Литмир - Электронная Библиотека

Są ci, co zostawili swe imię, by ich pochwały dotarły wysoko. I inni, którzy nie mają wspomnienia, ci, co zginęli, jakby ich nie było; jakby się nigdy nie narodzili, jako i ich potomstwo.

Odsunął się. Zauważył boczne drzwi, prowadzące do ogródka na tyłach domu, z pojedynczą, otwartą przemocą kłódką. Zwisała bezużytecznie ze starej, pełnej drzazg framugi. Wrócił wzrokiem do pary starych ludzi, siedzących przed nim nieruchomo. Obwisłe piersi kobiety znaczyły smugi pociemniałej krwi. Cofnął się szybko, najpierw krok, potem drugi, aż wreszcie odwrócił się i wypadł na zewnątrz. Próbował złapać oddech, opierając się ciężko dłońmi o kolana. Listonosz właśnie wracał z sąsiedztwa. Cowart poczuł nagły zawrót głowy, zabierający mu twarde oparcie ziemi, więc szybko usiadł na stopniach ganku. Listonosz krzyknął, spiesząc w stronę Cowarta:

– Czy oni…?! Skinął głową.

– Jezu – wyszeptał listonosz. – Bardzo źle to wygląda? Cowart ponownie przytaknął.

– Policja jest już w drodze.

– Zostali zabici – cicho powiedział Cowart.

– Zamordowani? Naprawdę? Raz jeszcze skinął twierdząco.

– Jezu – powtórzył listonosz. – Dlaczego?

Nie odpowiedział, tylko potrząsnął głową. Wewnątrz jednak słyszał mechaniczny głos, powtarzający w kółko: wiem, dokładnie wiem. Wiem, kim są, i wiem, dlaczego nie żyją.

To byli ludzie, o których Blair Sullivan powiedział mu kiedyś, że zawsze chciał ich zabić. Zawsze. I w końcu to zrobił, dosięgając ich spoza krat, spoza bram i płotów, spoza ścian więzienia i drutów, dokładnie tak jak obiecał. Matthew Cowart nie miał tylko pojęcia jak.

Rozdział dziesiąty

UKŁAD ZAWARTY W DRODZE DO PIEKŁA

Był późny ranek siódmego dnia, gdy Cowartowi udało się wreszcie z powrotem dotrzeć do więzienia. Wiele czasu pochłonęło wstępne dochodzenie w sprawie morderstwa. Wraz z listonoszem oczekiwali w ciszy na przyjazd samochodu policyjnego.

– Coś niesamowitego – powiedział w końcu listonosz. – Chciałem, cholera, załapać się na odpływ, złowić parę sandaczy na obiad. A tu nic, już dzisiaj nie wypłynę. – Pokiwał głową.

Po chwili usłyszeli pisk opon samochodu zatrzymującego się gwałtownie na Tarpon Drive. Dostrzegli samotnego policjanta, który zaparkował przed frontem, powoli wysiadł z zielono-białego pojazdu i podszedł do nich.

– Kto zgłaszał?

Był młodym mężczyzną, z muskulaturą kulturysty i ciemnymi okularami lotniczymi, zasłaniającymi oczy.

– Ja – rzekł listonosz. – Ale on wchodził do środka. – Palcem wycelował w Cowarta.

– Kim pan jest?

– Dziennikarzem z „Miami Journal” – odpowiedział smutno Cowart.

– Aha. Więc co tutaj mamy?

– Dwoje nieżywych ludzi. Zamordowani. Głos policjanta wspiął się o oktawę.

– Skąd pan to wie?

– Niech pan sam zobaczy.

– Niech żaden z was się nie rusza. Policjant wyminął ich zdecydowanym ruchem.

– A gdzie mielibyśmy niby iść? – spytał cicho listonosz. – Cholera, przechodziłem przez to sto razy częściej niż on. Hej! - krzyknął za policjantem. – Zupełnie tak jak w tych cholernych filmach. Nie dotykaj pan niczego!

– Przecież wiem – rzucił przez ramię młody stróż prawa.

Obserwowali go, gdy wchodził ostrożnie do domu.

– Sądzę, że czeka go pierwszy prawdziwy szok w jego karierze – powiedział Cowart.

Listonosz zaśmiał się bezgłośnie.

– Prawdopodobnie myśli, że jedyne, co mu się może przydarzyć w pracy, to gonienie piratów drogowych, pędzących na Key West.

Zanim Cowart mógł odpowiedzieć, usłyszeli głos policjanta:

– O kurwa!

W okrzyku pobrzmiewała zaskakująco piskliwa nuta, jak głos zaskoczonej mewy, lecącej w niebo na oślep.

Chwila ciszy, a następnie słychać było, jak policjant biegnie, roztrącając po drodze sprzęty. Przebiegł koło Cowarta i listonosza, kierując się przed dom, gdzie zwymiotował.

