Литмир - Электронная Библиотека

– Nie mogło być ich troje.

– Jednak tutaj jest trójka – powtórzyła z uporem pani Jadwiga.

Adama nagle olśniło:

– Mogli wziąć jakiegoś autostopowicza… – zaczął, a po chwili wyszeptał: – A jeśli wpadli na drzewo, bo chcieli wyminąć przechodnia? Jeśli – urwał zmieszany.

– …jeśli przejechali go – dokończyła kobieta. – Pyta pan, co by było wtedy, gdyby kogoś przejechali? Czy przywieziono by ich razem do szpitala? Pewnie tak.

– Ten ktoś mógł być pijany… mógł wtargnąć na jezdnię – powiedział usprawiedliwiająco Adam. Nie chciał nawet teraz, po tylu fatach, pogodzić się z myślą, ze jego rodzice, sami ulegli wypadkowi, mogli równocześnie spowodować czyjaś śmierć. W jego rozbiegane, rozgorączkowane myśli wtargnął trzeźwy głos pani Jadwigi:

– Wiem tylko tyle, że byłam sumienną urzędniczką. Nigdy bym nie podpiął obcego do akt rodziny.

– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć – poprosił nagląco.

– Chyba… chyba że ten obcy nie miał dokumentów i odruchowo wpięłam go w kartotekę pana ojca? No bo zginęli razem, w tym samym czasie, nie?

Adam westchnął. To w zasadzie wszystko wyjaśniało. Pijany lub lekkomyślny przechodzień, może dziecko, nagły, spóźniony skręt kierownicy, potrójna śmierć, a wśród nich jedna przedłużona o wiele godzin męczarni, o strach o bliskich i fizyczny ból.

“Mam nadzieję, że była nieprzytomna”, pomyślał.

– Był z nimi pies – przypomniał dla porządku.

– Mógł ocaleć i uciec. A zresztą… kto by pisał o psie w poważnych szpitalnych aktach? Pies to pies – powiedziała kobieta.

Niemal równocześnie z jej słowami Adamowi zakręciły się w oczach łzy. W absurdalny sposób wstrząsnęła nim myśl o oszalałym z przerażenia psie, który błądzi po nieznanej okolicy.

Szybko się opanował, nie chcąc, by urzędniczka dostrzegła jego wzruszenie. Przypomniał sobie, po co jechał tyle godzin. Czy tylko po to, by ujrzeć miejsce, gdzie jego rodzice przeżyli ostatnie chwile życia?

– Czy zrobiono sekcję? – spytał.

– Może i tak, ale z tych kartek się nie dowiemy – powiedziała pani Jadwiga. – Pan patrzy… Same kleksy… plamy… albo tak wyblakłe pismo, że się nie przeczyta.

– Ale ja muszę wiedzieć! – zawołał gwałtownie.

– Co? – zdziwiła się urzędniczka.

– Chcę poznać ich geny, rodzinne choroby, wszystko, co można wywnioskować z badań krwi, które na pewno ktoś im zrobił!

– Po co to panu? Nie wystarczy, że umarli? I to w ten sposób? – spytała kobieta.

– Pani nic nie rozumie. I nie jest pani w stanie zrozumieć – powiedział z nie zamierzoną arogancją. – Żyjemy już w innych czasach niż te, o których pani pamięta. Na podstawie drobnych, pozornie mało znaczących badań możemy wywróżyć przyszłość wielu pokoleń. Dziś można zrobić analizę krwi małej dziewczynki i na tej podstawie przewidzieć, jakie dziecko urodzi za dwadzieścia lat… Możemy się dowiedzieć, czy to dziecko za lat pięćdziesiąt zachoruje na alzheimera lub nowotwór, czy nie grozi mu opóźnienie w rozwoju lub inna genetyczna skaza. Możemy nie dopuścić, żeby… – Adam urwał.

“…żeby co?”, pomyślał nagle. “Żeby jakaś kobieta nigdy w życiu nie urodziła dziecka, bo istnieje prawdopodobieństwo, że będzie to dziecko z downem, z nowotworem, z niedorozwojem mózgu, z afazją mięśni?”

– Po co to panu… – powtórzyła Jadwiga i Adam ujrzał, że patrzy na niego ze współczuciem.

