Minęli kolejną przecznicę. Zauważył, jak Ferguson pozornie nie zmęczony szaleńczym biegiem skręca w następną ulicę. Wilcox spróbował ściąć zakręt, czując, że nogi zaczynają odmawiać mu posłuszeństwa, stają się coraz cięższe. Nagle poczuł, że traci równowagę i zdążył jeszcze zarejestrować zbliżający się z kosmiczną prędkością beton chodnika. Uderzenie było silne. Zachłysnął się wyplutym z płuc powietrzem, czując przejmujący ból w oczach. Usłyszał trzask jakiejś tkaniny i poczuł piasek w ustach. Zaskoczony, znieruchomiał na chwilę w świetle latarni, jakby obawiał się wykonać najmniejszy ruch. Posłuchał jednak instynktu, który kazał mu wziąć się w garść. Zwalczając ból, wstał z wysiłkiem, starając się natychmiast odzyskać rytm biegu. Nagle w jego umyśle pojawiły się wspomnienia z mistrzostw w zapasach w szkole średniej. Gdy został wtedy ciśnięty na matę, jego instynkt momentalnie podpowiadał mu następny ruch i kiedy przeciwnik starał się objąć go ramionami, znajdował się już poza ich zasięgiem.
Zamrugał oczami i z wysiłkiem biegł dalej, próbując sobie uprzytomnić, gdzie jest i co robi. Upadek pomieszał jego zmysły i detektyw poczuł, że teraz jest wiedziony jedynie dziką furią.
Zobaczył, jak Ferguson przecina ulicę kierując się w stronę ciemnego i opustoszałego parkingu, waha się przez chwilę, dostając się w snop świateł nadjeżdżającego samochodu. Rozległ się przeszywający powietrze pisk opon i odgłos klaksonu.
Wilcox pomyślał przez chwilę, że to Andrea Shaeffer.
Właśnie tak! Odetnij drogę skurczybykowi!
Po chwili zrozumiał, że to nie ona. Poczuł nagłą falę złości. Gdzie ona, do diabła, jest? Biegnąc dalej, wyminął samochód i kierowcę wykrzykującego jakieś przekleństwa w stronę dwóch poruszających się cieni, przypominających bardziej widma niż ludzi, które zniknęły równie szybko, jak się ukazały.
Przedarł się przez gruzy i odpadki, które nagle pojawiły się na jego drodze, plącząc się wokół nóg niczym wąsy roślin pływających w bagnie. Ferguson również miał kłopoty z przebyciem nieoczekiwanej zapory i manewrował teraz pośród tego zapomnianego śmietniska. Przez chwilę Ferguson znajdował się w świetle latarni, próbując przedostać się przez stertę pudeł i starą lodówkę. Odwrócił się na moment i ich oczy spotkały się po raz drugi tej nocy.
– Stój! Policja! – wrzasnął Wilcox pod wpływem impulsu. Wydawało mu się, że w oczach Fergusona dostrzegł błysk rozpoznania i niedowierzania zarazem. Uciekinier wydostał się z kręgu światła, znikając w panujących dookoła ciemnościach. Wilcox wymamrotał jakiś nieprzyzwoity wyraz i popędził za nim.
Wskoczył na stertę cegieł i poczuł, jak usuwa mu się spod nóg. Runął na twarz, wyciągając przed siebie ręce, by zamortyzować uderzenie. Udało mu się uniknąć skręcenia karku, lecz prawa ręka natrafiła na wystający kawał zardzewiałego metalu. Krew chlusnęła z dłoni, trzy palce zostały złamane pod ciężarem ciała, a nadgarstek wygiął się nieprawdopodobnie. Wilcox zawył z bólu, usiłując złapać równowagę, ściskając okaleczoną rękę lewą dłonią. Czuł zwiększającą się opuchliznę i lepką wilgoć krwi. Palce i nadgarstek paliły go niemiłosiernie. Złamane, pomyślał przeklinając w duchu. Zacisnął pokiereszowaną dłoń w pięść i przycisnął ją do klatki piersiowej. Popędził dalej, wspinając się po drodze na kolejny stos odpadków, próbując dojrzeć w ciemności uciekającego człowieka.
Zgiął się prawie wpół, próbując złapać oddech, ignorując ból w pulsującym nadgarstku. Stanął ostrożnie na jakiejś kupie gruzu, starając się zachować równowagę, rozejrzał się uważnie i dostrzegł Fergusona akurat w momencie, gdy czarny mężczyzna przeskakiwał powyginane ogrodzenie na tyłach wolnej parceli. Zobaczył jeszcze, jak facet przebiega sprintem przez boczną uliczkę, waha się przez mgnienie oka, po czym wbiega po schodach do opustoszałego budynku.
W porządku, powiedział do siebie detektyw. Ty też się zmęczyłeś, skurczybyku. Złap oddech, ale i tak już stamtąd nie umkniesz.
