— To prawda —mruknął Wilhelm zatroskanym głosem. —Nic nie da się zrobić. Trzeba będzie strzec się i mieć na oku Bernarda, który będzie miał na oku tajemnicze morderstwo. Może na dobre to wyjdzie, gdyż Bernard, zaprzątnięty mordercą, mniej będzie skłonny wtrącać się do dysputy.
— Bernard zajęty poszukiwaniem mordercy będzie kolcem w stosie pacierzowym mojego autorytetu, nie zapominaj o tym. Ta mętna sprawa narzuca mi po raz pierwszy konieczność odstąpienia części mojej władzy w tych murach, i jest to fakt nowy nie tylko w historii tego opactwa, ale całego zakonu kluniackiego. Zrób coś, by temu zapobiec. A pierwszą rzeczą, jaką można by uczynić, byłoby odmówić gościny legacjom.
— Gorąco proszę waszą wielebność, by zechciał rozważyć tę nader poważną decyzję —rzekł Wilhelm. —Masz wszak w dłoniach list cesarza, który prosi cię gorąco o…
— Wiem, jakie mam powinności wobec cesarza —przerwał opryskliwie opat —i wiesz to także ty. Wiesz więc, że niestety nie mogę się wycofać. Ale to wszystko wygląda paskudnie. Gdzie jest Berengar, co mu się stało, co czynisz?
— Jestem tylko bratem, który jakże już dawno temu prowadził skutecznie dochodzenia inkwizycyjne. Wiesz, że prawdy w dwa dni się nie znajdzie. A zresztą, jakiejż to władzy mi udzieliłeś? Czyż mam dostęp do biblioteki? Czyż mogę stawiać pytania, jakie zechcę, korzystając z poparcia twojego autorytetu?
— Nie widzę żadnego związku między zbrodniami a biblioteką —odparł zagniewany opat.
— Adelmus był iluminatorem, Wenancjusz tłumaczem, Berengar pomocnikiem bibliotekarskim… —wyjaśnił cierpliwie Wilhelm.
— W tym znaczeniu wszyscy spośród sześćdziesięciu mnichów mają coś wspólnego z biblioteką, tak jak mają coś wspólnego z kościołem. Czemuż więc nie szukasz w kościele? Bracie Wilhelmie, prowadzisz dochodzenie z mojego upoważnienia i w granicach, w jakich prosiłem cię, byś je prowadził. Co do reszty w tych murach ja jestem jedynym panem po Bogu i z Jego łaski. I odnosi się to również do Bernarda. Z drugiej strony —dodał tonem łagodniejszym —nie jest powiedziane, że Bernard przybędzie tutaj właśnie na spotkanie. Opat z Conques pisze mi też, że zjawia się w Italii, by pociągnąć na południe. Mówi mi też, że papież prosił kardynała Bertranda z Poggetto, by wyruszył z Bolonii, przybył tutaj i objął kierownictwo pontyfikalnej legacji. Być może Bernard przybywa tutaj po to, żeby spotkać się z kardynałem.
— Co, patrząc w szerszej perspektywie, byłoby gorsze. Bernard jest młotem na heretyków w Italii środkowej. To spotkanie między dwoma zwolennikami walki antyheretyckiej może zapowiadać szerszą ofensywę w kraju, by objąć w wyniku cały ruch franciszkański…
— I o tym powiadomimy bez zwłoki cesarza —oznajmił opat —ale w takim razie niebezpieczeństwo nie groziłoby natychmiast. Będziemy mieć baczenie. Żegnaj.
Wilhelm trwał przez chwilę w milczeniu, póki opat oddalał się. Potem rzekł:
— Nade wszystko, Adso, starajmy się nie działać na łapu capu. Spraw nie da się rozwikłać szybko, kiedy trzeba nagromadzić takie mnóstwo drobnych doświadczeń pojedynczych. Ja idę do warsztatu, albowiem bez soczewek nie tylko nie mogę czytać manuskryptu, ale nie warto nawet wracać tej nocy do biblioteki. Idź, wypytaj, czy wiadomo coś nowego o Berengarze.
W tym momencie wybiegł nam na spotkanie Mikołaj z Morimondo, zwiastun jak najgorszych nowin. Kiedy starał się oszlifować najlepiej jak potrafił soczewkę, z którą Wilhelm wiązał takie nadzieje, pękła. A druga, która mogła być może tamtą zastąpić, porysowała się, kiedy próbował osadzić ją w widełkach. Mikołaj wskazał bezradnie na niebo. Była pora nieszporu i zapadał zmierzch. Tego dnia nie da się już pracować. Jeszcze jeden dzień stracony —przyznał z goryczą Wilhelm —tłumiąc (jak wyznał mi później) pokusę, by schwycić za gardło niezręcznego szkłodzieja, który, biorąc rzecz z drugiej strony, był już wystarczająco upokorzony.
Zostawiliśmy go z jego upokorzeniem i poszliśmy zasięgnąć nowin o Berengarze. Oczywiście nikt go nie znalazł.