No tak… Jej miejsce w dzisiejszych czasach było już tylko w tym nędznym, szpitalnym bufecie, a on próbował z nią rozmawiać jak z przedstawicielem Homo sapiens na miarę dwudziestego pierwszego wieku.

Wyblakłe oczy emerytowanej urzędniczki patrzyły na niego z rosnącą litością.

– Wdowi Dąb stoi jakieś dwieście metrów od szpitala, ale już nie przy drodze, tylko na łące. Zobaczy go pan na pierwszym zakręcie w lewo. Można tam podejść, jest ścieżka. Na drzewie przybito krzyż. Dla upamiętnienia tych, co zginęli. Okoliczni ludzie palą tam świece w Dzień Zaduszny, a czasem i w inne dni. Niech pan idzie. Przecież po to pan jechał tyle kilometrów…

“Po to?”, zdziwił się. Nie przyjechał tu, aby stać pod Wdowim Dębem, ani nawet by poznać dziwną nazwę tego potężnego, rozłożystego drzewa, któremu rzeczywiście należało się miano pomnika przyrody. A jednak pół godziny później już pod nim stał.

Jego wzrok wędrował po burej, grubej, chropawej korze pnia, szukając starych, dawno zabliźnionych ran od uderzeń wielu ton żelastwa. Nie znalazł jednak ani śladu, poza wyciętym sercem z czyimiś inicjałami.

“Ktoś tu umierał, a ktoś inny kochał się w cieniu tych gałęzi”, pomyślał.

Łagodny, ciepły wiatr poruszył liśćmi i nagle wydało mu się, że drzewo mówi do niego śpiewnym, cienkim głosem. “Mama?”, pomyślał.

– …asio… Adasio…

– Mamo… – wyszeptał nagle Adam, objął pień i zapłakał. Łzy płynęły niekontrolowane i musiało to trwać długo, skoro poczuł je na twarzy, na szyi, na rękach.

– …aaasio… Adasio… oć… oć…

Nie płakał tak od czasów, gdy przestał być dzieckiem. A przestał nim być bardzo wcześnie, gdyż jak sam stwierdził, dziećmi są tylko ci, którzy mają rodziców – nawet gdy są już dorosłymi ludźmi. On przestał być dzieckiem w wieku lat pięciu, gdy babcia powiedziała mu nienaturalnie spokojnym głosem:

– Mama i tata nigdy nie wrócą. Płakał teraz długo, choć już bez łez, a dąb opowiadał coś w swojej niezrozumiałej, szeleszczącej mowie.

– Oć, oć… Bawimy się?…asio, Adasio… Oć… oć…

“To drzewo mówi do mnie dziecięcym głosem. Czy to mój głos, gdy miałem pięć lat? I czy drzewa mówią?”, pomyślał, a drzewo wciąż szeptało, poruszając liśćmi:

– Oć… oć… Aaaś… Oć…

– Drzewa nie mówią – powiedział głośno i stanowczo do grubego, burego pnia, i drzewo zamilkło.

Adam cofnął się o parę kroków i podniósł głowę, by mu się przyjrzeć. Było potężne. Zabiło tylu ludzi, a samo wciąż żyło.

Nie czuł żalu do dębu. Prędzej do tej trzeciej, obcej osoby, której kartę podpięto do ostatnich akt jego rodziców. Osoba płci męskiej (a może dziecko?), która wtargnęła pod samochód jego rodziców i…

“…spowodowała wypadek”, dokończył w myślach, a jakiś zimny, nieznośnie logiczny głos powtarzał mu w mózgu: “…albo jechali za szybko i zabili nie tylko siebie, ale i Bogu ducha winnego człowieka. Prawdopodobnie dziecko”.

Zrozumiał, że nie chce wiedzieć, jak było naprawdę. I ze pośrednio wyjaśniło się, dlaczego babcia nigdy nie chciała rozmawiać z nim o wypadku. Musiała wiedzieć, ze wina leżała po ich stronie, i nie chciała go obciążać tą straszną wiedzą.

Zapadła noc i Adam leżał bezsennie na podłodze okropnego hoteliku, przewracając się z boku na bok, spocony, zły i smutny.

