Gdy Cowart przybył na miejsce, w bibliotece „The Miami Journal” była tylko jedna osoba – młoda kobieta, cicha, nieśmiała asystentka. Bardzo trudno było się do niej odezwać, gdyż cały czas odpowiadała ze spuszczoną głową, jakby to, o czym mówiła, było z jakiegoś powodu tematem wstydliwym. Nie odzywając się pomogła Cowartowi zagospodarować się przy jednym z komputerów, a za chwilę zostawiła go samego, gdy wstukiwał właśnie hasło „Dawn Perry”.
W rogu ekranu pojawił się napis: „Szukam”, a po chwili: „Dwa pliki”. Przywołał obydwa. Pierwszy był krótkim, liczącym tylko cztery akapity dodatkiem policyjnym do regionalnego wydania gazety, publikowanego dla południowej części stanu. W głównym wydaniu nie było nawet drobnej wzmianki o zaginięciu dziewczynki. Tytuł dodatku głosił: „Policja zgłasza zaginięcie dwunastoletniej dziewczynki”. Artykuł sucho informował, że Dawn Perry nie wróciła do domu po zajęciach na pływalni w centrum sportowym. Drugi plik nosił tytuł: „Policja mówi: Brak nowych faktów w sprawie zaginionej dziewczynki”. Artykuł był nieco dłuższy niż poprzedni, powtarzał wszystkie od dawna znane szczegóły. Cała nowa informacja zawarta była w tytule.
Cowart kazał komputerowi wydrukować oba artykuły, co zabrało dosłownie chwilę. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Z gazety dowiedział się niewiele więcej niż od kelnerki w restauracji.
Wstał. Tanny Brown miał rację, powiedział sobie. Chyba naprawdę zaczynam wariować.
Rozejrzał się po pokoju. Kilkunastu dziennikarzy pracowało przy rozmieszczonych w pewnym oddaleniu od siebie stanowiskach komputerowych, koncentrując się na pobłyskujących zielono ekranach. Udało mu się wślizgnąć do biblioteki bez napotkania nikogo, kto akurat dyżurował dziś wieczorem w redakcji, z czego się bardzo cieszył. Nie chciał nikomu tłumaczyć, po co właściwie tu przyszedł. Przez chwilę obserwował, jak pracują inni dziennikarze. Była to ta pora, kiedy ludziom najbardziej zaczyna się spieszyć do domu. Dlatego słowa jutrzejszego wydania płynące im spod palców były coraz bardziej skrótowe, lapidarne, pisane przynajmniej częściowo przez zmęczenie. Czuł, jak to samo znużenie zaczyna ogarniać i jego. Spojrzał na dwie trzymane kartki, dwa wydruki dokumentujące zniknięcie pewnej dziewczynki, Dawn Peny lat dwanaście. Pewnego upalnego sierpniowego popołudnia wybrała się na basen. Od tamtej pory nie powróciła do domu. Prawdopodobnie od dobrych paru miesięcy nie żyje. Stara sprawa.
Odszedł o krok, kiedy niespodziewanie pomyślał jeszcze o czymś. Strzał w ciemno. Podszedł do komputera i wystukał: „Robert Earl Ferguson”.
Komputer zabrzęczał i za chwilę wyświetlił napis: „Dwadzieścia cztery pliki”. Cowart usiadł i wpisał: „Spis”. Raz jeszcze na ekranie pojawiła się cała lista. Każdy plik był datowany. Była też podana jego orientacyjna długość. Cowart szybko przejrzał tytuły artykułów, poznając każdy z nich. Rzucił okiem na pierwszy artykuł i na kolejne dalsze materiały, uzupełnienia, na reportaże pisane już po uwolnieniu Fergusona i wreszcie te ostatnie, powstałe po egzekucji Sullivana. Raz jeszcze szybko przejrzał listę, tym razem jednak zwrócił uwagę na plik z sierpnia ubiegłego roku. Spojrzał na datę i zdał sobie sprawę, że było to wtedy, gdy zabrał córkę na wakacje do Disney World. Był to ten miesiąc, w którym wypuszczono Fergusona na wolność, jeszcze przed umorzeniem jego sprawy w sądzie. Było to również na cztery dni przed datą zniknięcia Dawn Perry z tego świata. Komputer podał mu długość zapisu. Krótki. Wywołał go na ekran.