– Hej – z cichym niedowierzaniem powiedział listonosz. – Do diabła. Mówił pan, że źle to wygląda; zdaje się, że miał pan rację.

– Pewnie przez ten zapach – stwierdził Cowart, patrząc na miotanego przez torsje policjanta.

Po dłuższej chwili policjant wyprostował się. Miał lekko potargane włosy i pobladłą twarz. Cowart rzucił mu chusteczkę. Policjant pokręcił głową.

– Ale kto, dlaczego, Boże…

– Pyta pan kto? Są to matka i ojczym Blaira Sullivana – poinformował Cowart. – Natomiast dlaczego, to już całkiem inna historia. Nie uważa pan, że dobrze byłoby to zgłosić?

– Cholera, naprawdę? – nie dowierzał listonosz. – Żartujesz pan? Przecież on ma się niezadługo piec?

– Dokładnie.

– Chryste. Ale dlaczego pan tutaj jest? Naprawdę dobre pytanie, pomyślał Cowart.

– Po prostu szukam tematu.

– No to i znalazł pan – stwierdził pod nosem listonosz.

Cowart trzymał się na boku podczas rozpracowywania miejsca zbrodni, przyglądając się zabiegom techników uwijających się po obejściu. Miał świadomość, że czas wymyka mu się coraz bardziej. Udało mu się dodzwonić do działu miejskiego i poinformować redaktora o tym, co się stało. Mimo niewątpliwego przyzwyczajenia do pełnego codziennych niespodzianek życia na Florydzie, redaktor działu miejskiego był wyraźnie zaskoczony.

– Jak pan sądzi, co zrobi gubernator? – pytał. – Czy uważa pan, że wstrzyma egzekucję?

– Nie wiem. A pan by wstrzymał?

– Chryste, kto wie? Kiedy może pan dostać się tam z powrotem i zapytać tego psychopatycznego skurwysyna, co się właściwie dzieje?

– Tak szybko, jak tylko wydostanę się stąd.

Musiał jednak trochę poczekać. Kiedy dokonywane są oględziny miejsca zbrodni, potrzebna jest duża doza cierpliwości. Drobne szczegóły urastają nagle do ogromnych rozmiarów. Najmniejsza rzecz może nabrać kolosalnej wagi. Jest to niezwykle dokładna praca, gdy zajmują się nią profesjonaliści, którym sprawia przyjemność żmudne wykorzystanie nauki do zbadania kulis przemocy.

Cowart denerwował się coraz bardziej, myśląc o Sullivanie czekającym na niego w celi. Popatrywał co chwila na zegarek. Jednak dopiero późnym popołudniem podeszło do niego dwóch detektywów z wydziału zabójstw okręgu Monroe. Pierwszy był mężczyzną w średnim wieku, noszącym beżowy garnitur, na którym widniały plamy potu. Towarzyszyła mu znacznie młodsza kobieta, której popielato-blond włosy sczesane były gładko w tył i mocno ściągnięte gumką. Ubrana była w luźny bawełniany żakiet o męskim kroju i lekkie spodnie, miękko układające się na szczupłej postaci. Cowart kątem oka zauważył półautomatyczny pistolet, noszony w rysującej się pod ubraniem kaburze. Oboje mieli ciemne okulary, kobieta jednak zdjęła swoje, podchodząc do Cowarta. Dzięki temu mogła przygwoździć go spojrzeniem szarych oczu, zanim się odezwała.

– Pan Cowart? Jestem Andrea Shaeffer, detektyw z wydziału zabójstw. To mój partner, Michael Weiss. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Chcielibyśmy uzyskać od pana oświadczenie. – Wyjęła z kieszeni niewielki notes i długopis.

Cowart skinął głową. Wyciągnął własny notes, na co kobieta uśmiechnęła się.

– Pański jest większy niż mój – stwierdziła.

– Co mogą mi państwo powiedzieć o miejscu zbrodni? – spytał.

– Pyta pan jako dziennikarz?

– Oczywiście.

– A może najpierw odpowiedziałby pan na nasze pytania? Później będzie pana kolej.

– Panie Cowart – zaczął detektyw Weiss – to jest dochodzenie dotyczące morderstwa. Nie jesteśmy specjalnie przyzwyczajeni do sytuacji, w której ktoś z prasy opowiada nam o przestępstwie, zanim my się o nim dowiemy. Zazwyczaj wygląda to dokładnie na odwrót. Może więc nam pan łaskawie powie, jak to się stało, że znalazł się pan tutaj w samą porę, aby znaleźć dwa ciała?

– Ciała ludzi nie żyjących od kilku dni – powiedział Cowart. Detektyw Shaeffer skinęła głową.

– Tak wygląda. Ale pan zjawia się tutaj dziś rano. Dlaczego?

54
{"b":"110015","o":1}