Литмир - Электронная Библиотека

Dzień trzeci: ziemia

Adam zazdrościł Ewie. Zazdrościł jej złożonych, ale głębokich uczuć, które zdradzała jej twarz, gdy patrzyła na Myszkę. Nawet gdy były to wyłącznie irytacja, smutek czy gniew. Miał świadomość, że ta plątanina emocji to uwzniośla ją, to przygniata do ziemi, lecz równocześnie trzyma mocno przy życiu. On sam dostrzegał w Myszce jedynie ruinę wszystkich, wcześniej tak gładko układających się planów, ambicji, marzeń – i czuł pustkę. I żal.

Nie wiedział, czego ten żal dotyczy. Najczęściej żałował, że nie udało mu się przekonać Ewy do swojej decyzji, i wciąż na nowo rozmyślał o dniu, w którym wiedziony pierwszym, samoobronnym i, jego zdaniem, zdrowym odruchem przygotował i podpisał dokument, dzięki któremu nigdy nie mieli oglądać tego dziecka. Ale powinni być w tej decyzji razem.

Bardzo rzadko czuł do siebie żal, że nie przyłączył się do Ewy. Ale wtedy od razu wyobrażał sobie, jak idzie ulicą, on, człowiek skazany na sukces i przywykły do sukcesów, i prowadzi za rączkę to nieudane, dziwne stworzenie, przyznając się publicznie do klęski. Czuł, że nie umiałby znieść tych spojrzeń pełnych współczucia lub ciekawości. Nie umiałby tłumaczyć, że na 600-700 porodów przychodzi na świat jeden down – oni zaś z Ewą są, na przykład, sześćset czterdziestym siódmym przypadkiem. I że na dodatek to niedorozwinięte dziecko jest paradoksalnym dowodem inteligencji rodziców. Tabele statystyczne jednoznacznie pokazywały, że dzieci z mongolizmem częściej zdarzają się w rodzinach ludzi z wyższym wykształceniem, którzy planują urodzenie dziecka w stosownej porze, uwzględniając wszystkie okoliczności – poza najzwyklejszym przypadkiem. Takim jak ich.

W myślach Adama kryła się zatem mieszanina żalu do Ewy, do siebie, i do Myszki – za jej pojawienie się na świecie. Żal do Myszki potęgował się zawsze, gdy ją widział: zespół Downa za bardzo rzucał się w oczy; to nie była czysta i estetyczna choroba, niekiedy uwznioślona przez literaturę, jak gruźlica czy białaczka. Adam wolałby dziecko niedowidzące lub głuche, ale nie downa.

To właśnie wtedy, gdy obsesyjnie nie mógł znieść widoku córki, winą za jej narodziny obciążał Ewę. Wiedział, że dzieci z zespołem Downa często, już jako osoby dorosłe, zapadają na chorobę Alzheimera (jeśli dożyją wieku dorosłego), i przypuszczał, że alzheimer, obecny w rodzinie Ewy, mógł przyczynić się do narodzin Myszki. Widocznie jakieś geny, odpowiedzialne za jedną i drugą chorobę, tkwiły w jej rodzinnym łańcuchu DNA. Zaśmiał się nerwowo, gdyż nie przypuszczał, że w dziewczynie, którą pokochał, będzie szukał łańcucha DNA i genów – zamiast wyłącznie jej włosów, oczu, ust, ciała. A jednak w tej chwili ważniejsze były jej geny niż jej uroda. Te geny, które świat naukowców właśnie rozszyfrował.

ERA GENOMU! GENOM LUDZKI BEZ TAJEMNIC! – donosiły gazety wielkimi czcionkami, a tymczasem on mieszkał pod jednym dachem z tak zagadkową i zarazem okropną istotą, jak jego własna córka.

A potem nagle przychodziły dni, gdy cierpiał nad własną małością i wolałby wszystko stracić, byle zyskać w zamian czystość uczuć, którą miała Ewa. Widział jej zmęczenie, bezradność lub gniew na Myszkę (obserwował je częściej, niż obie sądziły), słyszał, jak rzuca przekleństwa lub powtarza z płaczem: “Mam dość… mam tego dość!”, a zarazem czuł, że wybierając Myszkę, Ewa wybrała lepszy rodzaj cierpienia niż on.

