Nic nie daje większej odwagi lękliwemu niż lęk bliźniego; ale ruszyłem w stronę cienia bynajmniej nie dlatego, że poczułem przypływ odwagi. Raczej, powiedziałbym, pchało mnie jakieś oszołomienie dosyć podobne do tego, jakie ogarnęło mnie, kiedy miałem wizje: Było w kuchni coś pokrewnego woni kadzideł, która zaskoczyła mnie dzień przedtem w bibliotece. Może nie chodziło o te same substancje, ale na moje pobudzone nad wszelką miarę zmysły wpływ był taki sam. Rozróżniłem cierpkość tragantu, ałun i kamień winny, którego kucharze używają, by nadać aromat winu. A może, jak dowiedziałem się później, robiono w owym czasie piwo (które w tych północnych stronach półwyspu było w pewnej cenie), i to na sposób mojego kraju, z wrzosem, mirtem z bagnisk i rozmarynem ze stawów leśnych. Wszystkie te aromaty upajały raczej mój umysł niźli nozdrza.
I podczas gdy instynkt rozumny wykrzykiwał: „cofnij się!”, nakłaniając, bym oddalił się od tej jęczącej rzeczy, która z pewnością była sukubem podstawionym mi tutaj przez demona, jakaś moc pożądliwa pchała mnie do przodu, jakbym chciał być świadkiem dziwu.
Tak więc zbliżyłem się do cienia, aż w nocnym świetle padającym od wysokich okien spostrzegłem, że jest tam drżąca niewiasta, która ściska w ręku jakieś zawiniątko i płacząc cofa się w stronę gardzieli pieca.
Oby Bóg, Błogosławiona Dziewica i wszyscy święci z raju wspomogli mnie teraz, kiedy mam wysłowić, co mi się przydarzyło. Wstydliwość, godność mojego stanu (starego mnicha w pięknym klasztorze w Melku, miejscu pokoju i pogodnej medytacji) doradzają mi zbożną ostrożność. Powinienem powiedzieć tyle tylko, że stało się coś złego, lecz że nie jest rzeczą uczciwą mówić, co to było, i wtedy nie wzburzyłbym ani siebie, ani mojego czytelnika. Ale postawiłem sobie za cel opowiedzieć o tych odległych wydarzeniach całą prawdę, prawdy zaś nie da się podzielić, lśni własnym blaskiem i nie chce. by pomniejszały ją wzgląd na nasze dobro i nasze zawstydzenie. Chodzi raczej o to, aby powiedzieć o tym, co się stało, nie tak, jak widzę to i przypominam sobie teraz (aczkolwiek przypominani sobie z całą bezbożną żywością i nie wiem, czy to skrucha, która potem przyszła, utrwaliła w sposób tak wyraźny wypadki i myśli w mojej pamięci, czy też niedostatek tej skruchy dręczy mnie jeszcze, dając, w zbolałym umyśle, życie najmniejszemu drgnieniu mojego wstydu), ale tak, jak widziałem i czułem wtedy. I mogę to uczynić z wiernością kronikarza, albowiem gdy przymykam oczy, potrafię powtórzyć nie tylko wszystko, com czynił, ale i com myślał w owej chwili, jakbym przepisywał napisany wówczas pergamin. Muszę więc postępować w ten właśnie sposób, i niechaj ma pieczę nade mną święty Michał Anioł, albowiem dla zbudowania przyszłych czytelników i chłostania mojego grzechu chcę teraz opowiedzieć, jak młodzieniaszek może wpaść w sieci diabła —by stały się znane i widoczne i by ten, kto w nie jednak wpadnie, umiał je rozplatać.
Była tam więc niewiasta. Co rzekę, dzieweczka. Mając wówczas (a i później, dzięki niech będą Bogu) mało do czynienia z istotami tej płci, nie umiem powiedzieć, w jakim mogła być wieku. Wiem, że była młodziutka, prawie dziewczątko, może miała siedemnaście albo osiemnaście wiosen, a może dwadzieścia, i uderzyło mnie wrażenie człeczej rzeczywistości, jakim tchnęła ta postać. Nie była to zjawa, a mnie w każdym razie zdała się valde bona [87] .Może dlatego, że drżała niczym ptaszyna w zimie i płakała, i lękała się mnie.
Tak więc uznając, że obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina jest ratowanie bliźniego swego, podszedłem do niej z wielką słodyczą i w dobrej łacinie wyjaśniłem, że nie powinna lękać się, gdyż jestem przyjacielem, nie zaś nieprzyjacielem, czego ona zapewne się bała.
Być może dobrotliwość, którą tchnęło moje spojrzenie, sprawiła, że owo stworzenie uspokoiło się i podeszło do mnie. Spostrzegłem, że nie pojmuje łaciny, i odruchowo zwróciłem się do niej w moim pospolitym niemieckim, i to przeraziło ją bardzo, nie wiem, czy przez szorstkie dźwięki, nie do wypowiedzenia dla ludzi z tych stron, czy też dlatego, że dźwięki te przypominały jej jakieś przeżycie z żołnierzami z mojej ziemi. Uśmiechnąłem się zatem, uznając, że język gestów i twarzy jest powszechniejszy niźli mowa, i uspokoiła się. Ona też uśmiechnęła się do mnie i wypowiedziała parę słów.
