sensem słów Myszki. Niewątpliwie darczyńcą był czas. Czas, który ocalił to miejsce. I czas, który płynął w tym ogrodzie inaczej. Ewa nawet nie zauważyła, kiedy zapadła głęboka noc.

– Musimy wracać. Późno – powiedziała do córki, wciąż zdyszana od tańca. – Jutro tu przyjdziemy.

Mamy wreszcie miejsce, w którym możemy robić, co chcemy, i gdzie nikt nas nie zobaczy…!

– Stych – przypomniała jej Myszka.

Ewa nie odezwała się, ale pomyślała, że teraz, gdy odkryły ogród, na pewno nie pozwoli, żeby Myszka tkwiła godzinami w tym zakurzonym, dusznym i ciemnym pomieszczeniu. Jednak nie powiedziała ani słowa.

W nocy, gdy Myszka już spała, Ewa cichutko wspięła się po schodach i zamknęła strych na klucz, który schowała w puszce po herbacie, wysoko, jak najwyżej, na szczycie kredensu.

Adam przewracał się w niewygodnym hotelowym łóżku, spocony, wściekły i nieszczęśliwy. Hotel był paskudny, najpodlejszej kategorii, lecz czego się można spodziewać po hotelu w takiej mieścinie? Dobrze, że w ogóle był. Niestety, okna były zamknięte na głucho i jak się okazało po bliższym przyjrzeniu, zabite gwoździami (zapewne zamki nie trzymały i ktoś z personelu “zabezpieczył” je przed wiatrem).

W pokoju unosiły się woń stęchlizny, nie wietrzonej pościeli i kwaśny odór papierosów, wypalonych przez setki dotychczasowych gości. O ich liczbie świadczyły wgniecenia w materacu, a zwłaszcza głęboki dołek, w który się zapadał. Brzydził się tego łóżka – tak jak brzydził się cudzych ubrań, obcej pościeli, nie domytych talerzy w restauracjach, szklanek, z których ktoś przed nim pił – i Myszki. Wściekły, zdjął z łóżka koc, rozścielił na podłodze, na nim poduszkę i kołdrę, i wyciągnął się.

Wizyta w szpitalu była równie nieudana jak ta w domu starców. Już na wstępie, po jego pierwszych słowach, kobieta w recepcji spojrzała z urażonym zdumieniem:

– Wypadek sprzed czterdziestu lat?! I chce pan znaleźć dokumentację? Tu, w naszym szpitalu?

– Tu ich przywieziono – powiedział Adam.

– Żywych czy martwych? – spytała i Adam niejasno przeczuł, że pyta raczej z ciekawości niż z chęci udzielenia mu pomocy.

– Nie wiem – odparł ponuro.

– Mówi pan o rodzicach i nie wie pan, jak zmarli? – zdziwiła się kobieta ze szczerością cechującą ludzi dobrych, lecz źle wychowanych.

– Wpadli na drzewo niedaleko szpitala. Jakieś dwieście metrów obok.

– Wdowi Dąb – mruknęła kobieta.

– Jak? – zdziwił się z kolei Adam.

– Mówię, że to na pewno był Wdowi Dąb. Tak nazywamy wielkie drzewo, obok którego musiał pan przejeżdżać, ale pewnie nie zwrócił pan uwagi. Niegdyś stało przy samej drodze, ale drogę wiele lat temu przesunięto. Za dużo było wypadków. Mama opowiadała mi, jak to było z tym drzewem – ciągnęła kobieta z wyraźnym ożywieniem. – Ono podobno rosło tak, że przy większej prędkości trudno je było ominąć. Wyrastało tuż za zakrętem. Gdy wypadków było coraz więcej, ktoś zdecydował, że należy ściąć drzewo albo przesunąć drogę. Wybrano to drugie wyjście, bo Wdowi Dąb to zabytek przyrody…

– Wdowi Dąb? – powtórzył Adam.

