Литмир - Электронная Библиотека

– Myślę, że nie. Ale jeszcze się nad tym zastanowię. Nie mogę być ze wszystkim pewna, dokąd się nad tym dobrze nie namyślę. Wie pani, jak to jest.

Shaeffer patrzyła na widoczny niepokój kobiety. Przypomniała sobie coś, pomyślała. Tylko nie chce powiedzieć.

– Niech się pani dobrze zastanowi.

– Tak zrobię – odparła kobieta ze znużeniem. – Może mi się coś niecoś przypomni, jak trochę się nad tym pogłowię. Tydzień, dziesięć dni temu, tak pani mówiła?

– Tak.

– Pomyślę.

– Dobrze. Pani tak zrobi. Jest ktoś jeszcze, kto mógłby wiedzieć?

– Nie. On sam siedzi, nie trzyma z nikim. Wychodzi popołudniami. Wraca w nocy. Wcześniej. Później. Ten chłopiec nigdy nie robi hałasu, nie rozrabia, nawet narzeczonej nie ma. Po co pani to wszystko wiedzieć? Czy on ma jakiś kłopot z policją?

– Wie pani coś o tym, co on robił przez ostatnie kilka lat? Jeszcze na Florydzie? Pan Washington wmieszał się do rozmowy:

– Słyszeliśmy, że jakiś czas siedział. Ale nic poza tym.

– Pobyt w pudle nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym, proszę pani. Chyba nie ma tu takiego, co by nie siedział – włączyła się jego żona. Spojrzała na męża. – A Bóg świadkiem, że ci, co jeszcze nie siedzieli, niezadługo pójdą siedzieć. Tak to już tutaj jest, proszę pani.

– A jak u niego z płaceniem czynszu? – spytała Shaeffer.

– Zawsze gotówką. Pierwszego dnia miesiąca. Bez problemu.

Zanotowała to.

– Ale nie płaci dużo. Nie mamy tutaj luksusów, jeśli pani jeszcze nie zauważyła.

– Widział go kto kiedy z nożem? Dużym, takim jak na polowania? Albo może u niego w mieszkaniu?

– Nie, proszę pani.

– A pistolet?

– Nie, nie myślę. Ale myślę, że miejscowe ludzie mają jakiś gdzieś schowany, każdy jeden, to czemu by i on…

– Czy coś w ogóle utkwiło państwu w pamięci na jego temat? Coś dziwnego?

– No, nie jest tu na przykład specjalnie normalne spędzać czas nad tymi książkami. – Pan Washington uśmiechnął się niepewnie.

Shaeffer skinęła głową. Podała Washingtonom swoje wizytówki, po jednej dla każdego. W rogu widniał wyraźny emblemat biura szeryfa z okręgu Monroe.

– Coś się państwu przypomni, to dzwońcie. Na mój koszt. Będę pod tym numerem przez następne kilka dni. – Zapisała numer centrali hotelu w pobliżu lotniska, gdzie zostawiła torbę.

Oboje patrzyli posłusznie na wizytówki, gdy wychodziła na korytarz. Już na zewnątrz starszy policjant zapytał:

– Dowiedziała się pani czegoś nowego? Bo mnie nie wydało się to specjalnie ekscytujące. No, może oprócz tego, jak stara kłamała, kiedy mówiła, że nie pamięta, co się działo tydzień temu.

– Zdecydowanie coś sobie przypomniała – dodał młodszy.

– Wy też to zauważyliście?

– Trudno było nie zauważyć. Ale i tak za cholerę nie wiem, co to może znaczyć. Pewnie nie za wiele. A pani co na to?

– Dojdziemy i do tego – odparła. – A teraz czas zobaczyć, czy nasz człowiek jest w domu.

Rozdział osiemnasty

WIZYTA

Wzięła głęboki, powolny oddech, starając się zapanować nad walącym sercem, i zapukała. Korytarz w budynku był prawie zupełnie ciemny, jeśli nie liczyć umieszczonego w szczycie niewielkiego, nie mytego od lat okna. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać. Domniemany zabójca, pomyślała. Kim on właściwie jest? Jednym z boków trójkąta. Człowiekiem, który studiuje, lecz czasem pakuje walizkę i znika na kilka dni. Ponownie zapukała; po chwili nadeszła oczekiwana odpowiedź.

– Kto tam?

– Policja. – Słowo zawisło w powietrzu, odbijając się echem w niewielkiej przestrzeni.

– Czego chcecie?

– Zadać parę pytań. Proszę otworzyć drzwi.

– Jakich pytań?

Wyczuwała obecność tamtego człowieka dosłownie o kilkanaście centymetrów od siebie, oddzielonego od niej tylko grubością brązowego drewna.

– Proszę otwierać.

Dwaj policjanci stanęli sztywno kilka kroków za jej plecami, usuwając się z zasięgu wizjera. Ponownie zastukała.

