Литмир - Электронная Библиотека

– Tutaj zabójstwa Monroe jeden cztery, odbiór.

– Zabójstwa Monroe, tutaj Willis, drogówka. Namierzyłem cię, jak jechałaś sto pięćdziesiąt. Gdzie ten pożar?

– Przepraszam, Will. Po prostu ładny dzień, działam w słusznej sprawie i chciałam się trochę przewietrzyć. Obiecuję, że spojrzę na licznik.

– Nie ma problemu, jeden cztery. Słuchaj, masz czas złapać coś na ząb? Zaśmiała się. Szybki podryw.

– Niestety, nie w tej chwili. Ale wróć do mnie za parę dni, posterunek w Largo.

– Załatwione.

Zobaczyła jeszcze, jak podnosi rękę i zjeżdża na boczny pas. Będzie miał nadzieję przez kilka dni, pomyślała i zastanowiła się, czy od razu go nie przeprosić. Będzie zawiedziony. Miała jedną, niezłomną zasadę: nigdy nie spała z kimś, kto wiedział, że jest z policji. Nigdy nie spała z kimś, kogo mogłaby jeszcze kiedyś spotkać. Dotknęła znowu blizny nad okiem. Dwie blizny, pomyślała. Jedna na zewnątrz, druga wewnątrz. Nie zatrzymała się aż do Miami.

Recepcjonistka w poczekalni redakcji „The Miami Journal” poinformowała ją, że Matthew Cowarta nie ma w gabinecie. Fala zaskoczenia ogarnęła ją, wyparta w ułamku sekundy przez narastające podniecenie. Czegoś szuka, pomyślała. Albo kogoś. Poprosiła o spotkanie z redaktorem działu miejskiego, próbując naprędce uporządkować własne podejrzenia. Recepcjonistka chwilę rozmawiała przez telefon, następnie wskazała jej miejsce na kanapie. Minęło dobre dwadzieścia minut, zanim redaktor pojawił się wreszcie w dwuskrzydłowych drzwiach.

– Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedział szybko. – Byliśmy akurat w trakcie konferencji prasowej; naprawdę nie mogłem wyjść.

– Chciałabym raz jeszcze porozmawiać z Cowartem. – Starała się pozbawić swój głos wszelkich oznak podniecenia.

– Myślałem, że poprzednio spisała pani jego zeznanie.

– Niezupełnie.

– Nie? – Wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że nie ma współczucia dla kogoś, kto nie korzysta z okazji.

– Jest jeszcze parę spraw, które pan Cowart być może pomógłby nam wytłumaczyć.

– Przykro mi, ale nie ma go tutaj – rzekł redaktor. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem. – Może ja mógłbym w czymś pomóc? – Jego oferta była aż nazbyt czytelnie nieszczera.

– No cóż – stwierdziła ze sztucznym entuzjazmem – po prostu nie mogę pojąć, w jaki sposób Sullivan miałby to wszystko załatwić, jak nawiązał kontakty… – Machnęła pospiesznie ręką, uprzedzając pytanie redaktora. -… To znaczy, niby wiem, ale cały czas jakoś tego nie czuję. Ciekawa byłam po prostu, czy pan Cowart nie mógłby czegoś dodać do tego, co już powiedział. Może by mi to trochę pomogło. – Chyba zabrzmiało to dostatecznie bezpiecznie. Podejrzewała, że redaktor powinien chyba teraz trochę zmięknąć.

– Cóż, cholera – odezwał się po chwili. – Chyba wszyscy starają się to zrozumieć.

Roześmiała się.

– Co za sytuacja, prawda?

Przytaknął, uśmiechając się. Nadal jednak pozostał ostrożny.

– Myślę, że opowiedział to pani najlepiej, jak mógł. Ale…

– Mam po prostu nadzieję – odparła powoli – że może teraz, kiedy miał trochę czasu do namysłu, przypomniał sobie coś więcej. Wie pan, to zaskakujące, ile ludzie potrafią sobie przypomnieć, gdy dać im trochę czasu.

Redaktor uśmiechnął się.

– Wcale mnie to nie zaskakuje. To, co ludzie potrafią sobie przypomnieć, to też i nasza branża. – Przestąpił z nogi na nogę i wzburzył rzednące włosy. – Pojechał zbierać materiał.

– A można wiedzieć gdzie?

Redaktor zawahał się, zanim odpowiedział:

– Północna Floryda.

Wyglądał przez chwilę tak, jakby świadomość, że to on wydaje komuś informacje, miała go za chwilę doprowadzić do torsji. Shaeffer uśmiechnęła się.

– Duże miejsce, ta północna Floryda.

Wzruszył ramionami.

– Ta sprawa działa się tylko w dwóch miejscach. Zresztą pani dobrze o tym wie. W więzieniu w Starkę i w małym miasteczku zwanym Pachoula. Nie muszę chyba pani o tym mówić. A teraz przykro mi, detektyw Shaeffer, ale muszę już wracać do pracy.

