Литмир - Электронная Библиотека

– Ten wywiad – powiedział zimno Ferguson – nigdy nie miał miejsca.

Wskazał drzwi.

– Te słowa? Nigdy nie zostały wypowiedziane – wyszeptał Ferguson patrząc na reportera. – Jaki artykuł ma pan napisać, panie Cowart?

Cowart potrząsnął głową.

– Jaki artykuł, panie Cowart?

– Żadnego artykułu – odparł chrapliwym i załamującym się głosem.

– Tak myślałem – odparł Ferguson.

Cowart, kiwając głową, wyszedł potykając się na korytarzu. Ledwie zdał sobie sprawę, że drzwi za nim się zatrzasnęły. Stęchłe i przesycone wilgocią powietrze otuliło go w ciemności. Rozpiął kołnierzyk koszuli, starając się poluzować go i złapać oddech. Z trudem zszedł po schodach, rzucił się na drzwi wejściowe, otwierając sobie drogę na ulicę. Na jego płaszczu i twarzy pojawiły się pierwsze krople deszczu. Nie obejrzał się w tył, w stronę mieszkania, lecz zaczął biec, tak jakby wiatr na jego twarzy mógł usunąć strach. Widział, jak Tanny Brown wysiada z wynajętego wozu. Oddychając ciężko, Cowart machnął na niego, dając do zrozumienia, żeby policjant wsiadł z powrotem do samochodu. Potem chwycił klamkę, otworzył drzwi, wskakując natychmiast do środka. Poczuł, jak otula go ciepłe i wilgotne wnętrze.

– Zabierz mnie stąd – wyszeptał.

– Co się stało? – zapytał Brown.

– Zabierz mnie stąd, do cholery! – krzyknął Cowart.

Sięgnął ręką i przekręcił kluczyk w stacyjce, próbując uruchomić samochód. Silnik warknął głucho i zaskoczył, pracując równomiernie.

– Jedź, do diabła! Jedź!

Oczy Tanny’ego Browna rozszerzyły się w zdziwieniu, lecz wrzucił bieg i ruszył ulicą, zatrzymując się jedynie przy jej północnym końcu, gdzie w samochodzie siedzieli Shaeffer i Wilcox. Otworzył okno w wozie.

– Bruce, zostańcie tutaj. Obserwujcie mieszkanie Fergusona.

– Jak długo?

– Po prostu obserwujcie. – Dokąd wy…

– Po prostu nie strać Fergusona z oczu. Wilcox kiwnął głową.

Cowart walnął w deskę rozdzielczą.

– Jedź! Do diabła! Zabierz mnie stąd!

Tanny Brown nacisnął na pedał gazu i ruszyli szybko, pozostawiając za sobą dwójkę zakłopotanych detektywów.

Rozdział dwudziesty trzeci

NIEDOPATRZENIE DETEKTYW SHAEFFER

Detektywi spędzili większą część dnia w samochodzie zaparkowanym pół przecznicy od domu, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Ich nadzór nie miał w sobie nic z wyrafinowania; w ciągu godziny po ostatniej rozmowie z Brownem i Cowartem wszyscy w promieniu dwóch przecznic – nie tylko kryminaliści z natury i z zamiłowania – wiedzieli o ich obecności. W zasadzie jednak pozostawiono detektywów w spokoju.

Pomniejszy handlarz narkotyków, korzystający zwykle z miejsca, w którym zaparkowali samochód, przeklął ich głośno i zaczął szukać jakiejś spokojniejszej okolicy na odpoczynek. Dwóch członków lokalnego gangu ulicznego w kurtkach nabitych ćwiekami i w opaskach na głowach, w drogich i modnych koszykarskich butach, jakie preferowano w centrum miasta, zatrzymało się na chwilę przy wynajętym wozie, drwiąc sobie z pary gliniarzy i czyniąc nieprzyzwoite gesty. Gdy Wilcox otworzył okno i krzyknął, żeby zniknęli mu z oczu, roześmiali się mu w twarz, naśladując jego południowy akcent. W ich głosie malowało się zawzięte rozbawienie i skrywana groźba. Dwie prostytutki w czerwonych butach na wysokich obcasach i seksownych majteczkach z cekinów pod cienkimi czarnymi płaszczami przeciwdeszczowymi ostentacyjnie wystawiły na pokaz to, co miały do zaoferowania, w stronę detektywów, jakby wyczuwając, że pozostaną niewzruszeni na powab ich ciał. Kilku zniedołężniałych włóczęgów popychało walające się wszędzie kosze na zakupy wypełnione miejskimi odpadkami lub po prostu kuśtykali przez deszczowy dzień, pukając w szyby samochodu i prosząc o pieniądze. Kilku szczęśliwców odeszło przeliczając otrzymane od detektywów drobne. Inni odeszli z kwitkiem, nie otrzymawszy niczego oprócz przykrych słów od niewdzięcznego osobnika, z którym rozmawiali.

