Литмир - Электронная Библиотека

– Nie. Nie widziałam nikogo takiego.

Kobieta cofnęła się, starając się zwiększyć odległość między sobą a detektywem.

– Nie słuchasz mnie – powiedziała Shaeffer – Dwaj mężczyźni. Jeden biały. Jeden czarny. Biegli szybko.

– Nie widziałam nic, już ci mówiłam.

Andrea poczuła gniew i popchnęła pojemnik na śmieci.

– Nie pieprz mi tutaj, paniusiu. Mogę wpędzić cię w cholerne tarapaty. Teraz gadaj, czy widziałaś ich? Powiedz mi prawdę albo wyślę cię do diabła.

– Nie widziałam żadnych goniących się ludzi. Dzisiejszej nocy w ogóle nie widziałam ludzi.

– Musiałaś ich widzieć – upierała się Andrea. – Musieli tędy przechodzić.

– Nikt tędy nie przechodził. Zostaw mnie w spokoju. – Kobieta cofnęła się jeszcze bardziej, potrząsając głową.

Shaeffer ruszyła za nią i w tym momencie zdziwiona usłyszała głos za plecami.

– Chcesz sprawiać ludziom kłopoty, paniusiu?

Obróciła się nerwowo. Ujrzała przed sobą potężnego mężczyznę w długim skórzanym płaszczu i w czapeczce baseballowej New York Yankees na głowie. Krople deszczu zamieniały się w małą strużkę na krańcu daszka. Facet kroczył sztywno w jej kierunku, jego ruchy, jego głos, jego ciało, wszystko wyrażało groźbę.

– Policja – powiedziała. – Stać!

– Nie dbam o to, kim jesteś. Przyszedłem tutaj, bo sprawiasz kłopoty mojej pani. Po co to robisz?

Andrea Shaeffer sięgnęła po pistolet i wyciągnęła go, mierząc teraz w stronę czarnego mężczyzny.

– Zostań na miejscu – powiedziała zimno. Zatrzymał się.

– Rozwalisz mnie, paniusiu? Nie sądzę.

Podniósł lekko ręce i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Myślę, że nie jesteś tam, gdzie powinnaś być, pani policjantko. Myślę, że nikt cię nie osłania i jesteś całkiem sama. Myślę, że masz jakieś kłopoty.

Zrobił krok do przodu. Odbezpieczyła pistolet.

– Szukam swojego partnera – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Ścigał podejrzanego. A teraz gadaj, czy widziałeś białego glinę ścigającego czarnego faceta, jakieś pół godziny temu? Odpowiedz, a może nie odstrzelę ci jaj.

Opuściła nieco broń, celując teraz w jego krocze. Ruch sprawił, że mężczyzna zawahał się.

– Nie – powiedział po przerwie. – Nikt tędy nie przechodził.

– Jesteś pewny?

– Jestem pewny.

– W porządku – powiedziała. Zaczęła powoli go omijać. – A zatem odchodzę. Kapujesz? Miło i spokojnie.

Prześlizgnęła się obok niego, idąc tyłem. Obrócił się wolno, obserwując ją uważnie.

– Lepiej stąd znikaj, pani policjantko. Zanim przytrafi ci się co złego.

Zabrzmiało to zarówno jak groźba, jak i obietnica. Oddalając się zobaczyła, jak mężczyzna opuścił ręce mamrocząc coś pod nosem. Kompletnie zagubiona i wystraszona skierowała się do miejsca, gdzie zostawiła samochód.

Drżącą ręką przekręciła kluczyk w stacyjce. Kiedy zamknęła drzwi, poczucie bezpieczeństwa pozwoliło jej złości obudzić się ponownie.

– Ten cholerny, głupi sukinsyn. Gdzie on się podziewa, do diabła?

Własny głos wydał jej się chrapliwy i skomlący. Pożałowała, że w ogóle otworzyła usta. Potrząsnęła mocno głową i wyjrzała przez okno, przez moment pozwalając sobie na pokrzepiające marzenia, że Bruce Wilcox wyjdzie z jakiegoś cienia zdyszany, oblany potem, mokry i niezadowolony. Spoglądała przez jakiś czas na ulicę, ale nigdzie go nie zauważyła.

– Cholera – powiedziała ponownie, podniesionym głosem.

Nie chciała odjeżdżać, bo z pewnością minutę później on by wyłonił się z ciemności i będzie musiała się tłumaczyć, że zostawiła go samego.

– Przecież go nie zostawiam, do diabła – tłumaczyła sobie. – To on mnie.

Nie miała pojęcia, co robić. Nad miastem zapadła głęboka noc. Deszcz padał teraz ze zdwojoną siłą, tworząc kałuże na ulicy. Bezpieczne i ciepłe wnętrze samochodu wzmacniało w niej poczucie samotności. Położyła rękę na dźwigni zmiany biegów i ruszyła z przesadnym, bolesnym wysiłkiem na twarzy. Przebycie jednej przecznicy wydawało się niezwykle wyczerpujące.

