Литмир - Электронная Библиотека

Dzień czwarty: światła

Ewa myliła się, sądząc, że Adam, zamknięty w gabinecie, pracuje zawzięcie, uciekając w pracoholizm od problemów. Adam czytał. I oglądał. Czytał prawie te same książki co ona – opasłe medyczne dzieła o dzieciach z zespołem Downa, ale poszerzał zakres lektur o książki o niemowlętach z porażeniem mózgowym, z wrodzoną łamliwością kości, z zanikiem mięśni; czytał o matkach, które zażywały thalidomid, więc urodziły kalekie dzieci – bez rąk, bez nóg, albo w ogóle bez członków; pogrążał się w lekturze o dzieciach z garbem, z wodogłowiem, z niedorozwojem kończyn dolnych, w wyniku czego wyglądały jak karły z ogromnymi głowami. Poznawał nie kończące się przykłady możliwych chorób i wynaturzeń, jakie mogły dotknąć ludzki embrion, ten cudowny wynik połączenia się jajeczka z plemnikiem, które teoretycznie powinno powołać do życia doskonałą ludzką istotę. A jednak istota ta wyglądała czasem jak poczwarka. Adam oglądał w skupieniu w medycznych książkach ilustracje z ułomnymi dziećmi, patrzył na nie z zachłanną ciekawością, jakby chciał przeniknąć przez ich zdeformowane ciała i mózgi i dotrzeć do środka. Chciał się upewnić, że takie istoty powinny zniknąć z powierzchni ziemi; że ich wnętrze jest równie kalekie.

Adam, obojętny religijnie, czytał zdumiewające i niepojęte zdanie Jana Pawła II:…,,w osobie upośledzonej odbija się moc i wielkość Boga”, a czytając, głośno, po wielokroć, wciąż na nowo, nie umiał tego zrozumieć.

Poznawał nazwy, jakie dorośli nadawali tym dzieciom: “muminki”, “dzieci czujące inaczej”, “sprawne inaczej”, i złościły go te próby omijania prawdy. Nawet określenie “niepełnosprawne” nie oddawało wszystkiego. Zdaniem Adama one w ogóle nie były sprawne.

“Dar Pana” – ta nazwa dla Adama, dociekliwego, choć mało uczuciowego, była dziwna, ale najbliższa prawdy. Bo dar to prezent, który otrzymuje się od kogoś szczelnie zapakowany, z nieznaną zawartością. Zawartość stanowi tajemnicę – i niespodziankę. Niespodzianki niekoniecznie są miłe.

Myszka była dla niego taką tajemnicą i zarazem niespodzianką, która zburzyła jego dotychczasowe, znakomicie zaplanowane życie. Nie chcianą niespodzianką.

Adam tkwił samotnie za zamkniętymi drzwiami gabinetu i codziennie myślał o córce. I nie umiał nic z tymi myślami zrobić. Nie wiedział, co z nimi zrobić.

Pewnego razu nagle sobie przypomniał letni dzień w odległej mazurskiej wiosce, gdzie biwakowali z Ewą jako studenci, przypłynąwszy żaglówką. Wybrali ten brzeg przypadkowo, a leżąca nad nim wioska była tak mała, że nie oznaczono jej na mapach. Pogodni, mili ludzie mieszkający najbliżej jeziora za parę groszy sprzedawali im mleko, jajka, owoce. Gospodyni, łagodna i uśmiechnięta, częstowała ich ciastem, które upiekła na niedzielę.

– Patrz, jacy życzliwi, otwarci i serdeczni dla obcych, a co dopiero dla siebie – powiedział do Ewy. – Pomyśl, jak pokręceni wobec nich są ludzie z miasta.

– Taaaaak, bo oni mają właściwą hierarchię wartości, pierwotną i prawdziwą, nie zmąconą straszną cywilizacją – odparła uczenie Ewa.

Oboje z Adamem byli wtedy przemądrzali, typowi studenci. Lubili rozmawiać o sprawach, o jakich później, gdy rozpoczęli zawodowe kariery, nie chciało im się nawet myśleć. Ale wtedy ta słoneczna sielskość mazurskiej wsi i uderzająca serdeczność tutejszych ludzi wydawały im się ostoją w chaotycznym biegu świata ku niewiadomym celom.