Zapis pochodził z działu wiadomości religijnych gazety. Był to cotygodniowy wykaz kazań i mówców, mających zabrać głos w kościołach okręgu Dade w nadchodzącym tygodniu. Mniej więcej pośrodku listy widniał napis: „Spotkanie z człowiekiem, który przeżył celę śmierci”. Cowart przeczytał:
…Robert Earl Ferguson, niedawno uwolniony były więzień celi śmierci, oskarżony niesłusznie o popełnienie morderstwa w okręgu Escambia, podzieli się swymi doświadczeniami oraz opowie, jak wiara i modlitwa pomogły mu przetrwać nierówną walkę z wymiarem sprawiedliwości. Spotkanie w niedzielę w Kościele Baptystów Nowej Nadziei.
Kościół znajdował się w Perrine.
Rozdział szesnasty
POLICJANTKA
Detektyw Andrea Shaeffer powitała wschodzący dzień siedząc przy biurku. Próbowała spać, ale sen najpierw nie nadchodził, potem zaś nie przyniósł odpoczynku. Wstając w gęstych ciemnościach wczesnego poranka, oddaliła od siebie koszmarną, senną wizję podciętych gardeł i krwi, ubrała się i pojechała do Wydziału Zabójstw Departamentu Szeryfa Okręgu Monroe, na posterunek w Key Largo. Z okna biura na drugim piętrze, gdzie siedziała, widać było różowawą smugę światła wykwitającą z miękkich obrzeży nocy. Wyobraziła sobie powolną dezintegrację ciemności nad oceanem, gdzie błyszczące ostrze poranka zdawało się rzeźbić szalejące fale w najdziwniejsze kształty, by wreszcie jednym potężnym cięciem ostatecznie przerwać zasłonę oddzielającą dzień od nocy.
Przez chwilę zapragnęła znaleźć się na łódce rybackiej ojczyma, zakładać prawie po omacku przynętę, stojąc dla równowagi na szeroko rozstawionych nogach, z rękami śliskimi od ryb, szybko skręcając wzmocnienia z trudno poddającego się drutu i wiążąc węzły na żyłce. Dzisiaj byłby dobry połów. Wysoko nad wodą wisiały chmury będące odległą zapowiedzią burzy, upał zaś wzbijałby miejscami groźne wąskie zawirowania wody, wyglądające na tle nieba jeszcze bardziej złowróżbnie i obco. Ale dzięki temu ryby wypłynęłyby pod samą powierzchnię wody, czując nadciągający sztorm, wiedząc, że czeka je żer. Tańczyć na grzbietach coraz bardziej rozkołysanych fal i ani na chwilę nie pozwalać ustać w ruchu przynętom. Szybka przynęta dla albakorów, tuńczyków, a już szczególnie zębaczy. Coś, co uderza i przecina fale, żłobiąc bruzdy w wysokich grzbietach, stanowiąc nieodpartą pokusę dla dużych ryb szukających pożywienia.
To właśnie zawsze najbardziej odpowiadało mi w łowieniu ryb, pomyślała. Nie walka z napinającą się żyłką i uciekającym haczykiem, bez względu na to, jak byłaby spektakularna, ani ostatnie chwile dzikiej paniki przy burcie, ani pochwalne klepnięcia po plecach czy celebracja połowu, sowicie zakrapiana piwem. Najbardziej lubiłam zawsze samo polowanie. Oczy patrzyły nieruchomo przez okno, umysł zaś podsuwał to, co już wiedziała, i to, czego musiała się jeszcze dowiedzieć. Kiedy światło dnia wreszcie zwyciężyło w swej codziennej walce, odwróciła się od okna, wracając do porozrzucanych na biurku kartek.
