Литмир - Электронная Библиотека

Jego głos niemal zatrząsł małym pokojem.

– Co my robimy? Zostaje popełniona zbrodnia, a my od razu zakładamy, że będzie ją można dokładnie dopasować do określonego szablonu. Stwierdzamy, że to jedna z setek typowych zbrodni. Tego nas uczą, tego właśnie oczekujemy. Szukamy typowych podejrzanych. Podejrzanych, którzy w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach okazują się tymi właściwymi. Analizujemy zbrodnię mając nadzieję, że jakiś kawałek włosa, próbka krwi lub włókno materiału wskażą na jednego z ludzi, których nazwiska figurują na naszej liście. Robimy to, ponieważ inne rozwiązanie jest zbyt przerażające: takie, że jakiś nieznany sprawca wkracza na scenę. Ktoś kogo nie znacie. Kogo nikt nie zna i kto może znajdować się o setki lub tysiące kilometrów od miejsca zbrodni. I zrobił to z tej samej, tak wypaczonej przyczyny, że nie potraficie nawet o niej pomyśleć, nie mówiąc już o zrozumieniu. Macie jedną szansę na milion na poradzenie sobie z tą sprawą, a może nawet nie. Z tego powodu najpierw udaliśmy się do Fergusona, kiedy mała Joanie została zamordowana. Mieliśmy zbrodnię, a jego nazwisko figurowało na tej krótkiej liście…

Brown spojrzał najpierw na Shaeffer, a następnie na Cowarta.

– Teraz jednak to rozszyfrował.

Detektyw pochylił się do przodu, uderzając pięścią w otwartą dłoń, żeby zaakcentować swoje słowa.

– Wie już, że odległość daje mu poczucie bezpieczeństwa, że kiedy przybywa do jakiegoś małego miasteczka, żeby kogoś zabić, nikt go nie rozpozna. Nikt nie poświęci mu krztyny uwagi i nikt nie przeszkodzi mu, gdy będzie porywał swoje ofiary. A kogo on porywa? Dowiedział się, jak to działa, kiedy zgarnął małą białą dziewczynkę. Więc teraz jeździ do miejsc, gdzie policja nie jest tak wyczulona, a prasa tak świadoma i chwyta w szpony małą czarną dziewczynkę, ponieważ to nie zwróci niczyjej uwagi, a przynajmniej mniej niż w przypadku Joanie Shriver. Jedzie więc i morduje, następnie wraca tutaj i podąża do szkoły, a tam nikt go nie szuka. Nikt. – Brown umilkł na chwilę, po czym dodał: – Nikt, z wyjątkiem naszej trójki.

– A Wilcox? – zapytał Cowart. Brown westchnął głęboko.

– On nie żyje – odparł głucho.

– Nie jesteśmy pewni – odezwała się Shaeffer. Nie dopuszczała do siebie tej myśli. Wiedziała, że Brown ma rację, ale prawda była zbyt bolesna.

– Nie żyje – kontynuował Brown nieco podniesionym głosem. – Gdzieś niedaleko. I dlatego Ferguson zbiegł. To jest jego pierwsza zasada. Zabić w bezpieczny sposób. Zabić anonimowo. Wykorzystywać odległość. To taka cholernie łatwa zasada.

Spojrzał na młodą policjantkę.

– Nie żył, jak tylko straciłaś go z oczu.

– Nie powinnaś była go zostawiać – powiedział Cowart. Odwróciła się w jego stronę z groźnym błyskiem w oczach.

– Nie zostawiłam go! To on mnie zostawił. Próbowałam go zatrzymać. Do cholery, nie muszę tego słuchać! Nie muszę nawet być tutaj!

– A właśnie że musisz – powiedział Cowart. – Nie kapujesz, detektywie? Tam na zewnątrz krąży naprawdę zły facet; z powodu wypadków, złego osądu, błędów, braku szczęścia, czegokolwiek. A kiedy pozbierasz to do kupy, on pozwoli mu odejść… – wskazał ostro Tanny’ego Browna -… i ja pozwolę mu odejść… – postukał palcem wskazującym w klatkę piersiową, potem skierował rękę w kierunku dziewczyny, mierząc niczym z pistoletu. -… Ty również pozwoliłaś mu odejść. Tak po prostu.

Wzięła głęboki oddech.

– W rezultacie tylko jeden z nas go dogonił. Wilcox. A teraz…

– On nie żyje – powiedział ponownie Brown. Stał na środku pokoju zaciskając pięści, wreszcie rozluźnił powoli dłonie. – A my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy naprawdę go poszukują. – On również wskazał na nią palcem. – Teraz ty jesteś winna.

Poczuła nagły zawrót głowy, jakby podłoga w motelowym pokoju zakołysała się pod jej stopami niczym rybacka łódź ojczyma. Wiedziała jednak, że i Cowart, i Brown powiedzieli prawdę. Ona stworzyła problem i teraz do nich należało znalezienie rozwiązania.

Wilcox i małe dziewczynki, powiedziała do siebie.

