Литмир - Электронная Библиотека

Odsunęła się od samochodu, w jej głosie zabrzmiała groźba.

– Tak, cholera, właśnie tak. Miami.

Shaeffer wykonała nieznaczny zamiatający ruch ręką, jakby udzielała mu prawa przejazdu. Ale jej oczy nadal patrzyły wściekle, zwężone jak u dzikiego kota.

Wskoczył za kierownicę, wciskając kluczyk w stacyjkę i zatrzaskując drzwi. Silnik natychmiast zapalił, więc wrzucił bieg i natychmiast ruszył.

W światłach mignęła mu tylko kolorowa krata marynarki detektywa Wilcoxa. Stał na drodze, z założonymi na piersiach rękami, uważnie obserwując dziennikarza. Blokował mu przejazd. Potrząsnął głową w przesadnie zwolnionym tempie, ułożył dłoń w pistolet i udał, że strzela do Cowarta. Następnie ustąpił z drogi, pozwalając mu przejechać.

Reporter ominął go wzrokiem. Nie miało znaczenia, dokąd jedzie, byle tylko mógł odjechać jak najdalej stąd. Przycisnął gaz do oporu, skręcając ostro w stronę bramy wyjazdowej i ruszył pędem w ciemność. Goniła go noc.

Część druga. BYWALEC KOŚCIOŁÓW

Może przyjść taki dzień, gdy zatańczę na twym grobie, a jeśli nie zatańczę, przynajmniej się przeczołgam, nie zatańczę, to się przeczołgam.

WDZIĘCZNE TRUPY „Piekło w wiadrze”

Rozdział dwunasty
BEZSENNOŚĆ PORUCZNIKA POLICJI

Za dziesięć dwunasta, tej nocy gdy miał umrzeć Blair Sullivan, porucznik Tanny Brown spojrzał szybko na swój zegarek, czując przyspieszenie tętna, gdy pomyślał o człowieku z celi śmierci. Naprzeciw niego, na straszącej obnażonymi sprężynami kanapie szlochała spazmatycznie kobieta.

– O Jezu, dobry, słodki Jezu, dlaczego?! – krzyknęła. Jej głos szarpnął wysłużonymi ścianami niewielkiej przyczepy, potrząsając bibelotami i tandetnymi obrazkami, zawieszonymi gęsto na ścianach, wyłożonych udającą drewno okleiną. Przedarł się przez gęste gorąco, zalegające na zewnątrz, nie zważając na nocną porę. Co kilka sekund pomieszczenie oświetlały błyskające światła samochodów policyjnych, zaparkowanych w półkolu przed przyczepą. Blask ich wydobywał z mroku rzeźbiony krucyfiks, wiszący na ścianie, obok oprawionej w ramki modlitwy, wyciętej z gazety. Błyski świateł zdawały się zaznaczać miarowy upływ czasu.

– Boże, dlaczego? – zaniosła się szlochem kobieta.

To pytanie, na które On nigdy nie spieszy się z odpowiedzią, pomyślał cynicznie Tanny Brown, a już szczególnie nie wtedy, gdy w grę wchodzi mieszkaniec przyczepy kempingowej.

Podniósł na chwilę rękę do czoła, chcąc siłą woli wprowadzić chwilę ciszy w świat, który go otaczał. Niesamowite, ale po jeszcze jednym urywanym krzyku głos kobiety zdawał się odpływać gdzieś w przestrzeń.

Odwrócił się w jej stronę. Skuliła się w rogu, podwijając pod siebie nogi, jak przerażone dziecko. Była najdziwniejszym, wręcz absurdalnym mordercą, z rozczochranymi, posklejanymi w brązowe strąki włosami, szczupła i drobna jak niedożywiona dziewczynka. Jedno oko miała podbite, chudy nadgarstek okręcony bandażem elastycznym. Spod podwiniętych rękawów wysłużonej różowej podomki wystawały ręce, noszące fioletowo-zielone ślady świeżych razów. Zanotował to w pamięci. Zauważył plamy od nikotyny, widoczne na jej palcach, gdy podniosła ręce do twarzy, próbując osuszyć płynące po niej nieprzerwanie łzy. Kiedy spojrzała na swe mokre ręce, z wyrazu twarzy można było odczytać, że spodziewała się zobaczyć na nich krew.

Tanny Brown patrzył bez słowa na kobietę, pozwalając nagle zapadłej ciszy wprowadzić trochę ukojenia. Jest stara, pomyślał i prawie natychmiast poprawił się: Jest młodsza ode mnie. Lata zostały w niej wybite, postarzając ją znacznie bardziej niż sam upływ czasu.

Skinął na jednego z umundurowanych policjantów stojących w tyle przyczepy, za kuchennym przepierzeniem.

– Fred, masz papierosa dla pani Collins?

Policjant postąpił naprzód, podając jej całą paczkę. Wyciągnęła rękę, mamrocząc pod nosem:

– Próbuję rzucić.

Brown pochylił się i zapalił jej papierosa.

– A teraz, pani Collins, proszę postarać się uspokoić i powolutku mi opowiedzieć, co się tu stało, kiedy Buck przyszedł dzisiaj po ostatniej zmianie.

