Литмир - Электронная Библиотека

Jezu. Przecież w podłodze może być jakaś dziura czy coś w tym rodzaju. Przypuśćmy, że te schody się zarwą? Zdrową ręką, w której ściskał broń, starał się utrzymać równowagę, trzymając ją prostopadle do ciała, wyczuwał nią ścianę, a prawą rękę cały czas przyciskał do piersi. Wybrał schody prowadzące na dół. Przez głowę przemknęła mu nagła myśl: Ferguson to szczur, stworzenie ziemne. Pójdzie na dół, głębiej. Tam będzie się czuł bezpieczny.

Zatrzymał się, ponownie nasłuchując.

Nic. Żadnego szmeru, żadnego odgłosu.

To nic nie znaczy, powiedział do siebie. On tu jest.

Ruszył powoli naprzód, wyczuwając drogę przed sobą, jak tylko potrafił najlepiej. Przeklinał wszelkie odgłosy, jakie czynił. Wydawało mu się, że jego własny oddech drapie w ciemności niczym paznokcie drapiące tablicę. Każdy krok wydawał się grzmotem. Wnętrze budynku wydawało się huczeć i dudnić.

Zwalczył chęć odezwania się, czekając aż znajdzie się zupełnie blisko uciekiniera i każe mu się poddać. Schody wydawały się solidne, lecz nie ufał im. Stąpał ostrożnie, testując każdy stopień jak ktoś niechętny do kąpieli, kto zbyt długo sprawdza zimną wodę. Doliczył się dwudziestu dwóch stopni, zanim stanął w wejściu do piwnicy. Powitało go zimne i wilgotne powietrze. Zszedł z ostatniego stopnia i poczuł pod stopami twardy beton. Dobrze, pomyślał. Będzie ciszej. Postąpił krok naprzód i wdepnął w kałużę wody, która natychmiast przesiąknęła przez buty. Do diabła, zaklął w duchu.

Zastygł w bezruchu, nasłuchując ponownie. Nie był pewien, czy słyszy oddech Fergusona, czy swój. Jest blisko, pomyślał detektyw. Wstrzymał oddech, by zlokalizować obecność ściganego.

Blisko. Bardzo blisko.

Wziął głęboki oddech i poczuł okropny zapach porażający go złością, znajomy, lecz trudny do zlokalizowania. Włoski na karku stanęły mu dęba, a na ramiona spłynęła fala gorąca, mimo chłodu panującego w piwnicy.

Coś tu umarło. Aż krzyknął w duchu. Coś tu jest martwego. Blisko.

Obrócił głową, próbując dojrzeć cokolwiek w czarnej przestrzeni, lecz czuł się jak ślepiec.

Paraliżujący strach i podniecenie przeszyły go w jednej sekundzie. Zrobił trzy małe kroki w głąb piwnicy, wciąż przytrzymując się ściany zdrową ręką, w której trzymał rewolwer. Ściana wydała się miękka i mokra. Wyobraził sobie szczury, pająki i człowieka, którego ścigał.

Nie potrafił dłużej wytrzymać napięcia.

– Ferguson, chłopcze, wyjdź. Jesteś, do kurwy nędzy, aresztowany. Wiesz, kim jestem. Podnieś pieprzone łapy do góry i wyłaź.

Słowa zdawały się odbijać echem w małym pomieszczeniu, zamierając po chwili i ustępując miejsca wszechobecnej ciszy.

Czekał przez moment, lecz nie usłyszał odpowiedzi.

– Do cholery! Dalej, Bobby Earl. Skończ z tym gównem. Nie jest warte kłopotów.

Zrobił następny krok w przód.

– Wiem, że tu jesteś, Bobby Earl. Do cholery, nie utrudniaj tego. Zwątpienie nagle chwyciło go za serce. Gdzie jest ten skurczybyk? Zesztywniał pod wpływem napięcia, strachu i złości.

– Bobby Earl, powystrzelam ci twoje pieprzone oczy, jeśli natychmiast nie wyjdziesz!

Z prawej strony usłyszał dźwięk przypominający skrobanie. Spróbował odwrócić się szybko, zwracając rewolwer w tym kierunku. Jego wyobraźnia nie była w stanie przetworzyć tego, co się działo. Wiedział jedynie, że wokół panowała niezmącona ciemność i że nie był tutaj sam.

Przez ułamek sekundy zdał sobie sprawę z jakiegoś kształtu tnącego powietrze. Uświadomił sobie, że tuż obok ktoś wstał, sapiąc z wysiłku. Detektyw cofnął się podnosząc okaleczoną rękę, próbując odeprzeć uderzenie. Wystrzelił raz, celując w ciemność do niczego innego jak do przejmującego uczucia strachu. Eksplozja rozbrzmiała hukiem w ciemności i w tym samym momencie długa metalowa rura ugodziła go w plecy i ucho. Bruce Wilcox ujrzał nagle błysk białego światła rozprzestrzeniającego się w jego głowie, rozpraszającego się natychmiast w zamęcie ciemności czarniejszych, niż kiedykolwiek zdołał sobie wyobrazić. Zachwiał się w tył wiedząc, że nie może sobie pozwolić na utratę przytomności. Poczuł na policzku wilgotny beton i zdał sobie sprawę, że upadł na podłogę.