– Tylko za czasów mamy zdarzyło się tu z piętnaście śmiertelnych wypadków i drugie tyle katastrof, z których ludzie cudem wyszli z życiem. Już za czasów prababki wpadali na drzewo furmankami, saniami, a nawet konno. A jeszcze wcześniej… kto wie, co było wcześniej, skoro to drzewo ma już z pięćset lat? Na pewno to tu zginęli pana rodzice, bo nową drogę wytyczono jakieś trzydzieści lat temu.

Teraz, gdy okazało się, że Adam mówi o jednej z tych tragedii, które podniecały wyobraźnię małego miasteczka, kobieta stała się chętna do rozmowy; zapewne każdy wypadek komentowany był w tonie sensacji i pamiętano go latami.

– Czterdzieści lat temu – zamruczała pod nosem, szperając w pamięci. – Z przypadków, które ja pamiętam, długo mówiono o młodej parze, która jechała tędy w podróż poślubną…

– To nie oni – uciął Adam.

– …o młodym chłopaku, który ukradł auto rodzicom, zabił siebie i, dwie dziewczyny…

Adam westchnął. Zanosiło się na dłuższe wspomnienia.

– …i o parze z dzieckiem – dorzuciła zachęcająco kobieta.

– Oni jechali sami – stwierdził oschle. – Ja zostałem w domu, z babcią.

– Czego tu szukali? Ani to wczasowisko, ani droga przelotowa – mruknęła kobieta, ale Adam milczał. On również tego nie wiedział.

Kobieta znowu wysilała pamięć.

– Kto wie, czy starego archiwum nie przenieśli do piwnicy. Może je zniszczyli, a może nie? Nie ma obowiązku trzymać tego tyle lat, ale Jadwiga może to przechowała.

– Jadwiga? – podchwycił Adam.

– Nasza archiwistka. Przeszła na emeryturę, ale zanim odeszła, zrobiła porządek z papierami. Wie pan, ona zawsze była akuratna… Dziś już takich nie ma – dorzuciła po namyśle.

– Dziś od tego są komputery – powiedział Adam.

– No – przytaknęła bez entuzjazmu rozmówczyni.

– A gdzie mam szukać tej pani Jadwigi?

Jadwigę, starszą panią powyżej sześćdziesiątki, rzeczywiście zastąpiły dwa komputery. Ale ona sama nadal pracowała, prowadziła w szpitalu niewielki bufet dla pracowników i pacjentów.

– Czterdzieści lat, mówi pan… – zamruczała w zadumie. – To miałam wtedy jakieś dwadzieścia trzy… Wszystko pamiętam. Widzi pan, tych co się rozbijali o Wdowi Dąb, zawsze zwozili do nas. Powiem panu, że ten szpital to zbudowali głównie dlatego. Szpital i kostnicę. Ufundował je tutejszy dziedzic, jeszcze w dziewiętnastym wieku, i tak zostało. Kostnica, a jak ktoś przeżył, to renimka.

Adam podniósł brwi, więc Jadwiga zaraz wyjaśniła:

– Sala do reanimacji, tak na nią mówimy. Niektórzy wychodzą z niej do życia, inni nogami do przodu… W jakim kolorze było to auto? – spytała nagle po kobiecemu. Adam odpowiedział bez namysłu:

– Zielone.

Przed oczami znowu mignął mu ten widok: on, wychylony przez okno, trzymany za ramię przez babcię – i oni, z brązowym, kudłatym psem, wsiadający do zielonego samochodu. Mama machała ręką na pożegnanie. Taką ją zapamiętał: w jasnej sukience, z rozwianymi włosami, z uśmiechem na zwróconej ku niemu twarzy i z ręką na głowie psa. Nie wiedziała, że ten jej uśmiech i ten gest ręki zastygną już na zawsze na kliszy pamięci i że w tej pamięci ona już nigdy nie wykona innego gestu.

– Para ludzi, około trzydziestki?

– Ojciec miał trzydzieści cztery, ona trzydzieści – powiedział.

– Była taka para, ale z dzieckiem. Ojciec i dziecko zginęli na miejscu, ona żyła jeszcze cały dzień. Bardzo się męczyła. Wciąż o nich pytała.

