Литмир - Электронная Библиотека

Shaeffer wyjrzała z samochodu. Pomyślała, że ulica wygląda podobnie jak płaszcze przeciwdeszczowe noszone przez dwie prostytutki, które ich wcześniej zaczepiały; jakaś gładkość, poświata, syntetyczny połysk. Wyglądało to prawie tak jak w filmie z Hollywood; realne, a zarazem nierealne. Poczuła dreszcz przebiegający przez kręgosłup.

– Coś nie tak? – zapytał Wilcox, który zauważył kątem oka jej poruszenie.

– Nie – odparła czym prędzej. – Po prostu trochę skóra mi cierpnie, wiesz, o co chodzi. To miejsce jest wystarczająco okropne w dzień.

Powiodła spojrzeniem po ulicy.

– Pewnie tu jest zupełnie inaczej niż w domu – powiedział. – Sprawia, że czujesz się, jakbyś mieszkała w jaskini.

– Czy raczej w celi – dodała.

Jej torba leżała na podłodze, obok stóp. To była spora, obszerna skórzana torba, prawie plecak. Trąciła ją czubkiem buta, podnosząc delikatnie wierzch, odkrywając zawartość i upewniając się, czy wszystkie rzeczy, jakie się w niej znajdowały, są na swoim miejscu: notes, magnetofon, zapasowe kasety, portfel, odznaka, mała kosmetyczka, automatyczny pistolet.38 z dwoma dodatkowymi magazynkami załadowanymi nabojami o miękkich czubkach.

Wilcox zauważył jej ruch.

– Ja – uśmiechnął się – wciąż lubię trzy pięćdziesiąt siedem z krótką lufą. Dobrze leży pod kurtką. Można używać nabojów magnum. Powala niedźwiedzia.

Rozejrzał się w ogarniającej samochód ciemności.

– Sporo niedźwiedzi kręci się dookoła – dodał. Poklepał wysoko po lewej stronie swego płaszcza.

Gdzieś daleko zawyła syrena, niczym jakiś kot w gorączce. Odgłos narastał z każdą chwilą przybliżając się, po czym zaczął zanikać w oddali. Wilcox podniósł ręce i przecierał przez chwilę oczy.

– Jak myślisz, co oni robią? – zapytał.

– Nie mam pojęcia – odparła pospiesznie. – Dlaczego nie zmyjemy się stąd do diabła i nie sprawdzimy? To miejsce zaczyna mnie denerwować.

– Zaczyna?

– Wiesz, o co mi chodzi. – Zaniepokojenie pomieszane ze złością pojawiło się w jej głosie. – Jezu, spójrz na to miejsce. Czuję się, jakby mogło nas pożreć.

Po prostu połknąć. Ci dwaj gliniarze, którzy niedawno przywieźli mnie tutaj, również nie czuli się zbyt szczęśliwi, a przyjechaliśmy w dzień, i jeden z nich był czarny.

Wilcox chrząknął potakująco.

Było dla nich jasne, chociaż przez cały dzień nie wyrazili swoich obaw, że sytuacja stała się ryzykowna; dwoje białych gliniarzy z Południa, z dala od obszaru podlegającemu ich kompetencji, z dala od swego domu, w nieprzyjaznym świecie.

– W porządku – wycedził Wilcox powoli. Spojrzał ponownie w ciemność ulicy. – Wiesz, co mnie rusza? – zapytał.

– Nie. Co?

– Wszystko wygląda tak cholernie staro. Staro i wydaje się zużyte. – Wskazał przez przednią szybę, w kierunku ulicy, nie pokazując jednak niczego konkretnego.

– Umiera – powiedział. – Wygląda, jakby wszystko umierało.

Siedział sztywno w fotelu, wpatrując się w otaczający ich świat.

– Nie wiem jak, ale sądzę, że on to jakoś wymyślił. Mam wrażenie, że jest o krok czy dwa od nas. Prowokuje nas do ruchu. – Jego głos zmienił się w przesycony gniewem szept.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparła Shaeffer. – Co prowokuje? Co wymyślił?

– Chciałbym go dostać jeszcze raz – kontynuował, ignorując jej pytania. – Jeszcze raz zbić na kwaśne jabłko. Tym razem nie pozwoliłbym mu się wykiwać.

– Wciąż nie rozumiem, do czego zmierzasz – powiedziała zaalarmowana chłodem w jego głosie.

– Chciałbym jeszcze raz znaleźć się z nim sam na sam. Sami, w małym pokoju, i zobaczyć, czy tym razem też uda mu się odejść.

– Jesteś szalony.

– Zgadza się. Szalony obłąkaniec. Kapujesz? Shaeffer ponownie wcisnęła się w swój fotel.

– Porucznik Brown wydał rozkazy.

– Pewnie. I my je wykonaliśmy.

– No więc wynośmy się stąd. Dowiedzmy się, co mamy robić. Wilcox potrząsnął głową.

– Nie, dopóki nie zobaczę tego skurczysyna. Dopóki nie dowie się, że jestem w pobliżu.

Shaeffer podniosła ręce i zamachała nimi gwałtownie w powietrzu.