Nie zważając na promieniujący ból w prawej dłoni, przebiegł ostatnie kilka metrów, przedarł się przez zniszczone ogrodzenie pustej parceli. W końcu dopadł do drzwi opustoszałego budynku, dysząc z wyczerpania.
W porządku, powtórzył. Sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął chusteczkę i jak najdokładniej przewiązał nią okaleczoną dłoń. Niewiele widział w ciemności, lecz podejrzewał, że konieczne będzie założenie szwów. Pokręcił głową. Prawdopodobnie również zastrzyk przeciwko tężcowi. Zawiązał chusteczkę, która momentalnie nasiąkła krwią. Opuchlizna na dłoni wydawała się coraz większa i przez moment zastanowił się, czy firma ubezpieczeniowa z okręgu Escambia zajmie się tym. To ich obowiązek, pomyślał. Musi tak być. Zazgrzytał zębami, czując ból przeszywający całe ramię. Miał nadzieję, że jakiś cholerny lekarz rzuci jakieś cholerne zaklęcie na tę cholerną, paskudną ranę i żadna cholerna operacja nie będzie potrzebna. Rozejrzał się po wąskiej uliczce. Wilgotne, przemoczone deszczem śmieci walały się wszędzie, zagradzając w kilku miejscach drogę. Spojrzał w górę, chcąc się przekonać, czy w jakimś pobliskim budynku tętni życie. Nikogo jednak nie zauważył. Żadnego światła. Dzielnica wyglądała na całkowicie opustoszałą; jakieś porzucone domy, może magazyny. Ciężko stwierdzić. Jedynie kilka ulicznych latarni rzucało mętne, przyćmione światło.
Zastanowił się przez chwilę. Gdyby dojrzał gdzieś detektyw Shaeffer… Wtedy to nie byłoby już wyrównanie rachunków, miło jednak czuć jakieś ubezpieczenie za plecami.
Odpędził od siebie wątpliwości, pozwalając pojawić się innemu, bardziej znanemu uczuciu. Nie potrzebuję pomocy, by dopaść tego skurczybyka. Nawet jedną ręką mogę sobie z nim poradzić.
Wierzył w to całkowicie. Wszedł na schody.
Ferguson zostawił drzwi otwarte i teraz zdawały się zapraszać do środka. Detektyw stanął po jednej stronie wejścia, nasłuchując uważnie. Zawahał się na chwilę, po czym wyjął rewolwer z kabury pod pachą. Ciężar broni był niemożliwy do wytrzymania dla uszkodzonej ręki. Wydawało mu się, że trzyma rozgrzane do czerwoności węgle. Zacisnął oczy, przekładając rewolwer do lewej ręki. Po chwili spojrzał na swoją broń. Czy można w cokolwiek trafić trzymając rewolwer w lewej dłoni? Mówił do siebie w drugiej osobie. Czy jesteś pewien? Przypuśćmy, że facet jest uzbrojony. Poradzisz sobie. Dopadniesz tego skurczybyka. Aresztuj go i zobaczymy co później. Nawet jeśli będziesz musiał go wypuścić. Zastrasz go trochę. Spraw, żeby dotarło do niego, że jest w dużych tarapatach i ty mu je załatwiasz.
Zastanawiał się nad każdym dźwiękiem dochodzącym z wnętrza budynku, próbując go określić, zanalizować i zaszufladkować. Klasyfikował najmniejszy szmer, nadając mu kształt i tożsamość. Musiał być pewny, że nie ma się czego obawiać. Odgłos kapania to deszcz przeciekający przez dziurawy dach. Nikły szum to odgłos ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Chrapliwy odgłos to jego własny oddech. Usłyszał, jak wewnątrz budynku zatrzeszczały deski podłogowe.
Tam jest, pomyślał Wilcox. Jest blisko. Jest w środku i blisko.
Wziął głęboki oddech i wszedł do budynku.
Z początku odniósł wrażenie, że został okryty jakimś kocem. Słabe światło latarni ulicznych zniknęło całkowicie. Przeklinał samego siebie za to, że nie zabrał latarki. Przyszło mu na myśl, że własną zostawił na Florydzie. Żałował, że nie pali. Teraz miałby przy sobie przynajmniej zapałki, lub jeszcze lepiej zapalniczkę. Starał się przypomnieć sobie, czy Ferguson pali, i doszedł do wniosku, że tak. Przyczaił się nieruchomiejąc i nastawiając czujnie uszy, by zlokalizować uciekiniera, pozwolił oczom przyzwyczaić się do ciemności. Nie widział zbyt wiele, ale to musiało mu wystarczyć.
Ostrożnie zagłębiał się w otchłań ciemności. Dostrzegł schody prowadzące na górę i obok po prawej schody wiodące na dół. Stara kamienica, pomyślał. Kiedy tu ktokolwiek mieszkał? Postąpił krok do przodu i stara podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Nowa przerażająca myśl zakiełkowała mu w głowie.