Poczuliśmy, że tkwimy w martwym punkcie. Pospacerowaliśmy chwilę po dziedzińcu, niepewni, co czynić. Ale po krótkiej chwili zobaczyłem, że Wilhelm pogrążył się w myślach, ze spojrzeniem zagubionym gdzieś w przestrzeni, jakby nic nie widział. Dopiero co wydobył z habitu gałązkę tego ziela, które zbierał na moich oczach tydzień temu, i żuł je, jakby dobywał zeń jakiś rodzaj spokojnej ekscytacji. Rzeczywiście, zdawał się nieobecny, ale co chwilę oczy rozświetlały mu się, jakby w pustce jego umysłu świtała jakaś nowa myśl; potem popadał z powrotem w to swoje osobliwe i czynne odrętwienie. Nagle rzekł:
— Z pewnością trzeba by…
— Co? —spytałem.
— Myślałem o sposobie miarkowania się w labiryncie. Niełatwo będzie wprowadzić go w życie, ale jest skuteczny… Wyjście jest w baszcie wschodniej, to wiemy. Przypuśćmy, że mamy maszynę, która mówi nam, gdzie jest północ. Co by się stało?
— Naturalnie wystarczyłoby obrócić się w prawo i miałoby się przed oczyma wschód. Czyli dość nam pójść w kierunku przeciwnym, by dojść do baszty południowej. Ale jeśli nawet przyjąć, że takie czary istnieją, labirynt jest właśnie labiryntem i ledwie ruszymy na wschód, natkniemy się na ścianę, która przeszkodzi nam iść prosto, i znowu zgubimy drogę… —zauważyłem.
— Tak, ale maszyna, o której mówię, zawsze wskazywałaby kierunek północny, nawet gdybyśmy poszli inną drogą, i w każdym miejscu mówiłaby nam, w którą stronę mamy się zwrócić.
— Byłoby to cudowne. Ale trzeba by mieć tę maszynę i musiałaby rozpoznawać północ w nocy i w miejscu zamkniętym, nie mogąc liczyć ni na słońce, ni na gwiazdy… I nie wierzę, by nawet twój Bacon miał taką rzecz! —roześmiałem się.
— Otóż mylisz się —oznajmił Wilhelm —albowiem maszyna tego rodzaju została zbudowana i niektórzy żeglarze używali jej. Nie potrzebuje ona gwiazd ani słońca, ponieważ wykorzystuje siłę pewnego cudownego kamienia, tego, który widzieliśmy w szpitalu Seweryna i który przyciąga żelazo. I był zbadany przez Bacona i przez pewnego pikardyjskiego czarownika. Piotra z Maricourt, który opisał liczne z niego pożytki.
— I umiałbyś taką maszynę zbudować?
— Samo w sobie nie byłoby to trudne. Kamień może być użyty do wytworzenia wielu cudownych rzeczy, a wśród nich maszyny, która porusza się stale bez stosowania żadnej siły zewnętrznej, ale wynalazek najprostszy został opisany przez Araba imieniem Baylek al Qabayaki. Bierzesz naczynie z wodą i kładziesz na niej korek, który przebiłeś żelazną igłą. Potem przesuwasz kamień magnetyczny nad powierzchnią wody ruchem okrężnym, aż igła zyska te same właściwości, co kamień. I wtedy igła, ale tak samo byłoby i z kamieniem, gdyby mógł obracać się wokół trzpienia, ustawi się jednym ostrzem w stronę północną, a kiedy będziesz poruszał się z naczyniem, ona zawsze obróci się w stronę Gwiazdy Polarnej. Nie muszę mówić, że jeśli w oparciu o pozycję Gwiazdy Polarnej oznaczysz na kraju naczynia stronę południową, północną i tak dalej, zawsze będziesz wiedział, jaki kierunek trzeba obrać w bibliotece, by dotrzeć do baszty wschodniej.
— Cóż to za dziw! —wykrzyknąłem. —Ale czemu igła obraca się zawsze ku północy? Kamień przyciąga żelazo, to widziałem, i przedstawiam sobie, że jakaś ogromna ilość żelaza przyciągnie kamień. Ale zatem… zatem w kierunku Gwiazdy Polarnej, na najdalszych krańcach ziemskiego kręgu, są wielkie kopalnie żelaza!
— W istocie, byli, którzy podsuwali myśl, że tak jest. Tyle jeno, że igła nie wskazuje ściśle w kierunku gwiazdy żeglarzy, ale w stronę punktu przecięcia niebieskich południków. To znak, że jako się rzekło, „hic lapis gerit in se similitudinem coeli” [79] .a bieguny magnesu uzyskują swoje odchylenie od biegunów nieba, nie zaś ziemi. To zaś stanowi piękny przykład ruchu narzuconego na odległość i nie przez bezpośrednią przyczynę materialną. Tym problemem zajmuje się mój przyjaciel, Jan z Jandun, kiedy tylko cesarz nie każe mu pogrążać Awinionu w trzewiach ziemi…