– Czy mógłby pan powiedzieć Cowartowi, że muszę z nim porozmawiać?

– Powiem mu. Ale nic nie mogę obiecać. Gdzie pani teraz będzie?

– Będę go szukała – odparła. Wstała już do wyjścia, kiedy przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy. – Czy mogłabym poczytać oryginalne artykuły Cowarta?

Redaktor zatrzymał się, rozważając, wreszcie wskazał jej gestem bibliotekę.

– Tam pani pomogą – oznajmił. – Jeżeli miałaby pani jakieś problemy, proszę im powiedzieć, żeby się ze mną skontaktowali.

Stała przy kontuarze, przerzucając ciężki, opasły tom wydań „The Miami Journal”. Uderzyła ją obfitość nieszczęść dokumentowanych przez gazetę. Potem natrafiła już na wydanie niedzielne, z pierwszym artykułem Cowarta, dotyczącym zamordowania Joanie Shriver. Uważnie przeczytała go, robiąc notatki, dokładnie zapisując wszystkie nazwiska i daty.

Jadąc windą na dół, starała się nadać jakiś porządek kłębiącym się w głowie myślom. Winda zatrzymała się miękko na parterze. Andrea Shaeffer zaczęła powoli iść ku wyjściu, kiedy nagłe olśnienie zatrzymało ją na środku korytarza.

Ta sprawa zdarzyła się tylko w dwóch miejscach, tak powiedział redaktor. Pomyślała o potrzasku, w jakim znalazł się Cowart. Co sprowadziło go do Blaira Sullivana?

Morderstwo dziewczynki w Pachouli.

Kto jest powiązany z tamtą sprawą?

Robert Earl Ferguson.

Kto stanowi ogniwo pomiędzy Sullivanem a Cowartem?

Robert Earl Ferguson.

Kto przyniósł mu nagrodę?

Robert Earl Ferguson.

Obróciła się na pięcie i pomaszerowała w róg hallu, gdzie na ścianie wisiały telefony. Zajrzała do notatnika i wykręciła numer informacji w Pensacola. Następnie wybrała numer podany jej przez elektroniczny głos. Po udanym przebrnięciu przez sekretarkę, usłyszała na linii głos adwokata:

– Tutaj Roy Black. Czym mogę pani służyć?

– Panie Black – odparła – mówi Andrea Shaeffer. Dzwonię z „The Miami Journal”. – Uśmiechnęła się, wypowiadając tę półprawdę. – Musimy natychmiast skontaktować się z panem Cowartem, który pojechał do Pachouli, spotkać się z pańskim klientem. Trzeba go odszukać, a nikt nie może znaleźć numeru, który zostawił. Pomyślałam sobie, że może pan będzie mi mógł pomóc… Bardzo mi przykro, że zawracam tym panu głowę…

– Naprawdę nie ma sprawy, panienko. Ale Bobby Earl wyjechał z Pachouli. Wrócił do Newark w New Jersey. Nie wiem, po co pan Cowart wracałby do Pachouli.

– Och! – wykrzyknęła, nadając swemu głosowi wyraz kompletnego zaskoczenia i bezradności. – Zbiera materiał do artykułu opisującego nastroje po egzekucji Blaira Sullivana. Czy uważa pan, że pan Cowart mógłby wobec tego pojechać do Newark? Niewiele nam powiedział o swoich planach, a naprawdę musimy się z nim porozumieć. Czy ma pan może tamtejszy adres? Bardzo mi przykro, że tak pana niepokoję, ale nigdzie nie można znaleźć notatnika z adresami z biurka pana Cowarta.

– Nie mam w zwyczaju wydawania czyichś adresów – oznajmił niechętnie adwokat.

– Och – grała dalej roztrzepaną szczebiotkę – no tak. Nie pomyślałam o tym. Kurczę, jak ja go teraz znajdę? Mój szef urwie mi chyba głowę. Czy wie pan może, jak mogłabym trafić na jego ślad tam, na północy?

Adwokat zawahał się.

– Ach, co tam – powiedział w końcu. – Zaraz go pani podam. Ale musi mi pani obiecać, że nie będzie nigdzie opublikowany i w ogóle nikomu innemu go pani nie poda. Dobrze? Pan Ferguson bardzo stara się o tym wszystkim zapomnieć. Chce zacząć żyć normalnie.

– Naprawdę, poda mi pan? Obiecuję, nikomu. Wiem, jak to jest – prawie krzyczała z udawanym entuzjazmem.

– Proszę sekundkę poczekać – powiedział adwokat. – Poszukam go dla pani.

Czekała. Małe kłamstewka i gra nie przyszły jej trudno. Zastanawiała się, czy uda jej się złapać następny samolot na północ. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, kiedy odnajdzie Fergusona, jednego wszakże była pewna: odpowiedzi na wszystkie jej pytania krążyły gdzieś w pobliżu tego człowieka. Oczami wyobraźni napotkała jego wzrok, patrzący na nią ze zdjęcia w gazecie. Niewinny człowiek.

87
{"b":"110015","o":1}