Uśmiechnął się. Przez wiele lat sądził, że zmarli naprawdę nas słyszą, jakby tylko drzemali. Zastanowił się chwilę, jaką siłę mogą mieć w sobie słowa ojca. Pamiętał swój pobyt za morzem i zasuwanie w workach ciał ludzi, których znał krótko, jak i swoich przyjaciół. Na początku starał się im zawsze coś powiedzieć, jakieś słowa otuchy, jakby chciał im ułatwić podróż na drugą stronę. Jednak w miarę jak ich liczba z każdym dniem rosła, dotrzymując kroku jego własnej frustracji i wyczerpaniu, zaczął tylko w myślach wypowiadać parę rutynowych zwrotów. Wreszcie, gdy jego krótki pobyt przeciągnął się w tygodnie i miesiące, zaprzestał nawet tego, wykonując swą pracę w pełnej goryczy ciszy.
Spojrzał w dół na zegarek. Północ. Wchodzą do sali. Oczami wyobraźni widział nerwowy pot na górnej wardze komendanta więzienia, poszarzałe twarze oficjalnych świadków, moment zawahania, a potem pospieszne ruchy eskorty, zaciskającej mocno klamry na nadgarstkach i kostkach Sullivana. Odczekał jedną minutę. Teraz pierwszy wstrząs, pomyślał. Jeszcze jedna minuta. Drugi wstrząs. Wyobraził sobie, jak lekarz podchodzi do ciała. Pochyla się ze słuchawką, szukając bicia serca. Pewnie teraz podnosi głowę i mówi: „Ten człowiek nie żyje”, spoglądając na zegarek. Komendant więzienia występuje teraz naprzód, stając twarzą do oficjalnych obserwatorów, wygłaszając rytualną formułkę: „Wyrok Okręgowego Sądu Jedenastego Obwodu Jurysdykcyjnego stanu Floryda został wykonany zgodnie z wymogami prawa. Niech odpoczywa w spokoju”. Potrząsnął głową. Dla tej duszy nie będzie odpoczynku, pomyślał. Podobnie jak i dla mojej.
Wszedł z powrotem do przyczepy. Kobieta zupełnie się uspokoiła.
– Teraz, pani Collins, mogłaby mi pani opowiedzieć, co się właściwie stało? Chce pani zaczekać na swojego prawnika? Czy też porozmawiać teraz i powyjaśniać to wszystko od razu?
Głos kobiety zabrzmiał jak kwilenie.
– Zadzwonił do mnie, wie pan, z tego cholernego Klubu Sportowca, gdzie poszedł po wyjściu z roboty. Powiedział, że nie pozwoli, żebym mu to robiła. Powiedział, że mnie załatwi bez żadnych sądów czy prawników, sam zupełnie.
– Czy mówił pani, że ma broń?
– Tak, proszę pana, panie Brown, tak mówił. Powiedział, że ma pistolet swojego brata, i że tym razem wziął go na mnie.
– Tym razem?
– Bo przyszedł tutaj już w niedzielę, nie taki pijany, żeby się przewracał, ale dosyć i zbił światła na zewnątrz. Zaczął się śmiać i wyzywać mnie od najgorszych. Potem zaczął mnie okładać, tak to było. Mój największy, ma tylko jedenaście lat, rozwalił sobie rękę, bo chciał go odciągnąć. Myślałam, że już nas wszystkich pozabija. Tak się okropnie bałam, dlatego wysłałam zaraz dzieciaki do kuzynów. Dzisiaj rano wsadziłam je w autobus.
Podniosła ze stolika mały, oprawny w sztuczną skórę album. Otworzyła go i popchnęła do Tanny’ego Browna. Zobaczył trzy dobrze domyte buzie, patrzące na niego ze szkolnych fotografii.
– To dobre dzieci – powiedziała. – Cieszę się, że ich tu dzisiaj nie było. Skinął potakująco głową.
– Dlaczego pani nie wezwała policji w niedzielę?
– Nic by to nie pomogło. Nawet miałam papier od sędziego, żeby się trzymał z daleka, i co z tego? Nic nie pomagało, kiedy był pijany. Chyba tylko ta spluwa.
Górna warga zaczęła jej drżeć, a w oczach pojawiły się znowu łzy.
– O Jezu, słodki Jezu! – zajęczała.
– A ta broń? Skąd pani ją miała?
– Pojechałam do Pensacola, do Searsa, po tym jak mnie już poskładali w szpitalu. Miałam ciągle Bucka kartę kredytową z Searsa, no więc zapłaciłam nią. Tak się okropnie bałam, panie Brown. A kiedy usłyszałam, jak podjeżdża ten jego stary gruchot, wiedziałam, że chce mnie załatwić, po prostu wiedziałam. – Zaczęła znowu płakać.
– Widziała pani pistolet w jego ręku, zanim pani strzeliła?
– Nie wiem. Było ciemno, a ja się tak strasznie bałam…
Tanny Brown mówił cicho, ale bardzo stanowczo. Cały czas trzymał na kolanach album ze zdjęciami dzieci.
– Niech pani teraz naprawdę pomyśli, pani Collins. Co pani widziała…? Porucznik spojrzał szybko w stronę umundurowanego policjanta, który skinął głową ze zrozumieniem.