Ci dwaj nie mają pojęcia, pomyślała. Nie wiedzą, jakie to uczucie być przypartym do muru i zaatakowanym, zdawać sobie sprawę, że możesz umrzeć i że nie możesz nic na to poradzić. W przerażeniu, które odbierało jej oddech, a równocześnie podsycało determinację, wyobraziła sobie ostatnie chwile, jakich doświadczyły małe dziewczynki.

– Najpierw trzeba go znaleźć – powiedziała. – Kto ma jakiś pomysł?

– Floryda – powiedział powoli Cowart. – Myślę, że on wrócił na Florydę. Doskonale zna te tereny i tam na pewno poczuje się bezpieczny. Wydaje mi się, że facet ma dwa zmartwienia. Obawia się mnie i obawia się detektywa Browna. Myślę, że nie przypuszcza, abyś ty była z tym związana. Czy widział cię z Wilcoxem?

– Nie sądzę.

– No cóż, to dobrze.

Cowart obrócił się w stronę Browna przypominając sobie słowa Blaira Sullivana: „Żeby być dobrym zabójcą, trzeba być wolnym człowiekiem, Cowart”. On to wie, zdał sobie sprawę reporter.

– Ale ty i ja to różnica. On musi być pewny, że uwolnił się od nas. Wtedy zacznie robić to, co robił bez ciągłego oglądania się w tył.

– Jak on to robi?

Reporter odetchnął głęboko.

– Kiedy się z nim widziałem, groził mojej córce. Zna jej dokładny adres w Tampa.

Tanny Brown zaczął coś mówić, ale przerwał prawie natychmiast.

– To dlatego…

– Powiedz mi o tej groźbie – zażądał detektyw.

– Po prostu powiedział, że wie, gdzie ona mieszka. Nie powiedział, co zamierza zrobić. Jedynie że wie, kim ona jest i że to powstrzyma mnie od napisania czegoś o nim. W szczególności chodziło mu o nie udowodnione zarzuty łączące go z innymi zbrodniami.

– A powstrzyma?

– No cóż, co ty byś zrobił? – odparł reporter gniewnym głosem.

– Myślisz, że teraz pojechał właśnie tam? Do Tampa? Do…

– Wyrwać mi serce. To są jego słowa.

– Czy tak myślisz?

Cowart potrząsnął głową.

– Nie. Myślę, że on wierzy, że ma mnie w garści. Że nie musi niczego robić, żebym siedział cicho.

Tanny Brown spojrzał na niego ciężko.

– Też mam córki – powiedział. – Czy im również groził? Cowart poczuł lekkie mdłości.

– Nie. O nich nie wspomniał.

– Również wie, gdzie mieszkają, Cowart. Każdy w Pachouli wie, gdzie mieszkam.

– Nigdy o tym nie wspominał.

– Czy kiedy zajmował się straszeniem ciebie, wiedział, że czekam pod domem? Czy wiedział, że jestem tak blisko?

– Nie wiem.

– Dlaczego o nich nie wspomniał, Cowart? Czy ta sama groźba nie podziałałaby również na mnie?

Cowart potrząsnął głową.

– Nie. On wie, że ciebie by to nie powstrzymało.

Brown skinął głową.

– Przynajmniej w tym masz rację. No cóż, Panie Reporterze, w jaki sposób zamierza zająć się mną? Jeśli jestem jego nieustającym palącym problemem, w jaki sposób zamierza pozbyć się mnie?

Cowart ciężko myślał. Tylko jedna możliwość przychodziła mu do głowy i wypowiedział ją szybko na głos.

– On prawdopodobnie chce zrobić tobie to samo, co zrobił Wilcoxowi. Zaciągnąć cię w pułapkę i… – Przerwał na moment. – Może się mylę. Może stwierdził, że powinien uciec. Boston, Chicago, Los Angeles, jakiekolwiek miasto z dużym centrum. Mógłby zniknąć i, jeśli jest cierpliwy, po jakimś czasie zacząć ponownie robić to, na co ma ochotę.

– Myślisz, że jest cierpliwy? – zapytała Shaeffer.

Cowart potrząsnął głową.

– Nie. Nie wiem nawet, czy on myśli, że potrzebna mu jest cierpliwość. Wygrywa na każdym kroku. Jest arogancki i sądzi, że nie potrafimy go złapać, a nawet jeśli złapiemy, to co możemy mu zrobić? Pobił nas przedtem. Prawdopodobnie przypuszcza, że może to zrobić ponownie.

– Co oznacza, że istnieje tylko jedno miejsce, do którego może się udać – powiedział gwałtownie Tanny Brown. – Tylko jedno miejsce. Powróci tam, gdzie zaczął.

– Pachoula – powiedział Cowart.

– Pachoula – zgodził się detektyw. – Jego dom. Mój dom. Miejsce, które kojarzy mu się z bezpieczeństwem i chociaż jest tam ogólnie znienawidzony, to i tak czuje się tam dobrze i bezpiecznie. Dobre miejsce na zaczynanie i kończenie czegoś. I myślę, że właśnie tam jedzie.

124
{"b":"110015","o":1}