Литмир - Электронная Библиотека

– Jestem porucznik policji Theodore Brown, skurwielu jeden, i jeszcze chwila, a mnie zdenerwujesz. Nie chciałbyś, żebym ci się dobrał do dupy, ty skunksie.

Facet zawahał się.

– Ona go zabiła, ta kurwa.

– Już to powiedziałeś.

– Więc co z tym zrobicie? Tanny Brown zignorował pytanie.

– To twoje? – spytał, wskazując leżący pistolet.

– Tak, mój. Wziął go ode mnie już wcześniej.

– Brat wziął twój pistolet?

– Taaa. Aresztujecie kurwę, czy sam ją będę musiał załatwić? Szarpanina mężczyzny straciła nieco na sile, ale w głosie pojawiła się zła, wyzywająca nuta.

– Wiedziałeś, że on tutaj przyjdzie?

– Powiedział wszystkim, co byli w barze.

– Po co miał ze sobą broń?

– Chciał ją tylko trochę postraszyć, tak jak tamtej nocy.

Brown obrócił się i zobaczył umundurowanego policjanta stojącego w świetle płynącym z otwartych drzwi przyczepy. Za nim kuliła się kobieta. Odwrócił się do rozwścieczonego człowieka, który stał teraz spokojnie, trzymany pod ręce przez dwóch policjantów.

Porucznik podszedł do denata i spojrzał na niego z góry. Pod nosem szepnął:

– Słyszysz mnie? Nie jesteś wart tego całego zachodu. Następnie przeniósł wzrok na jego brata.

– To jak, zrobicie coś? – gorączkował się tamten.

– Pewnie. – Tanny Brown uśmiechnął się. Zwracając się do jednego z techników, powiedział: – Tom, idź po strzelbę pani Collins.

Człowiek oddalił się w stronę przyczepy, a za chwilę ukazał się, niosąc broń. Brown odebrał strzelbę, zarepetował raz, wprowadzając w komorę nowy ładunek. Spojrzał ponownie na brata zabitego i uśmiechnął się dziwnie.

– Oddajcie broń pani Collins – powiedział głośno. Popatrzył badawczo na mężczyznę. – Fred! – krzyknął gromko. – Wypisz pani Collins mandat za zostawianie śmieci w miejscach publicznych. Pięćdziesiąt dolarów kary. A potem zadzwoń do Zakładu Oczyszczania Miasta, żeby przyjechali zabrać ten gnój. – Wskazał ciało u swych stóp.

– Hej! – powiedział mężczyzna.

– Bardzo dobrze. Daj jej mandat za ustrzelenie tego ścierwa i rzucenie go tutaj.

– Hej! – powtórzył mężczyzna.

– Powiedz pani Collins, że za każdym razem kiedy zostawi ciało jakiegoś śmiecia przed domem, będzie musiała zapłacić pięćdziesiąt dolarów. – Wycelował palcem w brata zmarłego. – Na przykład takiego jak ten tutaj. Powiedz jej, że ma moje pozwolenie, żeby zrobić krwawą papkę z tego skurwysyna. Ale będzie ją to kosztowało jeszcze pięćdziesiątkę.

– Nie macie prawa – powiedział mężczyzna. Ręce opadły mu wzdłuż boków.

– Tak sądzisz? – spytał Brown. Zbliżył się na odległość oddechu i huknął mu w twarz: – Tak sądzisz?!

– Hej, Tanny! – krzyknął jeden z mundurowych. – Mam na zbyciu pięćdziesiątaka, mogę jej pożyczyć!

Wybuch śmiechu pozostałych policjantów.

– Pewnie – odparł inny głos. – Możemy zaraz zrobić zrzute. Ona wyczyści okolicę z takich sukinsynów, a my pokryjemy jej rachunki.

– Daję dziesięć – zaoferował jeden z policjantów, rozcierając puchnącą nogę.

– Hej! – powtórzył mężczyzna.

– Hej, co? – natarł Tanny Brown.

– Nie możecie.

– Zaraz zobaczysz, co mogę – powiedział cicho porucznik. – Aresztujcie go.

– Hej! – powtórzył raz jeszcze, gdy jeden z policjantów zapiął mu z trzaskiem kajdanki.

– Bezprawne naruszenie terenu prywatnego. Utrudnianie działań policji. Pobicie oficera. I zastanówmy się chwilę, co powiecie na współudział w usiłowaniu morderstwa? To za danie pistoletu cholernemu nawalonemu braciszkowi.

– Nie możecie – powtórzył mężczyzna. Z jego głosu zniknęła gdzieś cała wściekłość.

– To są wszystko ciężkie przestępstwa, ty gnoju. Założę się, że nie masz nawet pozwolenia na tę swoją pukawkę. No i dodajmy jeszcze prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym.

– Hej, ja nie jestem pijany!

Tanny Brown popatrzył na niego nieruchomo.