– No bo przecież nie strzeliłaby pani, gdyby nie zobaczyła, jak on celuje dokładnie w panią, prawda?
Kobieta wpatrzyła się w niego pytającym wzrokiem.
– Nie strzeliłaby pani inaczej jak ze strachu o własne życie, prawda?
– Prawda – odparła powoli.
– I tylko wtedy, gdyby była pani pewna, że śmiercionośna broń jest dla pani ostatnią deską ratunku, prawda?
Cień zrozumienia zaczynał się rysować na znękanej twarzy, chociaż Brown wiedział, że nie pojęła nawet połowy z tego, o co pytał.
– Po prawdzie to widziałam, jakby faktycznie coś na mnie podnosił… – powiedziała cicho.
– I wiedziała pani, że miał broń, a poza tym groził pani wcześniej i strzelał do pani…
– Tak było, panie Brown. Bałam się.
– I nie było żadnego miejsca, gdzie mogłaby pani uciec, czy się schować? Wykonała szeroki gest.
– A gdzie się tu chować? Nie ma gdzie.
Brown raz jeszcze skinął głową i popatrzył na fotografie.
– Troje dzieci? Wszystkie jego?
– Nie, proszę pana. Nie były Bucka i nigdy ich za bardzo nie lubił. Chyba mu przypominały mojego męża. Ale to dobre dzieci, panie Brown. Naprawdę dobre.
– Gdzie jest ich tata?
Kobieta wzruszyła ramionami, gestem, który powiedział wszystko o życiu w przyczepach i codzienności znaczonej sińcami.
– Mówił, że jedzie do Luizjany, spróbować się załapać przy nafcie. To było siedem lat wstecz. Po prostu zniknął. I tak zresztą nie mieliśmy ślubu.
Tanny Brown miał właśnie zadać następne pytanie, kiedy z zewnątrz dał się słyszeć ryk furii. Powietrze wypełniły nagle podniesione głosy, mieszające się z nawoływaniami policjantów. Kobieta na kanapie wstrzymała oddech, a potem osunęła się na podłogę, kuląc się jak zwierzę.
– To jego brat. Na pewno. Zabije mnie, Boże, zabije!
– Nic pani nie zrobi – powiedział cicho Brown. Podał jej zdjęcia dzieci. Kurczowo przycisnęła album do siebie. Gestem nakazał umundurowanemu policjantowi stanąć przy drzwiach, sam zaś wyszedł na zewnątrz. Już od progu dostrzegł dwóch mundurowych, starających się utrzymać potężnego, rozjuszonego mężczyznę, szarpiącego się ile sił. Technicy opracowujący miejsce zbrodni rozproszyli się. Mężczyzna charczał, wyrywając się i prąc, ciągnąc policjantów w stronę leżącego ciała.
– Buck! Buck! Jezu, Buck, nie mogę! Jezu, puśćcie mnie! Zabiję tę kurwę, zabiję!
Zerwał się, wlokąc za sobą policjantów. Dwóch innych mundurowych skoczyło ku nim, zastępując mu drogę i starając się go siłą powstrzymać. Jeden upadł, klnąc głośno. Zgromadzony tłumek zaczął wrzeszczeć, rzucając wyzwiska, podsycając tylko furię mężczyzny.
– Zabiję kurwę, zabiję! – wrzeszczał, zanosząc się własną wściekłością. Jego wykrzywiona twarz pobłyskiwała nienawiścią w świetle policyjnych reflektorów. Kopnął jednego z policjantów w goleń, próbując się uwolnić. Policjant krzyknął i upadł na bok, trzymając się za nogę. Tanny Brown zszedł ze stopni przyczepy, kierując się w stronę brata zabitego. Stanął dokładnie na jego linii wzroku.
– Stul pysk! – ryknął.
Szalejący mężczyzna zawahał się, powstrzymując na moment kolejne szarpnięcie. Zaraz jednak rzucił się do przodu.
– Zabiję kurwę! – wrzasnął.
– To twój brat?! – krzyknął Brown.
Mężczyzna wykręcił się gwałtownie, raz jeszcze próbując się oswobodzić.
– Zabiła Bucka, teraz ja ją załatwię. Kurwo! Nie żyjesz! – wrzasnął w stronę przyczepy.
– Czy to twój brat? – spytał Brown nieco ciszej.
– Jesteś trupem, kurwo! Zimnym trupem! – warknął. – A kto pyta? Ty kto, czarnuchu?
Rasistowski epitet zabolał go, jednak się nie poruszył. Rozważał przez chwilę, czy nie przyłożyć gościowi w zęby, ale się powstrzymał. Facet musiał być głupi, skoro poczęstował go przezwiskiem, lecz pewnie nie na tyle, żeby nie złożyć skargi. Przelotna wizja sterty papierów do wypełnienia przepłynęła mu przed oczami jak widziadło. Jeden z policjantów próbujących utrzymać mężczyznę wyciągnął z uchwytu pałkę. Brown potrząsnął przecząco głową i podszedł bliżej, tak że znajdował się tylko o kilka centymetrów od twarzy brata nieżyjącego.