Bardzo słabo znałem jej pospolite narzecze, a w każdym razie był to język inny niż ten, którego nauczyłem się trochę w okolicach Pizy; ale z tonu spostrzegłem, że przemawia do mnie słowami słodkimi, i zdało mi się, iż powiada coś jakby: „Jesteś młody, jesteś piękny…” Nieczęsto zdarza się nowicjuszowi, który całe dzieciństwo spędził w klasztorze, słyszeć, jak mówią o jego urodzie, często przypomina się, że uroda cielesna jest ulotna i należy mieć ją za rzecz nader mało wartą; lecz nieprzyjaciel zarzuca swe sieci nieskończenie szeroko i wyznaję, iż owo napomknięcie o moim powabie, choć kłamliwe, słodko zadźwięczało mi w uszach i nie mogłem oprzeć się poruszeniu. Tym bardziej że dzieweczka, mówiąc to, wyciągnęła dłoń i opuszkami palców musnęła moje lico, wtenczas całkiem bez zarostu. Miałem uczucie, jakbym omdlewał, ale w owym momencie nie zdołałem dostrzec ni cienia grzechu w moim sercu. Tak może urządzić diabeł, kiedy chce wystawić nas na próbę i zatrzeć w duszy ślad łaski.
Co czułem? Co widziałem? Przypominam sobie tylko, że wzruszenia pierwszych chwil były zbyte wszelkiego wyrazu, albowiem język mój i umysł nie zostały wyćwiczone do nazywania doznań tego rodzaju. Później nasunęły mi się inne słowa wewnętrzne, zasłyszane w innym czasie i w innych miejscach, z pewnością też wypowiedziane w innych celach, ale które, zdało mi się, cudownie zestrajają się z rozradowaniem przeżywanym wtedy, jakby zrodziły się współistnie, by właśnie to moje rozradowanie wyrazić. Słowa, które tłoczyły się w pieczarach pamięci, dobyły się na (niemą) powierzchnię mych warg, i zapomniałem, iż użyte zostały w Piśmie i na stronicach o świętych, by wyrazić o ileż bardziej jaśniejące rzeczywistości. Czy wszelako naprawdę jest różnica między rozkoszami, o których powiadali święci, a tymi, których moja znękana dusza zaznawała w tamtej chwili? W tamtej chwili zniweczyło się we mnie czujne baczenie na różnicę. Co stanowi właśnie, zda mi się, znak runięcia w otchłań tożsamości.
Nagle dzieweczka zdała mi się jako czarna i piękna oblubienica, o której powiada Pieśń nad Pieśniami.Ubrana była w znoszoną sukienkę z grubego sukna, która otwierała się w sposób nader bezwstydny na piersi, a na szyi naszyjnik z kolorowych i, mniemam, bardzo tanich kamyków. Ale głowa wznosiła się dumnie na białej szyi niby wieża z kości słoniowej, a jej oczy były jasne jak sadzawki w Hesebonie, nos był wieżą Libanu, warkocze jej głowy purpura. Tak, jej włosy zdały mi się niby trzoda kóz, zęby niby trzoda owiec, które wyszły z kąpieli, wszystkie mające po dwojgu jagniąt, a niepłodnej nie masz między nimi. „O jakżeś piękna, przyjaciółko moja, o jakżeś piękna! —szepnąłem —włosy twoje jak stada kóz, które zstąpiły z góry Galaad, jak wstęga karmazynowa wargi twoje, jak płatek jabłka granatowego tak jagody twoje, szyja twoja jak wieża Dawidowa, tysiąc tarcz wisi na niej.” I rozważałem, przerażony i porwany zachwyceniem, kimże była ta, która powstawała przede mną niby zorza, piękna jak księżyc, jaśniejąca jak słońce, terribilis ut castrorum acies ordinata [88] .
Wtenczas stworzenie zbliżyło się do mnie jeszcze bardziej odrzucając w kąt ciemne zawiniątko, które dotychczas tuliło do piersi, i raz jeszcze uniosło dłoń, by pogładzić mi lico, i raz jeszcze wypowiedziało te same słowa, co przed chwilą. I kiedy nie wiedziałem, uciekać li czy zbliżyć się bardziej, a w głowie pulsowało mi, jakby trąby Jozuego rozbrzmiały, by runęły mury Jerycha, i pożądałem jej, i lękałem sieją tknąć, ona uśmiechnęła się z wielką radością, wydała uległy jęk rozczulonej kozy, rozwiązała do końca sznurówki, przytrzymujące jeszcze suknię na piersiach i suknia zsunęła się z ciała niby tunika, i oto dzieweczka stała przede mną tak samo jak Ewa, kiedy ukazała się Adamowi w ogrodzie Edenu. „Pulchra sunt ubera quae paululum supereminent et tument modice” [89] —szepnąłem powtarzając zdanie, które usłyszałem z ust Hubertyna, albowiem jej piersi wydały mi się niby dwoje bliźniątek u sarny, które pasą się między liliami, pępek, niby czara toczona, która nigdy nie jest bez napoju, brzuch jak bróg pszenicy otoczony liliami.