– To nie oni. Oni mieli tylko psa.

– Pies mógł uciec…

– Nie wiem, co się stało z psem – powiedział, trochę zdziwiony, że pies zatarł się w mrokach niepamięci. A przecież musiał kochać go jako dziecko…

Na usilne prośby Adama i po wsunięciu w rękę starej kobiety nowego banknotu bufet został zamknięty i Jadwiga zeszła z nim do piwnicy. W wilgotnym, dusznym pomieszczeniu, obok chłodnych rur centralnego ogrzewania, na których skraplała się woda, leżały wielkie tekturowe pudła ze starymi kartotekami. Recepcjonistka nie kłamała. Pani Jadwiga była akuratna. Na każdym z pudeł wypisała starannie odpowiedni rok, bez trudu więc znaleźli to, w którym powinna leżeć dokumentacja dotycząca rodziców Adama. I leżała. W szarej teczce, obwiązanej sznurkiem.

– Takie to zbutwiałe, zawilgłe… – pokręciła głową pani Jadwiga. – Człowiek o to dbał, składał według alfabetu, przechowywał w teczkach, a oni do piwnicy… Na zmarnowanie… A tu co kartka to czyjeś życie.

Życie rodziców Adama skryło się na trzech kartkach, ale nazwisk tylko się można było domyślić.

– …kończy się na “icz”, więcby się zgadzało – powiedziała niepewnie pani Jadwiga, patrząc na rozmazane atramentowe plamy. – Mama to była Maria?

– Tak – powiedział Adam, wstrzymując oddech – Maria…

“Maria, kleks, icz – oto co z niej zostało”, pomyślał.

– Przywieziona o godzinie 13.40. Zmarła następnego dnia o 23.25.

Adam milczał i myślał o godzinach, w czasie których jego matka – przytomna? nieświadoma? – leżała na łóżku w jednym z pokoi tego małego szpitala. Co czuła? Czy zdążyła o nim pomyśleć? Czy zdawała sobie sprawę z tego, że umiera i nigdy go nie zobaczy? Że go opuszcza? Zostawia samego? I że on ma tylko pięć lat i rozpaczliwie jej potrzebuje?

– A mówiłam, że były trzy osoby – przerwała mu pani Jadwiga, która w okularach na nosie analizowała rozmazany przez wilgoć jedyny ślad po jego rodzicach, zamknięty w trzech zbutwiałych kartkach.

– Pan patrzy: tu są jeszcze dwie osoby i chyba obie o tym samym nazwisku? Końcówka “icz” na drugiej kartce jest zamazana, ale zgadza się pierwsza litera. “R…”, widzi pan? W jednym wypadku to był mężczyzna i nawet mamy jego wiek: trzydzieści cztery lata. A w drugim wiek się rozmazał… Zaraz… to też mężczyzna. Albo dziecko? Dziecko płci męskiej. Kto ich tam wie, jak akurat w rubryce “wiek” plama… Ale obie osoby zmarły w tym samym czasie, i tu napisano, że wskutek wypadku. A że te trzy kartki są razem spięte, więc wszystko pochodzi z tej samej katastrofy. Na pewno rodzina… – ciągnęła pani Jadwiga z niezrozumiałym dla Adama ożywieniem. Na jej twarz wystąpiły rumieńce, a na ustach pojawił się uśmiech. Uprzytomnił sobie, że ona nie wspomina tych dramatycznych zgonów, lecz swoją młodość. Gdy jego rodziców przywieziono do szpitala, ta sześćdziesięcioparoletnia kobieta miała dwadzieścia trzy lata. Była młoda, może ładna, pełna nadziei i życia. Przed jego rodzicami już nie było niczego – przed nią wszystko. Więc uśmiechała się teraz do wspomnień, patrząc na sterty zniszczonych, butwiejących akt, których Kiedyś dotykały jej młode, gładkie dłonie. Adam nie miał jej tego za złe- Ale sprostował pomyłkę:

39
{"b":"87879","o":1}