Czekał na karę, lecz kara nie nadchodziła. W pracy wiodło mu się lepiej niż kiedykolwiek. Wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto, jak u króla Midasa. Każda decyzja dotycząca lokat firmy, jej zakupów, fuzji, przesunięć kapitału czy zmian personalnych była trafna. Im lepiej wiodło mu się zawodowo – tym bardziej cierpiał. Nie stać go było na to, by dołączyć do Ewy z Myszką, i nie umiał już dłużej trwać w narzuconym sobie dystansie do obu. Chciał znaleźć rozsądny i wiarygodny powód opuszczenia ich.

Im bardziej się miotał, tym bardziej nienawidził przypadku – lub prawidłowości? – który sprawił, że to właśnie im przydarzyło się spłodzić niedorozwinięte dziecko, i to wówczas, gdy nauka znalazła się o krok od możliwości sterowania genami. A wraz z nienawiścią do losu rosła jego niechęć, a nawet nienawiść do Myszki. Gdyby się nie narodziła, gdyby jej w ogóle nie było – o ileż życie byłoby prostsze…!

“A może ono nie ma być proste?”, szeptał mu czasem jakiś głos, lecz Adam zamykał uszy na te wątpliwości.

Niekiedy po cichu wychodził z gabinetu, który stał się jego fortecą we własnym domu, i śledził Ewę z Myszką, skryty w kącie holu, w cieniu rzucanym przez wyszukany zestaw półek z kwiatami (kwiaty zwiędły, pewnie nikt ich nie podlewał).

Wstrząsnął nim widok czteroletniej Myszki, która raczkowała wytrwale po domu, bełkocząc, sapiąc, a z buzi ciekła jej ślina. W tym wieku każde dziecko już swobodnie biegało. Nasłuchiwał, jak Ewa, wyraźnie i wolno wymawiając wyrazy, usiłuje nauczyć dziewczynkę pierwszych słów – a przecież ona od dawna powinna mówić całymi zdaniami.

– Ma, baaa… – mówiła Myszka, i Adam, podobnie jak Ewa, choć ona o tym nie wiedziała, uczył się, że “baaa” to bajka.

Niekiedy szybciej niż Ewa rozpoznawał, co dany dźwięk oznacza w mowie córki. To on rozszyfrował słowo “taaa”. Ani przez chwilę nie brał go za “tatę”. Jednak gdy pojął, że “taaaa” oznacza taniec, a raczej gwałtowną, głęboką potrzebę Myszki, by zatańczyć – lekko, zwinnie, jak tańczą inne dzieci – poczuł w gardle szczególny ucisk. Zrozumiał, że ta mała, ułomna istota ma takie same potrzeby jak wszyscy, że może czuć to samo, choć inaczej, ba, że może czuć mocniej, lecz skorupa jej kalekiego ciała niewoli ją tak, jak poczwarka więzi w sobie motyla; tyle że każdy motyl kiedyś wyleci – ten zaś, skryty w ciele Myszki, nie uleci nigdy.

Ukryty za uchylonymi drzwiami, śledził, jak Myszka próbuje tańczyć. W przeciwieństwie do żony, od razu wiedział, że te niezgrabne – dla niego odrażające – ruchy są tańcem; te mozolne i beznadziejne próby oderwania nóg od podłogi, żałosne wymachiwania wiotkich, nieposłusznych rąk, te szokujące podrygi nieforemnego tułowia – to wszystko miało być ulotnym, porywającym pas de deux, a przypominało danse macabre.

“Co by się stało, gdybym wziął ją na występ prawdziwego baletu? Na Jezioro łabędzie, na Dziadka do orzechów?”, pomyślał kiedyś odruchowo, a potem żachnął się, bo przecież można było to przewidzieć. Myszka ze strachu lub z emocji wydawałaby straszne, charkoczące dźwięki, potem zrobiłaby w majtki, widzowie zaprotestowaliby przeciw jej obecności, portier wyprowadziłby ich z teatru, a on najadłby się jedynie wstydu i upokorzenia i zastanawiałby się, kto ze znajomych tam był i to widział.