Pewnego dnia, gdy obudzili się rano i ruszyli ścieżką ku domom, wyczuli, że przez wieś przebiega jakieś niezdrowe, podniecone wrzenie. Wyczuli je od razu, ledwie zbliżyli się do domu, w którym podejmowano ich tak życzliwie.

Wokół drewnianego płotu stał tłumek sąsiadów. Przed domem wóz policyjny. Jacyś obcy ludzie, kobieta i mężczyzna, najwyraźniej przybysze z miasta, kręcili się po podwórku w asyście policjantów. Ich dotąd uśmiechnięta, łagodna gospodyni stała koło stajni z ponurym, zdesperowanym wyrazem twarzy. Spojrzała na nich wrogo i bez słowa. Gospodarz w ogóle nie spojrzał. Jego wzrok wędrował z nienawiścią po sąsiadach stojących za płotem, po przybyszach, którzy kręcili się od stajni do drzwi domu i z powrotem, jakby nie wiedząc, co zrobić.

– Co się stało? – spytał Adam, ale nikt im niczego nie wyjaśnił.

– Proszę powiedzieć, co się stało? – spytała natarczywie Ewa, łapiąc za rękaw kobietę z miasta.

– Co się stało… – powtórzyła ta mechanicznie i dodała ze złością. – Znajdźcie lepiej coś do cięcia metalu!

Adam wyminął stojącą koło stajni gospodynię, która nie próbowała go zatrzymywać, i wszedł do środka. Jego wzrok z trudem oswajał się z mrokiem, który tu panował, a nozdrza wychwyciły smród gnijącego nawozu i brudu. Pokwikiwaniu świń, stłoczonych w ciasnej zagrodzie, i ciężkiemu oddechowi krów towarzyszył jeszcze jakiś dźwięk. Szuranie nóg o przegniłą słomę? Pisk myszy? Jedno i drugie? Szamotanina szczura, który wpadł w zastawioną pułapkę?

– To tu – powiedziała stojąca za nim kobieta z miasta, wskazując ręką najciemniejszy kąt stajni. – Niechże pan coś wymyśli. Nie mamy nożyc do cięcia metalu. Inspektor szuka, ale nie znalazł… A z nimi pan się nie dogada. Milczą.

Adam spojrzał w kąt, który wyznaczał ruch jej ręki. W ciemności coś się poruszało. Coś niewiele większego od psa. Coś popiskującego jak szczur.

Jego wzrok powoli oswoił się z ciemnością, a gdy postąpił kilka kroków naprzód, zobaczył. Na końcu łańcucha przytwierdzonego do ściany uwiązane było jakieś nerwowo poruszające się stworzenie. Krążyło dookoła, rozrzucając zgniłą słomę, zataczając kręgi na odległość, jaką wyznaczał okręcony wokół szyi łańcuch.

– Co to…? – szepnęła Ewa, która też za nim weszła. – To niemożliwe… nie… niemożliwe…

Uwiązane na łańcuchu dziecko, na czworakach, miotało się wciąż we wszystkie strony, a potem, słysząc ich głosy, uniosło głowę. Spod skołtunionych włosów spojrzały duże niebieskie oczy. Usta wydały kolejny, zwierzęcy pisk. Ręka odruchowo nabrała garść słomy i włożyła ją do ust. Dziecko patrzyło na nich i popiskując, przeżuwało cuchnący nawóz. Dopiero teraz Adam ujrzał tę za dużą głowę, kiwającą się na wątłej szyi. Za mały w stosunku do głowy tułów; ręce i nogi przypominające dwa wysychające patyki. Strzępy ubrania ledwie przykrywające pozbawione cech ludzkich ciało, z wypukłym garbem na szkieletowatych plecach. To nie był człowiek, to było monstrum. A jednak rozpoznali w tym czymś dziecko.

– Boże, Boże… – szeptała Ewa, nie znajdując innych słów.

Adam powoli wziął siekierę, która leżała w pobliżu.

– Pan oszalał? – powiedziała kobieta. – Nie siekierą!

Nie słuchając jej, i nawet nie słysząc, uderzył w ścianę, do której przytwierdzony był łańcuch. Spróchniała deska odpadła na podłogę razem z żelaznym kółkiem. Kobieta krzyknęła. Potem zapadła cisza, w której słychać było tylko ich szybkie oddechy i przerażone kwilenie kaleki.