Podniósł rękę, by powstrzymać drugi cios, który nadszedł z podobnym sykiem, gdy ołowiana rura zmierzała w kierunku celu. Przyjął uderzenie na złamaną rękę i czerwone pasma bólu przecięły ciemność przed jego oczami.

Nie wiedział, gdzie ani jak stracił swój rewolwer, lecz był pewny, że nie znajduje się już w jego dłoni. Sięgnął rozpaczliwie lewą ręką i jego palce natrafiły na jakąś tkaninę. Szarpnął z całych sił i usłyszał odgłos rozpruwanego materiału, a następnie poczuł, jak jakieś ciało wali się na niego.

Dwaj mężczyźni połączyli się w śmiertelnym uścisku, otoczeni ciemnościami. Wilcox walczył z kształtem człowieka, którego chwycił, próbując znaleźć jego gardło, genitalia, oczy, jakiś czuły organ. Przetaczali się po mokrej podłodze, uderzając o ściany i rozpryskując liczne kałuże. Żaden z nich nie wypowiedział słowa. Charczeli tylko z bólu i wściekłości, i były to jedyne dźwięki, jakie wydobywały się z ich gardeł.

Mocowali się w ciemnościach połączeni bólem i nienawiścią.

Bruce Wilcox poczuł, jak zaciska palce na szyi przeciwnika, próbując wydusić z niego życie. Teraz użył także bezużytecznej do tej pory prawej ręki. Już po wszystkim. Sapnął z wysiłku.

Mam cię, ty sukinsynu, pomyślał.

W tej samej chwili przeszył go potworny ból.

Nie wiedział, co go zabija, nie wiedział nawet, kto go zabija. Zdał sobie jeszcze sprawę, że coś rozpruło mu brzuch i zmierza w kierunku serca. Poczuł ogarniającą falę paniki prawie równocześnie z nadchodzącą agonią. Ręce opadły z szyi zabójcy i spoczęły na trzonku noża, który przesądził o losie walki i o losie detektywa.

Z ust Wilcoxa wydobył się słaby jęk, po czym jego ciało opadło bezwładnie na podłogę.

Nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie zdawał sobie sprawy już z niczego więcej, lecz trwało to jakieś dziewięćdziesiąt sekund, zanim wydał swój ostatni oddech i umarł.

Rozdział dwudziesty czwarty

PUSZKA PANDORY

Czuła się kompletnie osamotniona. Andrea Shaeffer spojrzała na opustoszałe ulice, ponure i otulone mgłą, szukając jakiegoś śladu swego towarzysza. Prześledziła trasę, którą prawdopodobnie przemierzała po raz dziesiąty, próbując znaleźć jakąś przyczynę zniknięcia Wilcoxa, stwierdzając jedynie, że każdy krok pogrąża ją w głębszej desperacji. Nie chciała spekulować, pozwalając zamiast tego wypełnić się złości, jak gdyby daremne poszukiwania oznaczały raczej niedogodność niż katastrofę.

Stanęła pod uliczną latarnią i odzyskała równowagę opierając się na niej. Z uczuciem ulgi powitałaby widok wozu patrolowego z Newark, lecz żaden nie pojawił się w zasięgu wzroku. Ulice pozostawały wciąż opustoszałe. To jest szalone, pomyślała. Nie jest jeszcze późno. Dopiero wieczór. Gdzie się wszyscy podziali? Deszcz przybierał na sile, uderzając w nią z coraz większym impetem. Kiedy w końcu zobaczyła samotną kobietę zataczającą się bezwładnie na rogu ulicy, prawie odczuła. Zgięta wpół kobieta podpierała się o budynek, próbując osłonić się przed żywiołem. Andrea Shaeffer zbliżyła się do niej ostrożnie, trzymając w wyciągniętej ręce odznakę.

– Proszę pani. Policja. Chcę zamienić słówko. Kobieta rzuciła szybkie spojrzenie i zaczęła się oddalać.

– Hej, chcę tylko zadać pytanie!

Kobieta szła, przyspieszając kroku. Shaeffer podążyła za nią.

– Do cholery, zatrzymać się! Policja!

Kobieta zwolniła i obróciła się. Spojrzała z obawą na Shaeffer.

– Mówisz do mnie? Czego chcesz? Nic nie zrobiłam.

– Chcę zadać tylko pytanie. Widziałaś dwóch przebiegających tędy mężczyzn, piętnaście, dwadzieścia, może trzydzieści minut temu? Biały facet, glina. Czarny facet w ciemnym płaszczu. Jeden ścigał drugiego. Widziałaś, jak tędy przechodzili?

117
{"b":"110015","o":1}