– Po cholerę tu przyjechałem… – szeptał, powtarzając to zdanie tak długo, wciąż na nowo, niemal licz końca, aż wreszcie zasnął.

W nocy przyśniła mu się Myszka, która rozebrała się do naga na najbardziej ruchliwym skrzyżowaniu miasta, koło jego biurowca, i tańczyła w pokraczny, nieprzyzwoity sposób, nieświadoma tego, co robi. Dookoła narastał korek trąbiących zajadle, rozjuszonych jak byki czerwonych samochodów, a z okien wyglądały twarze podekscytowanych ludzi.

– To pana córka, panie prezesie? – pytał grzeczny głos jego asystentki.

– Nie – odparł chłodno Adam. – Moje geny są czyste. Sprawdziłem je na Wdowim Dębie.

Rano wsiadł do samochodu i nawet nie jedząc śniadania, ruszył w powrotną drogę. Do domu.

“Do domu?”, zadał sobie pytanie. “Czy jeszcze jest gdzieś mój dom?”

I znowu uświadomił sobie, że Myszka zabrała mu wszystko, co miał, wszystko, co tworzył i co budował z taką pasją i optymizmem – i nic mu w zamian nie dała. Nic.

*

Ewa sprzątała dom i śpiewała. Słysząc własny głos w tej lekkiej i pogodnej melodii, najpierw się zdziwiła. Uświadomiła sobie, że przez ostatnich dziewięć lat nie zanuciła ani razu, choć wcześniej, przed narodzinami Myszki, śpiewała przy lada okazji. Roześmiała się i zanuciła głośniej.

“Wszystko posprzątam, wszystko naprawię, przywrócę temu domowi ład i urodę”, pomyślała z nie znaną sobie energią.

Wczoraj, w tym cudem ocalałym ogrodzie, zrozumiała, że żyła z dnia na dzień, już o poranku marząc o nocy, która nieuchronnie przyjdzie i na krótko pozwoli zapomnieć, a w nocy dając upust lękowi, że nie ma odroczenia od kolejnego dnia, podobnego kropla w kroplę do tego, który minął. Żyła w beznadziejnym poczuciu uczciwie spełnianego obowiązku, który spadł na nią bez jej woli i którego dobrowolnie nigdy by na siebie nie wzięła. Żyła bez radości i bez poczucia sensu, choć ze świadomością czystego sumienia.

“Czyste sumienie to tak mało”, uświadomiła sobie, stwierdzając ze zdumieniem, że jeśli czystemu sumieniu nie towarzyszą miłość i radość, to wszystko przemienia się w gorycz i poczucie klęski.

Wola życia emanująca z ogrodu, jego uroda, zapach, przedziwna moc – które płynęły ku niej – zdemaskowały pustkę, która ją osaczyła. A przecież pustki nie powinno być – i w rzeczywistości nie było. Przecież obok niej, z nią, w niej cały czas była Myszka. To Ewa nauczyła ją chodzić, mówić, ubierać się, ostrożnie stawiać kubek, samodzielnie wycierać zaślinioną buzię, sznurować buty, jeść, oglądać książki z obrazkami. Nauczyła ją wszystkiego, co innym dzieciom przychodziło z łatwością, lecz im większy był trud, jaki wkładały w tę naukę, tym większa była radość Ewy. I to ona, lwa, odbierała codziennie ufny uśmiech córki; to ona dawała jej poczucie bezpieczeństwa i w zamian była obdarzana miłością.

“Przecież kocham Myszkę, a ona kocha mnie! I powinnam się z tego cieszyć, a pogrążyłam się w poczuciu beznadziei. Ale teraz wszystko naprawię. Wszystko. W domu. W sobie. Wszędzie”, myślała gorączkowo, i czyszcząc zastarzałe plamy na herbacianej niegdyś kanapie i na ongiś kremowym dywanie, zeskrobując je ze stołu, z poręczy schodów, próbując przywrócić domowi jego pogodną jasność.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu wyjęła z garażu kosiarkę i nadal pogodnie nucąc, przystrzygła trawnik przed domem. Spojrzała z dumą na swoje dzieło i roześmiała się.

40
{"b":"87879","o":1}