Na zewnątrz coś puknęło, a zaraz potem rozbłysła mała eksplozja światła. Niech to szlag, pomyślał, kiedy ujrzał w oczach kobiety błysk paniki.

– To tylko policyjny fotograf, proszę pani. Nie napiłaby się pani wody?

– Przydałoby się coś mocniejszego – odrzekła, podnosząc papierosa do ust i długo, łakomie zaciągając się, co skończyło się atakiem suchego, szarpiącego kaszlu.

– Szklankę wody, Fred. – Odbierając szklankę, Brown usłyszał na zewnątrz głosy. Wstał gwałtownie. – Pani się trochę pozbiera. A ja zaraz wracam.

– Nie zostawi mnie pan teraz? – Wydała się nagle przerażona.

– Nie. Wychodzę tylko spojrzeć, jak im idzie na zewnątrz. Fred, zostań tutaj.

Żałował bardzo, że nie ma tu Wilcoxa, gdy patrzył na oczy kobiety, błądzące w panice po pokoju. Jeszcze chwila, a znowu się rozpłacze. Jego partner wiedziałby instynktownie, jak ją uspokoić. Bruce miał podejście do biednych ludzi z marginesu, z którymi ciągle mieli do czynienia, szczególnie do białych. To byli jego ludzie. Dorastał w świecie niezbyt oddalonym od tego, w jakim żyła ta kobieta. Nieraz zakosztował bicia, okrucieństwa i kwaśnego smaku marzeń rodem z budy kempingowej. Wystarczyło, że usiadł na przeciwko takiej kobiety, trzymając ją za rękę, a po kilku sekundach opowiadała mu wszystkie najdrobniejsze szczegóły całego zajścia. Tanny Brown westchnął, czując się skrępowany i nie na miejscu. Nie chciał być tutaj, złapany w potrzask pomiędzy srebrnymi, podobnymi do pocisków bryłami przyczep.

Zszedł ze stopni przyczepy i patrzył, jak policyjny fotograf ustawia się, szukając najlepszego kąta, pod którym mógłby zrobić zdjęcie ciemnego kształtu rozciągniętego na trawie. Kilku innych policjantów dokonywało pomiarów. Jeszcze inni powstrzymywali napór mieszkańców okolicznych przyczep, cisnących się do przodu, by choćby kątem oka dostrzec ciało nieżyjącego męża kobiety płaczącej teraz w przyczepie. Brown podszedł i przez chwilę wpatrywał się w twarz leżącego. Miał otwarte, wlepione w niebo oczy, a w nich groteskowy wyraz zaskoczenia ze szklanym piętnem śmierci. W miejscu gdzie powinna być klatka piersiowa, widniała krwawa, bezkształtna masa. Krew utworzyła też swoistą aureolę wokół głowy i ramion. Na ziemi, tam gdzie odrzucił je impet strzału, leżała do połowy opróżniona butelka whisky i tandetny pistolet. Kilku policjantów badających miejsce zbrodni wybuchnęło śmiechem; odwrócił się w ich stronę.

– Jakiś kawał?

– Rozwód na chybcika – powiedział jeden z mężczyzn, schylając się i wkładając do torby butelkę. – Lepiej niż w Tijuanie czy w Vegas.

– Stary Buck wykoncypował sobie, zdaje się, że może prać swoją babę nawet bez ślubu. Wyszło na to, że nie miał racji – konspiracyjnym szeptem mówił jeden z techników. Znowu przyciszony śmiech.

– Hej! – zawołał szorstko Brown. – Macie, chłopaki, własne zdanie, i bardzo dobrze, ale bądźcie łaskawi zatrzymać je dla siebie. Przynajmniej do czasu gdy tutaj skończymy.

– Jasne – odparł fotograf, robiąc jeszcze jedno zdjęcie. – Nie chcielibyśmy faceta urazić.

Brown sam stłumił śmiech, co nie uszło uwagi innych policjantów. Machnął z udawanym zdegustowaniem do ludzi pracujących przy ciele, wywołując uśmiechy.

Widział wiele różnych śmierci: wypadki samochodowe, morderstwa, mężczyzn zastrzelonych na wojnie, ataki serca i wypadki na polowaniach.

Tanny Brown przypomniał sobie swą wiekową babcię, leżącą w otwartej trumnie, z dziwnie napiętą, wysuszoną, starczą skórą, jak na nadmiernie spieczonym ptaku, jej dłonie skromnie złożone na piersiach, jakby się modliła. Kościół wydawał mu się ogromnym, pustym miejscem, które wypełnił płaczem. Przypomniał sobie ucisk w gardle, wywołany sztywno wykrochmalonym kołnierzykiem jego nowej, jedynej wyjściowej koszuli. Nie miał wtedy więcej niż sześć lat. Najbardziej utrwaliło mu się uczucie silnej ręki ojca na ramieniu, kierującej nim i jednocześnie dającej mu oparcie, gdy podchodził do trumny. Wyszeptane słowa: „Pożegnaj się z babcią, pospiesz się, mały, bo ona jest w drodze do lepszego miejsca i bardzo prędko tam odchodzi, więc powiedz jej teraz szybko do widzenia, kiedy jeszcze może cię słyszeć”.

62
{"b":"110015","o":1}