Dokuczliwa mżawka wygoniła większość podobnych łazęgów z otwartych ulic i sprawiła, że okoliczni mieszkańcy schronili się w domach za okratowanymi oknami i drzwiami wzmocnionymi potrójnymi zamkami. Deszcz i szare niebo sprawiły, że miasto spowił mrok, potęgując ponury nastrój.

Detektywi zastanawiali się, zadając sobie co jakiś czas pytanie: „Co, u diabła, stało się Cowartowi?” Siedząc jednak w samochodzie, odizolowani od świata metalową skorupą nie mogli liczyć na szybką odpowiedź. Wilcox z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonił do motelu, próbując skontaktować się z dziennikarzem. Bez skutku. Nie posiadając żadnych dokładniejszych instrukcji z wyjątkiem krótkiego rozkazu Browna, pozostali na ulicy, pozwalając godzinom mijać w daremnej frustracji.

Zjedli „szybki posiłek” ze sklepiku, w którym sprzedawano jedzenie na wynos, wypili kawę w jednorazowych kubkach, która ostygła zbyt szybko. Bez końca wycierali wilgotną mgiełkę, jaka osiadała na przedniej szybie, chcąc zobaczyć, co się dzieje przed nimi. Dwukrotnie wychodzili z samochodu, kierując się do pobliskiej, zaplamionej olejem stacji, by skorzystać z łazienki śmierdzącej dziwną mieszanką odoru środka dezynfekującego zwalczającego właśnie woń ekskrementów. Niewiele ze sobą rozmawiali, a kilka prób znalezienia wspólnego tematu nieodmiennie kończyło się długimi przerwami, podczas których niepodzielnie panowała cisza. Rozmawiali trochę o technikach śledczych, o różnicach w przestępstwach między Panhandle a Keys, zdając sobie sprawę, że te różnice były raczej wyszukane. Shaeffer pytała o Browna i Cowarta, lecz wkrótce zauważyła, że Wilcox idealizuje pierwszego z nich i pogardza drugim, choć nie potrafił jasno powiedzieć dlaczego. Spekulowali trochę na temat Fergusona; Wilcox przekazywał Shaeffer swoje doświadczenia. Dziewczyna zapytała go o zeznania, a on odparł, że za każdym razem, kiedy uderzał Fergusona, miał wrażenie, jakby strząsał następną warstwę prawdy, podobnie jak strząsa się owoce z drzewa. Wyznał to bez żalu czy poczucia winy, a wręcz z odczuwalną złością, która ją zaskoczyła. Wilcox należał do ludzi o zmiennych nastrojach. Był o wiele bardziej wybuchowy niż ogromny porucznik. Napady szału Wilcoxa wydawały się nagłe i dramatyczne. Gniew Tanny’ego Browna wydawał się bardziej stonowany, chłodniejszy, bardziej kontrolowany. Nic dziwnego, że Brown uległ pokusie, by to właśnie jego partner wyciągnął zeznanie od tego człowieka. To musiało być jakieś odchylenie, wyjście poza ramy jego moralności.

Nie dostrzegli żadnego śladu Fergusona, choć przeczuwali, że on już wie o ich obecności.

– Jak długo tu zostaniemy? – spytała Shaeffer. Światła ulicznych latarni daremnie próbowały rozproszyć otaczającą ich ciemność. – Nie pokazał się przez cały dzień. Może jest tam tylne wejście, a on prawdopodobnie polazł gdzieś i śmieje się teraz z nas.

– Niewiele dłużej będzie się śmiał – oparł Wilcox.

– Co my robimy? – kontynuowała Shaeffer. – Chodzi mi o to, jaki jest sens tej obserwacji?

– Sens jest taki, że pozwalamy mu wiedzieć, że ktoś o nim myśli. Taki, że Tanny Brown kazał nam obserwować Fergusona.

– Zgadza się – odpowiedziała. Ale nie na zawsze, chciała dodać. Czas wydawał się przeciekać jej przez palce. Wiedziała, że Michael Weiss będzie się zastanawiał, gdzie ona się podziewa. Wiedziała również, że będzie musiała wymyślić jakiś dobry powód, dla którego wciąż była tutaj. Dobry, solidny, oficjalnie brzmiący powód.

Wyciągnęła szeroko ręce i zaparła się nogami o podłogę samochodu, czując ból zesztywniałych mięśni.

– Nienawidzę tego – powiedziała.

– Czego? Obserwowania?

– Zgadza się. Właśnie obserwowania. To nie w moim stylu. – Jaki jest twój styl?

Nie odpowiedziała.

– Za jakieś dziesięć minut zrobi się ciemno. Zbyt ciemno.

– Już jest ciemno.

Wilcox wskazał na górę ku wejściu do mieszkania, nie komentując jednak swego gestu.

113
{"b":"110015","o":1}