Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział siedemnasty

NEWARK

Samolot zaczynał wyraźnie schodzić do lądowania, chowając się na chwilę w cienkiej zasłonie chmur, spoza której wyłoniło się zbliżające się coraz bardziej lotnisko. Miasto wyglądało z tej wysokości jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwą ręką po kolorowym dywanie. Słabe, wczesnowiosenne słońce oświetlało grupkę biurowców. Patrząc przez okno, niemalże czuła wilgotny chłód pierwszych dni kwietnia i zatęskniła nagle za nieustępliwym gorącem Florida Keys. Następnie odsunęła od siebie wszystkie myśli, oprócz jednej: jak się zachować względem Fergusona.

Ostrożnie, zdecydowała. Grać z nim jak z silną rybą złapaną na cienką żyłkę; zbyt gwałtowny ruch, czy też zbyt wielki nacisk zerwie żyłkę i tyle go będziesz widziała. Zresztą masz tylko do dyspozycji wyjątkowo cienką nić. Przecież nic właściwie nie wiązało Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprócz obecności jednego dziennikarza. Żadnych świadków, odcisków palców czy próbek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo małej dziewczynki, mające wyraźne podłoże seksualne, niewiele miało wspólnego z rzezią dwójki staruszków. A jeśli wierzyć Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie był nawet winny pierwszej części tego równania.

Samolot ciął przestrzeń równym łukiem, odsłaniając szeroką wstęgę autostrady New Jersey Turnpike, zdążającej wężowymi skrętami z północy na południe. Ogarnęło ją nagłe przygnębienie. Wyrzucała sobie, że bez zastanowienia wyruszyła w pogoń za potwierdzeniem własnej, dzikiej hipotezy. Była nawet taka chwila, w której chciała złapać pierwszy powrotny samolot na Florydę, by stanąć grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawało się takie jasne, gdy była jeszcze w hallu „Journala”. Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawało się szydzić z przepełniającej ją nagle niepewności.

Zastanawiała się, czy Ferguson nauczył się czegoś za pierwszym razem. Jego obraz, który miała w głowie, podkolorowany jeszcze słowami Cowarta, przedstawiał inteligentnego, wykształconego człowieka, w niczym nie przypominającego przeciętnego więźnia. Niedobrze, pomyślała. Jednym z kontrowersyjnych truizmów, o których wiedział każdy policjant, był fakt, że niekoniecznie trudniej jest podstawić nogę komuś, kogo podejrzewają wszyscy. Czasami nawet łatwiej. Jak uważała jednak, w przypadku Fergusona było inaczej. Ale… przypomniała sobie pewną chwilę sprzed sześciu lat. Była wtedy na łodzi rybackiej ojczyma. Wypłynęli przed wieczorem, korzystając z siły odpływu, przelewającego się między filarami niezliczonych mostów łączących wysepki Keys. Klient miał właśnie na wędce wielkiego nitkopłetwa, dobrze ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ryba dwukrotnie wyskoczyła z wody, wstrząsając skrzelami, szarpiąc i skręcając się na wszystkie strony, następnie zwaliła się w dół, srebrzysty, śliski kształt, gładko przecinający ciemniejącą toń. Płynęła z prądem, wykorzystując opór wody w walce z naprężoną liną. Klient radził sobie dzielnie, z zacięciem, stękając czasem z wysiłku, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygiętymi w łuk, walcząc z witalnością ryby już prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawała przeć naprzód, odwijając coraz więcej żyłki z kołowrotka, kierując się w stronę filarów mostu.

Mądra ryba, pomyślała. Mocna ryba. Wiedziała, że jeżeli uda jej się tam dopłynąć, może zerwać linę o kant słupa. Musiała tylko otrzeć napiętą, pojedynczo skręcaną żyłkę o filar. Ryba znała już smak haczyka. Wiedziała, co to ból, znała siłę liny ciągnącej ją bezlitośnie na powierzchnię. Znajomość rzeczy wzmocniła ją. W jej walce nie było paniki. Tylko stała, inteligentna dzikość, dążąca uparcie w stronę mostu – i ratunku.

To, co zrobiła, wydawało się szaleństwem. Skoczyła w stronę mężczyzny, w sekundzie znajdując się przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowała kołowrotek. Następnie wrzasnęła:- „Przerzuć ją! Przerzucaj!” Mężczyzna spojrzał dziko. Wtedy, nie zastanawiając się, co robi, chwyciła oburącz kij jego wędki, wyrwała mu go i wyrzuciła za burtę. Wędzisko zostawiało za sobą małą bruzdę, oddalając się coraz bardziej w oszałamiającym pędzie.

