Литмир - Электронная Библиотека

Cowart przytaknął.

– Więc zadzwoń. Każ obserwować dom jego babki. Każ go zgarnąć.

Brown zawahał się, następnie podszedł do telefonu. Wykręcił szybko numer, chwilę czekał na połączenie i odezwał się do słuchawki:

– Centrala? Mówi porucznik Brown. Połączcie mnie z oficerem dyżurnym.

Przerwał wyczekująco, po czym odezwał się znowu:

– Randy? Tu Tanny Brown. Posłuchaj, coś się kroi. Coś ważnego. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale zrób coś dla mnie. Wyznacz parę wozów patrolowych, żeby cały dzień stały przed szkołą, i jeszcze jeden wóz przed moim domem. I powiedz temu, kogo tam wyślesz, by powiedział mojemu staremu, że wrócę najszybciej, jak będę mógł i wyjaśnię wszystko, dobrze?

Detektyw umilkł, słuchając odpowiedzi kolegi.

– Nie. Nie. Po prostu zrób, o co proszę, dobrze? Doceniam to. Nie, nie martw się o mojego starego. Poradzi sobie sam. Martwię się o córki…

Przerwał słuchając, po czym dodał:

– Nie, nic konkretnego. Jak wrócę, zajmę się całą papierkową robotą. Dzisiaj, jeśli to będzie możliwe. Jutro na pewno. Na co mają zwracać uwagę? Na każdego, kto wyda się podejrzany. Kapujesz? Na każdego. – Powiedziawszy to, detektyw odłożył słuchawkę.

– Nie powiedziałeś im o Fergusonie – zauważył Cowart ze zdziwieniem. – Nic im nie powiedziałeś.

– Powiedziałem im wystarczająco dużo. On aż tak bardzo nami nie kieruje.

– A co będzie, jeśli…?

– Żadne jeśli, Cowart. Wozy patrolowe utrzymają go z daleka, aż do naszego przybycia. A wtedy on będzie mój. – Porucznik spojrzał na nich znacząco. – Tylko mój. Ja to skończę. Rozumiecie?

Milczeli przez chwilę, następnie Cowart podszedł do biurka i wyjął z szuflady rozkład lotów.

– W południe jest lot do Atlanty. Nic nie leci do Mobile, aż do późnego popołudnia. Możemy jednak polecieć do Birmingham i stamtąd pojechać samochodem. Powinniśmy dotrzeć do Pachouli przed zmierzchem.

Tanny Brown skinął głową. Spojrzał na Shaeffer, która wybełkotała potwierdzenie.

– Przed zmierzchem – powtórzył cicho policjant.

Rozdział dwudziesty szósty

NOC

Przekroczyli granicę Alabamy i wjechali do okręgu Escambia, jadąc z dużą prędkością, podczas gdy wieczór nad zatoką szybko zmieniał się w noc. Południowe niebo straciło swój niebieski kolor i teraz zdawało się, że nad ich głowami zawisła brudna, szarobrązowa płachta będąca zapowiedzią złej pogody. Niespokojny, gorący wiatr chłostał wszystko, co tylko napotkał na swej drodze, wciskając się w szpary między oknami samochodu, wyganiając z wnętrza chłód i wilgoć, jaka do tej pory niepodzielnie panowała w powietrzu. Przejeżdżali obok pokrytych pyłem farm i lasów, przeważnie sosnowych. Strzeliste drzewa przywodziły Cowartowi na myśl widzów wstających z miejsc na stadionie w momentach szczególnego napięcia. Prędkość, z jaką pędził samochód, zdradzała ogarniające ich wątpliwości. Wszyscy czuli potrzebę szaleńczej jazdy i niepewność rzucającą ponury cień na ich szlak. Krajobraz umykał za szybami i wydawało się, że na wąskiej drodze jest zbyt mało przestrzeni, by normalnie oddychać. Cowart wcisnął się głęboko w fotel, gdy zbliżyli się błyskawicznie do wolno jadącego, podskakującego na wybojach autobusu szkolnego, który zajmował bez mała całą szerokość drogi. Tanny Brown wdepnął mocno hamulec, by zapobiec kolizji. Cowart spojrzał do góry i dostrzegł ręcznie wypisane słowa z tyłu autobusu, nad wyjściem awaryjnym. Jasnoczerwony napis głosił: MASZ JESZCZE CZAS, BY POWITAĆ SWEGO ZBAWCĘ. Nieco niżej dojrzał mniejszy, lecz równie krzykliwy frazes: PÓJDŹ ZA MNĄ DO JEZUSA!

Cowart uchylił okienko i natychmiast do wnętrza samochodu wdarły się odgłosy chóru kościelnego przebijające się ponad gorączkę dnia i rzężenie silnika autobusu. Wytężył słuch, lecz nie potrafił rozróżnić słów hymnu, jaki akurat śpiewali, choć jakieś ulotne fragmenty melodii docierały do jego uszu.