– Nie w ten sposób mamy się nim zajmować – powiedziała szybko.

– Nie znasz jeszcze tego uczucia, co? – odparł Wilcox przez zaciśnięte zęby. – Zgubiłaś już jakiegoś? Od jak dawna siedzisz w przestępstwach? Nie dość długo, do diabła. Jeszcze nie natrafiłaś na takiego jak Ferguson.

– Nie – odpowiedziała. – I nie o to mi chodzi.

– Łatwo ci powiedzieć.

– Tak, lecz wciąż wiem wystarczająco dużo, żeby nie popełnić tego samego błędu po raz drugi.

Wilcox zaczął odpowiadać gniewnie, lecz w końcu mruknął tylko:

– Masz rację – wziął głęboki oddech. – Masz rację.

Wcisnął się głębiej w swój fotel, tak jakby fala gniewu i wspomnień zaczęła powoli ustępować.

– Racja, racja, racja – powiedział wolno. – Nie można grać, dopóki nie zobaczymy wszystkich kart.

Shaeffer spodziewała się, że Wilcox sięgnie do kluczyka i uruchomi samochód. Jego ręka zawisła nad stacyjką. Kiedy jednak zacisnął palce na wystającym kluczyku, znieruchomiał, sztywniejąc nagle, a w jego oczach pojawiły się płomienie.

– Sukinsyn – powiedział cicho. Spojrzała na ulicę.

– Oto i jest – wyszeptał Wilcox.

Przez moment para na przedniej szybie przesłaniała jej widoczność, ale po chwili, podobnie jak kamera nastawia ostrość, ona również spostrzegła Fergusona. Znieruchomiał na chwilę, stojąc na najwyższym stopniu jak ktoś, kto właśnie przełamuje się, żeby wkroczyć w wilgotną, ciemną, zimną noc. Zauważyła, że jest ubrany w dżinsy i długi niebieski płaszcz, a pod pachą niesie jakąś saszetkę. Przygarbił się pod padającym deszczem i wyszedł z budynku, w którym znajdowało się jego mieszkanie. Nawet nie spojrzał w ich stronę, oddalając się szybko w przeciwnym kierunku.

– Cholera! – powiedział Wilcox. Odsunął rękę od rozrusznika i otworzył drzwi samochodu. – Pójdę za nim.

Nie zdążyła nawet zaprotestować. Ogarnął go dziki impuls. Wyskoczył z samochodu, uderzając stopami o chodnik z odgłosem podobnym do strzałów z pistoletu. Drzwi zamknęły się za nim i detektyw ruszył szybkim krokiem w górę ulicy. Shaeffer przecisnęła się na przednie siedzenie za kierownicę, chwytając najpierw płaszcz Wilcoxa, a następnie kluczyki ze stacyjki. Starała się wydostać z samochodu, lecz nie mogła otworzyć drzwi. Nacisnęła na klamkę, ale drzwi pozostały nieruchome. Torba zaczepiła się o siedzenie. Wydawała się ciężka jak ołów. Pas bezpieczeństwa zaplątał się w ubranie. Poślizgnęła się na gładkim chodniku. W końcu wydostała się na zewnątrz i stwierdziła, że będzie musiała biec, żeby dogonić Wilcoxa.

Zaklęła brzydko i ruszyła biegiem, trzymając torbę w jednej ręce, a kluczyki w drugiej.

– Co ty, do cholery, robisz? – pytała, szarpiąc go za ramię. Nie zatrzymał się.

– Po prostu idę za tym skurczysynem! Puść mnie!

Zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech, i patrzyła, jak detektyw maszeruje uparcie przed siebie. Ponownie pochyliła głowę i pobiegła za nim. Przez jakiś czas szła obok, starając się dotrzymać mu kroku. Widziała szybko poruszającego się Fergusona wyprzedzającego ich o jakieś pół przecznicy. Nie oglądał się za siebie, zagłębiając się coraz bardziej w ciemność, pozornie niepomny ich obecności.

Potrząsnęła ponownie ramieniem Wilcoxa.

– Puść mnie, do cholery! – powiedział, gniewnie wyrywając rękę z jej chwytu. – Zgubię go.

– Nie wymaga się od nas…

Odwrócił się nagle pełen złości.

– Spadaj do wozu! Zostań tutaj! Chodź ze mną! Rób, co chcesz, tylko nie wchodź mi w drogę, cholera!

– Ale on…

– Nie dbam o to, czy on wie, że jestem za jego plecami! A teraz, do cholery, zejdź mi z drogi!

– Co ty, do diabła, robisz? – prawie krzyknęła.

Odwrócił się gniewnie, jak gdyby odrzucając pytanie. Następnie pobiegł naprzód, próbując zmniejszyć dystans dzielący go od Fergusona.

Shaeffer zawahała się nie wiedząc zupełnie, co ma uczynić. Widziała jaśniejszą plamę pleców Wilcoxa poruszającą się w ciemności. Spojrzała dalej i zobaczyła, jak Ferguson znika za rogiem. W tym samym momencie Wilcox przyspieszył.

114
{"b":"110015","o":1}