Rzuciła okiem na krótki raport, który przygotowała po przesłuchaniu sąsiadów z Tarpon Drive. Nikt nie widział i nie słyszał nic godnego uwagi. Następnie podniosła sprawozdanie biegłego z zakładu medycyny sądowej. Bezpośrednia przyczyna zgonu w obu przypadkach była taka sama: nagłe przecięcie prawej tętnicy szyjnej, prowadzące do śmierci przez wykrwawienie. Był leworęczny, pomyślała. Stał za nimi i przeciągał nożem po gardłach. Skóra wokół rany była tylko nieznacznie uszkodzona. Ostrze gładkie, być może nóż myśliwski z hartowanej stali. Coś naprawdę ostrego. Żadna z ofiar nie wykazywała śladów znaczących obrażeń post mortem. Zabił ich i sobie poszedł. Obrażenia pre mortem to między innymi sińce wokół nadgarstków, co było do przewidzenia. Zabójca związał ich w bestialski sposób, sznur wcinał się w skórę. Pasek taśmy izolacyjnej posłużył za knebel. Mężczyzna miał otartą skórę na czole, uszkodzoną wargę i kilka pękniętych żeber. Kostki jego prawej dłoni również wykazywały ślady otarcia ze śladami zdrapanej farby, a na podłodze w kuchni widniały bruzdy wyżłobione przez nogi od krzesła. Przynajmniej bronił się, nawet jeżeli to trwało tylko chwilę. Musiał być drugi, bo zapierał się rękami o krzesło, wyrywał się, próbując się oswobodzić do momentu, aż został obezwładniony uderzeniem w głowę i klatkę piersiową. Nie było oznak napastowania seksualnego kobiety, mimo że znaleziono ją nagą. Upokorzenie. Shaeffer przypomniała sobie nocną koszulę kobiety, złożoną schludnie w kącie kuchni. Złożono ją bardzo starannie. Tylko kto? Ofiara czy morderca? Wyskrobiny spod paznokci nic nie wniosły. Podczas sekcji na ich ciałach szukano dodatkowych dowodów obecności mordercy; bez skutku. Shaeffer rzuciła kartki na blat biurka. Nic z tego nie wynika, pomyślała. Przynajmniej nic oczywistego. Wzięła do ręki wstępny raport z miejsca zbrodni, zwracając szczególną uwagę na specyficzny język dokumentu. Śmierć zredukowana do najbardziej suchych, beznamiętnych zwrotów. Wszystko zmierzone, zważone, sfotografowane i poddane ocenie. Sznur, którym związana była para staruszków, był zwykłą linką gospodarczą, dostępną w każdym sklepie gospodarstwa domowego. Dwa kawałki, jeden długości stu dwóch metrów, drugi dziewięćdziesięciu ośmiu, zostały odcięte od zwoju, znalezionego przy drzwiach kuchennych. Zabójca zrobił wyblinkę, zakładając ją potrójnie na nadgarstki ofiar, zakańczając zwykłym węzłem płaskim, który to wszystko razem utrzymał. Zwykłe, nie wyróżniające się niczym węzły, naprędce zawiązane i niezbyt mocne. Na tyle, by wytrzymać sam moment morderstwa, gdyby jednak ofiary miały więcej czasu, mogłyby sznur swobodnie rozluźnić. To dla niej istotna informacja: nie był to nikt z miejscowych. Ludzie z Keys dobrze znali się na węzłach; zawiązaliby raczej coś bardziej trwałego, żeglarskiego. Kiwnęła głową. Środek nocy. Włamał się. Obezwładnił ich, związał, zakneblował. Myśleli, że zostaną okradzeni i brak oporu uratuje im życie. Ale się przeliczyli. On ich po prostu zabił. Maksymalny terror. Szybko. Sprawnie. Bez zbędnej straty czasu. Cichy nóż. Żadnego wystrzału, który mógłby obudzić wścibskich sąsiadów. Żadnej kradzieży. Gwałtu. Żadnego trzaskania drzwiami, ucieczki w panice.