– Co, u diabła… – zaczął mężczyzna z nie ukrywaną złością, po to by za chwilę przerwać, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrócił łódkę w kanale i przepłynął pędem pod mostem, prawie ocierając się o filar. Za chwilę mogła podziwiać cień ojczyma na mostku, przebijającego wzrokiem zapadającą ciemność, wreszcie bez słowa wskazującego jakiś kształt na wodzie. Spojrzeli w tamtą stronę i dostrzegli wędkę, z korkiem podskakującym na powierzchni. Gdy podpłynęli bliżej, pochyliła się i wyciągnęła wędkę, jednocześnie zwalniając blokadę kołowrotka.

– Teraz – powiedziała do rybaka – doprowadź go.

Mężczyzna ściągnął wędkę, uśmiechając się szeroko, gdy poczuł ciężar na drugim końcu linki. Nadal zahaczony nitkopłetw wystrzelił nagle nad wodę. Szok i zaskoczenie, spowodowane nagłym i już niespodziewanym bólem wbijającego się ponownie haczyka, zmusiły go do jeszcze jednego, wspaniałego zrywu. Przepłynął jak strzała w powietrzu, rozpryskując czarne strumienie wody. Wiedziała jednak, że to ostatni wysiłek ryby; nerwowe drgnięcia wspaniałego tułowia zwiastowały rychłą porażkę. Jeszcze dziesięć minut i mieli nitkopłetwa tuż przy prawej burcie. Wyciągnęła go ostrożnie z wody. Po niezliczonych błyskach aparatów fotograficznych oddano rybę wodom kanału. Andrea wychyliła się przez burtę, delikatnym masażem przywracając ją do życia, trzymając w obu dłoniach imponujących rozmiarów cielsko. Zanim jednak zwróciła jej wolność, złapała jedną z połyskujących łusek wielkości srebrnej półdolarówki i oderwała ją. Włożyła łuskę do kieszeni koszuli, patrząc, jak ogromny kształt oddala się powoli, przecinając ogonem ciepłą wodę. Mądra ryba. Mocna ryba. Ale ja byłam mądrzejsza i to mnie wzmocniło. Przywołała raz jeszcze obraz Fergusona. Już raz złapany, pomyślała. Samolot zabuczał i podskoczył, zatrzymując się. Zabrała swoje rzeczy i skierowała się w stronę wyjścia.

Kapitan z komendy policji w Newark przydzielił Andrei Shaeffer dwóch umundurowanych policjantów, którzy mieli jej towarzyszyć do mieszkania Fergusona. Po krótkim przedstawieniu się i kilku zdawkowych zdaniach powieźli ją przez miasto pod adres, który podała.

Patrzyła w milczeniu na ulice, przywodzące na myśl przedsionek piekła. Mijane domy nie różniły się niczym; przybrudzona cegła i beton, upstrzone gęsto sadzą i beznadziejnością. Nawet słońce, przedostające się między domami, wydawało się szare. Po obu stronach trwała nie kończąca się procesja małych firm, sklepów z używaną odzieżą, barów z tanim winem, lombardów, sklepów z gospodarstwem domowym i wystaw z meblami do wynajęcia, a wszystkie przyklejone do zaśmieconego chodnika, jakby ostatkiem sił walczące, by nie spaść na ulicę. W każdym oknie widniały grube czarne kraty – konieczność codzienności w mieście. Na każdym rogu wyrastała inna grupka rozleniwionych mężczyzn, nastoletnich członków gangów, krzykliwych prostytutek. Nawet bary szybkiej obsługi, mimo zobowiązującej do porządku i czystości znanej nazwy, wydawały się zszarzałe i podniszczone, odbiegając zdecydowanie od ich śródmiejskich odpowiedników. Miasto wyglądało jak stary bokser, uczestniczący resztką sił w kolejnej rundzie jednej ze swych ostatnich walk, chwiejący się, lecz nadal trzymający się na nogach, gdyż wiek, głupota, czy wreszcie upór nie pozwalają mu upaść.

– Mówiła pani, że ten koleś się uczy? Nie ma mowy. Nie tutaj – stwierdził autorytatywnie jeden z policjantów, małomówny Murzyn z siwizną na skroniach.

– Tak mi powiedział jego adwokat – odparła.

– Tutaj jest tylko jedna szkoła. Uczą tam, jak zostać panienką, alfonsem, jak sprzedawać narkotyki i ćpać. Nie wiem, jak można by nazwać tę szkołę.

– No, nie przesadzaj – wtrącił się młodszy, blondyn z opadającymi na usta wąsami – nie jest to tak do końca prawda. Mieszka tu sporo całkiem porządnych ludzi.

88
{"b":"110015","o":1}