Jechała powoli, z powrotem do budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona, rozglądając się uważnie. Zatrzymała się, spoglądając na nie wyróżniający się dom, ale nie dostrzegła żadnych świateł. Wjechała na krawężnik i czekała przez pięć minut. Potem następne pięć. Nie zauważyła żadnego znaku życia i pojechała do miejsca, gdzie po raz ostatni widziała Wilcoxa. Następnie sprawdziła kilka sąsiednich ulic. Próbowała wmówić sobie, że złapał taksówkę lub zatrzymał jakiś wóz patrolowy i czeka teraz w motelu razem z Cowartem i Tannym Brownem. Że jest na posterunku, przesłuchuje Fergusona i zastanawia się, gdzie, do diabła, jestem. Prawdopodobnie tak. Może właśnie skłonił go do mówienia i zamknął się z nim w jakimś małym pokoju, i nie ma czasu wysłać kogoś po mnie. W każdym razie uważa, że będę, do cholery, wiedziała, co robić. Skręciła w szeroką drogę prowadzącą do centrum miasta. Po chwili znalazła wyjazd na rogatki, a kilka minut później jechała z powrotem do motelu. Czuła się jak dziecko; młoda i strasznie niedoświadczona. Zawaliła rutynowe postępowanie; nie zastosowała się do przepisów i spieprzyła wszystko fatalnie.

Oczekiwała, że Bruce Wilcox nakrzyczy na nią za to, że straciła go z oczu i nie ubezpieczała. Chryste! To jest pierwsza rzecz, jakiej uczą w akademii, przypomniała sobie.

Wjechała na motelowy parking, szybko uporządkowała swoje rzeczy i pobiegła przez strugi deszczu w stronę pokoju, w którym – jak oczekiwała – trzej mężczyźni będą czekali na nią niecierpliwie.

Cowart pomyślał, że śmierć zakradła się blisko niego. Uciekł z mieszkania Fergusona przepełniony strachem i niepokojem, starając się powstrzymać emocje, jednak bez większego powodzenia. Tanny Brown wypytał go o szczegóły rozmowy z Fergusonem, potem pozwolił Cowartowi zatopić się w ciszy, gdy ten milczał uparcie. W umyśle policjanta pojawiło się przeczucie, że coś się jednak wydarzyło. Coś, czego Cowart naprawdę się przestraszył.

Zatrzymali się przy New Brunswick i Rutgers, żeby zobaczyć, gdzie Ferguson uczęszczał na zajęcia. Szli skuleni w strugach deszczu i w wilgotnym zimnie, omijając studentów spieszących do domów. Cowart ostatecznie opisał przebieg rozmowy. Przedstawił zaprzeczenia Fergusona i jego interpretacje, przekazując treść rozmowy policjantowi jak najdokładniej, aż do momentu gdy dotarł do punktu, w którym Ferguson groził jemu i jego córce. To zatrzymał dla siebie. Widział oczy detektywa wpatrzone w swoją twarz, czekające na coś.

– Co jeszcze?

– Nic.

– Dalej, Cowart. Jesteś przerażony. Co ci powiedział?

– Nic. Cała ta rzecz mnie przeraziła.

Teraz zaczyna się pan trochę domyślać, jakie to uczucie przebywać w celi śmierci…

Tanny Brown chciał przesłuchać taśmę.

– Nie możesz – odparł Cowart. – Zabrał ją.

Detektyw poprosił, żeby Cowart pokazał mu swój notes, ale reporter stwierdził, że po pierwszej stronie pismo przemieniło się w bezużyteczne bazgrały. Obaj poczuli się schwytani w sidła, lecz nie chcieli przyznać się do tego wrażenia.

Powrócili do motelu wczesnym wieczorem, znużeni, zniechęceni godzinami szczytu i wzajemnym brakiem współpracy. Brown zostawił Cowarta w pokoju, a sam wyszedł załatwić swoje sprawy i wykonać kilka telefonów, przyrzekając wcześniej, że przyniesie coś do jedzenia. Policjant wiedział, że wydarzyło się więcej, niż zostało mu powiedziane, ale wiedział także, że będzie musiał na swój sposób zdobyć tę informację. Nie sądził, żeby Cowart był w stanie przetrzymać swój strach i milczenie zbyt długo. Niewielu ludzi potrafiło tego dokonać. Pozostało tylko kwestią czasu, zanim pęknie i podzieli się tą groźbą.

Nie miał pojęcia, jaki powinien uczynić następny krok, ale zakładał, że byłaby to reakcja na jakieś posunięcie Fergusona. Rozważył sens ponownego aresztowania, oskarżając go o morderstwo Joanie Shriver. Wiedział, że to będzie nielegalne, ale pozwoli sprowadzić Fergusona z powrotem na Florydę. Istniało jeszcze inne wyjście. Mógł kontynuować swoją pracę zajmując się wszystkimi nie rozwiązanymi sprawami w stanie, aż do czasu gdy znajdzie coś, co mogłoby ściągnąć faceta na salę sądową.

118
{"b":"110015","o":1}