– Policja – powtórzyła. Nie wiedziała, co zrobi, jeżeli on odmówi otwarcia drzwi.

– W porządku.

Nie miała czasu, by poczuć ulgę. Wydawało jej się, że słyszała jakąś rysę w jego głosie, cień niezdecydowania, jak wahanie dziecka złapanego na robieniu czegoś niewłaściwego. Być może, myślała szybko, obrócił się tuż przed odezwaniem się, obrzucając uważnym spojrzeniem pokój, starając się odgadnąć, co właściwie mogłaby tam zobaczyć. Dowody? Dowody czego?

Dał się słyszeć dźwięk szczękających zamków i dzwonienie zdejmowanego łańcucha, po czym drzwi się lekko uchyliły. Andrea Shaeffer stanęła oko w oko z Robertem Earlem Fergusonem. Miał na sobie dżinsy, tenisówki i wielką bluzę bawełnianą koloru spłowiałej śliwki, opadającą mu miękko na ramiona, ukrywającą prawdziwy zarys jego sylwetki. Miał krótko obcięte włosy i gładko wygoloną twarz. Prawie się cofnęła – siła gniewu, bijąca ze ściągniętej twarzy mężczyzny, uderzyła w nią jak cios pięści. W oczach czaiła się wściekłość, przenikająca ją do szpiku kości, niwelująca niewielki, dzielący ich dystans.

– Czego pani chce? – zapytał. – Ja nic nie zrobiłem.

– Chcę z panem porozmawiać.

– Ma pani odznakę? Podniosła ją na wysokość wzroku.

– Okręg Monroe? Floryda?

– Zgadza się. Nazywam się Shaeffer. Jestem z wydziału zabójstw. – Przez moment wydawało się jej, że zauważyła cień niepewności prześlizgujący się po twarzy Fergusona, jakby usilnie próbował sobie coś przypomnieć.

– To niedaleko Dade, prawda? Zaraz koło Glades?

– Dokładnie.

– A po co ja wam jestem potrzebny?

– Mogę wejść?

– Najpierw chciałbym się dowiedzieć, po co tu jesteście. – Ferguson zdawał się ją uważnie oglądać w nagle zapadłej ciszy.

Zdała sobie nagle sprawę, że są prawie tego samego wzrostu i niemalże tej samej postury, zważywszy na drobną budowę Fergusona. Był on jednak takim rodzajem człowieka, dla którego wielkość i siła wydawały się nie mieć znaczenia.

– Wybrała się pani daleko od domu – zauważył. Rzucił okiem na dwóch policjantów, stojących w mroku korytarza. – A oni?

– Są stąd.

– Bałaś się przyjść tutaj sama? – Jego oczy zwęziły się niesympatycznie. Dwaj policjanci podeszli krok naprzód, zamykając dzielącą ich przestrzeń. Ferguson nadal stał nieruchomo w drzwiach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

– Nie – odpowiedziała natychmiast, co wywołało tylko przelotny uśmieszek.

– Nic nie zrobiłem – powtórzył. Tym razem jednak w jego głosie nie było śladu emocji, jak u prawnika odczytującego coś z transkrypcji.

– Nie powiedziałam, że zrobiłeś.

– Ale nie przejeżdżałabyś takiego szmatu drogi, nie tłukłabyś się do tego uroczego miejsca aż z Monroe, gdybyś nie miała naprawdę dobrego powodu, prawda? – Cofnął się o krok. – Dobrze. Możesz wejść. Zadać te swoje pytania. Nie mam nic do ukrycia. – Ostatnie zdanie zostało powiedziane głośno, wyraźnie skierowane do dwóch policjantów z New Jersey.

Weszła do mieszkania. Gdy tylko znalazła się za progiem, Ferguson stanął pomiędzy nią a jej towarzyszami, odcinając im drogę.

– Was dwóch nie zapraszałem – powiedział gwałtownie. – Tylko ją. Chyba że macie nakaz.

Shaeffer odwróciła się, zaskoczona. Zauważyła, jak dwaj policjanci natychmiast się najeżają. Jak wszyscy gliniarze, nie nawykli do słuchania rozkazów od cywili.

– Złaź z drogi – nakazał starszy policjant.

– Zapomnij o tym. Przecież to ona ma pytanie. Więc może sama wejść i je zadać.

Młodszy policjant wysunął się z wyciągniętą naprzód ręką, jakby chcąc odepchnąć Fergusona z drogi, potem jednak się zastanowił. Schaeffer wykrztusiła:

– W porządku. Dam sobie radę.

Dwaj policjanci wahali się.

– To niezgodne z przepisami – powiedział starszy, potem odwrócił się do Fergusona. – Zachciewa ci się mnie popychać, co, gnoju?

Ferguson nie poruszył się. Schaeffer zrobiła nieznaczny, zamiatający ruch ręką. Zapadła krótka cisza, po której policjanci wycofali się na korytarz.

90
{"b":"110015","o":1}