Patrzył z mieszaniną buntu, zakłopotania i podziwu na Ewę, jak ubiera dziewczynkę i idzie z nią na spacer. Raz szedł za nimi aż do ogrodu zoologicznego, obserwując, jak żona, pozornie nie zwracając uwagi na przechodniów, zmienia pampersa tej paroletniej już dziewczynce. Adam wiedział, że Ewa cierpi.

Raz, koło sklepu, na którego wystawie Myszkę coś zafascynowało, słyszał, jak dziewczynka wydaje z siebie przeciągłe, nieartykułowane wycie, które wzbudziło niezdrową ciekawość przechodniów. Myszka wyła, Ewa uspokajała ją bezskutecznie, przechodnie przystawali, by przyjrzeć się temu uderzająco niedorozwiniętemu dziecku. Dziesiątki współczujących lub ciekawskich spojrzeń… Adam, choć stał za rogiem, odczuł je na własnej skórze jak bolesne, ostre drzazgi. Patrzył na bezradną Ewę, na szamoczące się, wyjące stworzenie, które było jego córką, i wiedział, że nie znajdzie tyle hartu ducha, by dołączyć do nich i podać rękę przerażonemu dziecku.

Najbardziej bał się spojrzeń, które czułby na niej, a tym samym na sobie, przez całe życie. Ostatecznie odrzucił Myszkę.

“Jak by to było: trzymać ją za rękę?”, pomyślał wtedy przelotnie, ale szybko i świadomie przetworzył tę myśl w uczucie wstrętu.

Nauczył się, by każdy taki moment, w którym dławił go żal do siebie, rozładowywać myślą o wyglądzie Myszki. O wyglądzie, którego się brzydził, który wciąż mu coś przypominał. Ale co…? Wystraszone zwierzątko w ogrodzie zoologicznym? Zwierzątko nie mogące wyjść z klatki, którą było jego ciało? Ruchy Myszki, twarz Myszki, jej uśmiech – wszystko to kojarzyło mu się z czymś, czego nie umiał nazwać. Z czymś, co znał. Ale z czym?

Adam przekupił lekarza, który opiekował się Myszką, i w tajemnicy przed Ewą płacił mu dodatkowe honoraria za stałe raporty ó rozwoju i zdrowiu córki.

– To najcięższa postać DS – powiedział lekarz. – W lżejszych stanach dziecko nadaje się czasem do szkoły specjalnej, niekiedy do szkoły integracyjnej, choć wyznam szczerze, że akurat dzieci z downem nie są w tych szkołach chętnie widziane. Widzi pan, one tylko nazywają się “integracyjne”, ale najchętniej przyjmują tylko takie przypadki, które nie sprawiają kłopotów. Lekka głuchota, niewielkie spowolnienie rozwoju, słaby wzrok, trudności z chodzeniem, byle nie D S czy autyzm… Dzieci z downem na strach reagują agresją. Atakują inne dzieci – lub siebie. Potrafią uderzać głową w mur i jeśli ktoś ich nie powstrzyma, mogą się nawet zabić. Rozpacz, którą normalne dziecko wyraża słowami lub płaczem, okazują wyciem, którego nie sposób słuchać i nie sposób uciszyć. Nie zniesie tego żaden nauczyciel, nawet pełen najlepszych chęci. Rodzice zdrowych dzieci składają skargi, mimo że wcześniej deklarowali dobrą wolę. Widzi pan, dobra wola a rzeczywistość…

– A jej zdrowie fizyczne? – spytał Adam.

– Też typowe. Wada serca, słaby wzrok, marny system oddechowy, chroniczny katar… Myślę, że będzie chłonąć wszystkie infekcje, jak odkurzacz. Przy doskonałej opiece będzie żyła zapewne dłużej. Trzydzieści kilka lat? Może więcej? Znam pięćdziesięcioletnich ludzi z DS… Przypominają stare, dobre dzieci.

Adam znieruchomiał. Pięćdziesięcioletnia Myszka? Zatem rozsądek – najzwyklejszy, choć obcy Ewie rozsądek – nakazywał oddać córkę do specjalnego zakładu. Jeśli komuś z nich coś się stanie, dorosła Myszka będzie pozbawiona opieki. A skoro wcześniej czy później trzeba oddać ją do zakładu – lepiej zrobić to jak najszybciej, gdyż rozstanie z matką i domem będzie dla niej czymś straszliwym.

13
{"b":"87879","o":1}