– Przyjrzyj mi się dobrze – powiedział stłumionym głosem. – Jeszcze raz zobaczysz tę twarz, a będziesz miał poważne kłopoty. Zrozumiano?

– Nie możecie tego zrobić!

– Zabierzcie go – powiedział Brown do mundurowych. – I pokażcie mu trochę naszej specjalnej gościnności.

– Z przyjemnością – mruknął policjant, który został kopnięty, szarpiąc brutalnie mężczyzną w kajdankach.

– Spokojnie – powiedział Brown. Umundurowany policjant spojrzał pytająco na porucznika. - Dobra – dodał Brown, uśmiechając się. – Byle nie za spokojnie. – Po cichu dodał jeszcze jeden rozkaz: – I wsadźcie go do celi z najgorszymi, najpodlejszymi, najbardziej zawziętymi czarnymi twardzielami, jakich tylko będziecie mieli w pudle. Może oni go nauczą, że nieładnie jest ludzi przezywać.

Dwóch policjantów parsknęło krótkim śmiechem Tanny Brown odwrócił się plecami do protestującego, ciągniętego do samochodu policyjnego mężczyzny, wszedł do środka przyczepy i odezwał się cicho do kulącej się w kącie kobiety:

– Pani Collins, musimy pojechać na posterunek. Przeczytamy tam pani prawa. Potem pani zadzwoni do prawnika, żeby przyjechał i pani pomógł. Rozumie pani?

Skinęła głową.

– Muszę zadzwonić do dzieci.

– Będzie i na to czas.

Odwrócił się do policjanta w mundurze.

– Zadzwoń po którąś z policjantek, żeby po nią przyjechała. Dopilnuj, żeby po drodze dostała coś do jedzenia.

– Pod jakim zarzutem? – spytał policjant.

Tanny Brown stanął w drzwiach, patrząc na leżący przed domem niewyraźny kształt.

– Co powiesz na użycie broni w obrębie miasta? Powinno starczyć, przynajmniej dopóki nie porozmawiam z prokuratorem stanowym.

Wyszedł na zewnątrz i ponownie stanął obok ciała. Głupio, pomyślał, beznadziejnie głupio. Spojrzał na zegarek. Dużo umierania jak na jedną noc, pomyślał.

Zajrzał w oczy nieżyjącego. Twarz rozpłynęła się, wyparta przez wspomnienie pierwszego rzutu oka na ciało Joanie Shriver, leżące pośród oniemiałej ze zgrozy grupy poszukiwaczy. Stali na skraju rozlewiska, krople brunatnej wody i oślizgłe plamy zielonkawych zielsk znaczyły ich mokre kalosze i ubrania. Pamiętał, jak bardzo chciał jej wtedy pomóc, ochronić ją, zasłonić. Ile go kosztowało, by tego nie zrobił, by powrócił do metodycznego, oficjalnego postępowania ze śmiercią. Odepchnął wizję od siebie. To wszystko była moja wina, pomyślał. Ale naprawię to. Nie pozwolę temu tak po prostu się rozpłynąć. Tanny Brown, walcząc z wizjami śmierci, podszedł powoli do służbowego samochodu, wiedząc, że nic się tej nocy nie zakończyło. Nawet życie, które zabrało państwo.

Prawie świtało, kiedy zadzwonił Bruce Wilcox. Pierwsza nieśmiała zapowiedź światła wyślizgiwała się ciemności, nadając światu zarysy i kształty.

Brown spędził pozostałą część nocy, notując zeznania pani Collins. Dwie godziny słuchania gorzkiej historii, obfitującej w nadużycia seksualne i bicie, zresztą niczego innego się nie spodziewał. Opowieści są zawsze takie same, pomyślał, tylko ofiary się zmieniają. Potem długo się sprzeczał z asystentem prokuratora stanowego, mającym za złe wyciąganie go z łóżka o takiej porze, i negocjował z prawnikiem, sam się dziwiąc własnemu zaangażowaniu. Zabójstwo w obronie własnej, upierał się w rozmowie z prokuratorem, który chciał ją oskarżyć o morderstwo drugiego stopnia. Wreszcie doszli do kompromisu, zgadzając się na nieumyślne spowodowanie śmierci, z pełnym zrozumieniem faktu, że jeżeli nawet tej nocy zostało popełnione jakieś przestępstwo, to i tak bladło ono wobec bestialstwa, którego ofiarą przez lata padała ta kobieta.

Wyczerpanie osaczało go coraz bardziej, odbierając siłę palcom trzymającym długopis, gdy wypełniał ostatni raport. Wtedy zabrzęczał telefon.

– Tak?

– Tanny? Tu Bruce. O jednego seryjnego zabójcę mniej. Poszedł na całość.

– Niech mnie diabli. Jak to się stało?

– Generalnie powiedział wszystkim, żeby się odpieprzyli, i zasiadł na krześle.

– Jezu. – Brown uświadomił sobie, że jego zmęczenie zniknęło bez śladu.

64
{"b":"110015","o":1}