Tanny Brown szarpnął zdecydowanie kierownicą wynajętego wozu, naciskając jednocześnie pedał gazu. Szybko wyprzedzili autobus. Cowart patrzył w górę na czarnych pasażerów kołyszących się i klaszczących w rytm muzyki i ruchów autobusu podskakującego na wyboistej drodze. Odgłosy śpiewu i muzyki utonęły w szybkości, z jaką minęli autobus, i w błyskawicznie zwiększającej się odległości.

Jechali szybko wśród zapadającego mroku. Słabnące światło dnia zaczęło się rozmywać i zniekształcać kontury domów, stodół i stajni. Kręta droga stawała się mniej wyraźna, prawie rozmazana.

– W tym okręgu Jezus pracuje w nadgodzinach – powiedział Brown. – Zbiera duszyczki.

Prowadził samochód w milczeniu. Nie był w stanie otrząsnąć się ze wspomnień, które łomotały w jego umyśle. Czas wojny, okropny, a zarazem taki normalny. Był na froncie przez siedem miesięcy i jego pluton miał przebyć otwartą przestrzeń. Dzień chylił się ku końcowi, a oni znajdowali się już blisko obozu. Brudni, zmęczeni marszem i gorącem. Prawdopodobnie myśleli już o jedzeniu, wypoczynku i kolejnej, pełnej niewygód, dusznej nocy, a nie o zachowaniu czujności, co sprawiało, że stanowili idealny cel. Patrząc z perspektywy czasu, nikogo nie powinno zdziwić, że nagle powietrze przeszył pojedynczy strzał z broni snajpera i jeden z ludzi idących w straży przedniej zwalił się bezwładnie na ziemię. Stało się to tak szybko, że Brown pomyślał, że to jakiś rozgniewany bóg sięgnął w dół i zmiótł niczego nie podejrzewającego człowieka.

Pamiętał krzyk rannego: „Pomóżcie mi! Proszę!”

Tanny Brown nie poruszył się. Zdawał sobie sprawę, że snajper tylko czeka na kogoś, kto rzuci się na ratunek rannemu. Wiedział, co go czeka, gdyby odważył się tam podejść. Pozostał więc na miejscu pieszcząc ziemię i szepcząc pod nosem: „Ja też chcę żyć”. Pozostał tak aż do chwili, gdy dowódca plutonu dał rozkaz ostrzału artyleryjskiego na linię drzew, gdzie przypuszczalnie ukrywał się snajper. Potem, gdy las prawie przestał istnieć roztrzaskany masą pocisków, podbiegł do rannego.

Był to biały chłopak z Kalifornii, który przebywał w plutonie od tygodnia. Brown stanął nad nim, wpatrując się w rozszarpaną i beznadziejnie wyglądającą klatkę piersiową, próbując przypomnieć sobie imię nieszczęśnika.

Ranny zmarł wkrótce.

To był jego ostatni ranny.

Tydzień później Brown powrócił do kraju. Wstąpił ponownie na Uniwersytet Stanu Floryda, odbył praktykę w wydziale kryminalnym, aż wreszcie otrzymał posadę w policji. Nie był pierwszym czarnym, który znalazł się w Biurze Szeryfa Okręgu Escambia, lecz wiedziano, że będzie pierwszym, który do czegoś dojdzie. Zbyt wiele plusów stało po jego stronie: miejscowy chłopak, gwiazda futbolu, bohater wojenny, dyplom okręgowego college’u. Stare postawy erodowały jak skała na wietrze, zamieniana w piasek przez ciągły napór przybrzeżnych fal.

Poczuł nieprzyjemne ukłucie winy. W swojej pamięci często słyszał krzyki rannych, ale rannych, których uratował. Pomyślał, że z łatwością przywoływał w pamięci poszczególne głosy. Przypominały mu, że robił coś dobrego pośród tego całego zła dookoła. Pierwszy raz pomyślał o krzyku tego ostatniego człowieka.

Czy Bruce Wilcox wołał o pomoc? – zastanowił się. Jego również opuściłem.

Zdał sobie sprawę, że będzie musiał powiadomić rodzinę Wilcoxa, który na szczęście nie miał żony ani stałej dziewczyny. Przypomniał sobie o jego siostrze, która wyszła za oficera marynarki wojennej w San Diego. Matka Wilcoxa nie żyła, a jego ojciec mieszkał sam w domu spokojnej starości. W okręgu Escambia znajdowało się sporo takich domów i był to przemysł, który naprawdę się rozwijał. Przypomniał sobie kilka spotkań z ojcem Bruce’a; sztywny, szorstki stary człowiek. I tak już nie cierpi tego świata. Śmierć syna dodatkowo przyczyni się do tych gorzkich odczuć. Nagła wściekłość poraziła Browna. Co ja mu powiem? Że go zgubiłem? Że pozostawiłem go na posterunku z niedoświadczonym detektywem z okręgu Monroe, a on zniknął? Przypuszczalnie nie żyje? Uznany za martwego? Zaginiony podczas akcji? Pożarty w dżungli?

125
{"b":"110015","o":1}