Towarzyszący kobiecie mężczyzna niósł to dziecko-niedziecko, owinięte w koc, do policyjnego samochodu.

Kobieta biegła za nim, trzymając łańcuch, który żelazną obrożą otaczał szyję stworzenia.

Mysi pisk wzmógł się, potem zaczął narastać. Dziecko, oślepione światłem dnia i przerażone jak zwierzę schwytane w pułapkę, zamknęło oczy przed nieznanym blaskiem dnia, i pisk przeszedł w przejmujące wycie. Stojący wokół sąsiedzi szemrali półgłosem, a kobiety czyniły znak krzyża. Gospodyni, z kamiennym wyrazem twarzy, bez ruchu stała przed stajnią, w tej samej pozycji, w jakiej ją zastali. Jej mąż stał obok i trzymał rękę na jej ramieniu. Ich wrogie spojrzenia wwiercały się w sąsiadów, którzy cofnęli się, a na widok odjeżdżającego auta powoli i w milczeniu zaczęli się rozchodzić.

– To było dziecko. Prawdziwe, żywe dziecko. Miało chyba z sześć lat – powiedziała wstrząśnięta Ewa, gdy już płynęli żaglówką, daleko od tej wsi, jeszcze mokrzy od kąpieli w jeziorze, jakby w jego wodzie chcieli zmyć pamięć o tym, co przeżyli.

– Niedorozwinięte dziecko – przytaknął cicho Adam.

– Dlaczego…? – spytała wtedy Ewa, a on nie odpowiedział. Nie znał odpowiedzi. Dopiero teraz, po kilkunastu latach, ta odpowiedź przyszła do niego.

Obraz z wakacji przypłynął ponownie, po wielokroć bardziej ponury i groźny w obliczu własnych doświadczeń. Odepchnął go. Stworzenie,, które przed chwilą wyminął w holu, przebywało przecież w komfortowym domu. A specjalny zakład, do którego chciał je oddać, należał do wzorcowych. Sprawdził to.

Wychodząc z domu, potknął się o skotłowaną trawę, która walczyła z brukową kostką podjazdu i zwyciężała. Podniósł głowę i przyjrzał się fasadzie domu. Pomyślał o tym, jaki ten dom miał być i jaki jest. Tak, pojawienie się Myszki odebrało mu nawet jego urodę. Teraz ten dom pożerał chaos. Przez króciutki ułamek chwili poczuł jedność z tamtą kobietą o kamiennej twarzy, stojącą nieruchomo koło drzwi stajni. Potem odetchnął głęboko i wyrzucił z pamięci zarówno tamten obraz, jak i tamte uczucia. Wszystkie uczucia.

Idąc, zerknął na zaniedbany trawnik.

“Nawet trawa rośnie tu szybciej niż gdzie indziej” – pomyślał. Rzeczywiście, trawa była wyższa i bujniejsza, jakby urosła przez jedną noc.

Przelotnie zastanowił się, dlaczego właśnie dziś przypomniało mu się to wydarzenie sprzed lat.

“Dlaczego dziś…?”, pomyślał jeszcze raz, gdy dojechał do firmy.

Przez cały dzień prześladowało go uczucie, że o czymś zapomniał. Kilkakrotnie sprawdzał w kalendarzu zapisane na ten dzień sprawy i umówione spotkania. Trzy razy pytał swoją asystentkę, budząc jej zdziwienie, czy na pewno nie ma mu czegoś do przekazania. Gdy niepokój wzrósł i zaczął uwierać go za bardzo, by można go było zlekceważyć, usiadł za biurkiem, rozłożył wszystkie kalendarze, “organizery”, palmtop, laptop, a nawet zajrzał do notatnika w starym komputerze (w laptopie znajdowały się już tylko sprawy firmy, ale w starym komputerze pozwalał sobie niegdyś na osobiste notatki). I właśnie tam znalazł zagubioną informację.

Dokładnie osiem lat temu przyszła na świat Myszka. Gdy wprowadzał tę datę do komputera – opatrzył ją mnóstwem wykrzykników, pełnych radości i nadziei. Z programu graficznego ściągnął czerwone serduszka, a wianuszkiem kwiatków otoczył słowo: “dziewczynka!”

17
{"b":"87879","o":1}