Westchnął ciężko. To mogło potrwać tygodnie, miesiące, a nawet dłużej. Czy masz tyle cierpliwości? – zapytał sam siebie. Przez chwilę próbował wyobrazić sobie zaginioną małą dziewczynkę z Eatonville. Jak moje własne córki, pomyślał. Ile jeszcze innych umrze, podczas gdy ty będziesz wykonywał tę pracę muła?
Nie miał jednak wyboru. Zaczął wykręcać numery telefonów, przesyłając wiadomości do różnych wydziałów policji stanu Floryda, z którymi kontaktował się kilka dni wcześniej. Pracuj według schematu, nakazywał sobie. Przeszukać każde małe miasteczko i wioskę, które odwiedził Ferguson w minionym roku. Znaleźć zaginioną dziewczynkę, następnie znaleźć jakiś dowód, który pozwoli go przymknąć. Znajdzie się jakiś przypadek, gdzie dowód nie został ukryty bądź zniszczony. To była żmudna, staranna robota. Pomyślał, że każda godzina zbliża jakieś dziecko, gdzieś, nie wiadomo gdzie, do śmierci. Nienawidził każdej uciekającej mu sekundy.
Cowart siedział w małym pokoju próbując podjąć jakąś decyzję. Przejrzał swój notes, lecz bazgroły drwiły sobie z niego. Odczytał listę miejsc, które odwiedził Ferguson na Florydzie, odkąd wyszedł z celi śmierci i powrócił do Newark, do szkoły. Siedem podróży. Czy umarło siedem małych dziewczynek? Zastanowił się.
Czy podczas każdej podróży ktoś umierał?
Czy może morderca powracał innym razem?
Joanie Shriver. Dawn Perry. Musiały być jeszcze inne. Jego głowę wypełnił korowód małych dziewczynek – wszystkie idące do innego świata; dziewczynki w krótkich spodenkach i podkoszulkach, w dżinsach, z włosami spiętymi w końskie ogonki, wszystkie samotne i niewinne. Oczami wyobraźni ujrzał Fergusona czołgającego się w ich kierunku z rozwartymi ramionami, z uśmiechem na twarzy. Wzbudzającego poczucie bezpieczeństwa, blefującego i niosącego śmierć. Potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić się od przykrych wyobrażeń i zastąpiły je słowa Blaira Sullivana. Przypomniał sobie bezwzględnego mordercę wyrażającego się z łatwością, z jaką pozbawiał życia.
Czy jesteś zabójcą, Cowart?
Czy jestem? – zastanowił się.
Spojrzał ponownie na listę miejsc na Florydzie, które odwiedził Ferguson, i poczuł obezwładniający strach przechodzący od barków po koniuszki palców.
Umarło kilku ludzi, którzy nie umarliby, gdyby nie ty. Małe dziewczynki.
Sullivan odnalazł bezpieczeństwo w przypadkowości swoich morderstw. Mordował nie znanych sobie ludzi, którzy na swoje nieszczęście przypadkiem znaleźli się na jego drodze. Przez minimalizację śladów morderstwa ograniczał możliwości prowadzenia śledztwa przez policję. Cowart przypuszczał, że Ferguson robił dokładnie to samo. Dowiedział się wszystkiego od prawdziwego eksperta. Sullivan nauczył Fergusona jednej podstawowej rzeczy: jak zostać uczniem swoich obrzydliwych pragnień.
Przypomniał sobie podróż do biblioteki „Journala” i w jego umyśle pojawił się nagłówek niewielkiego artykułu:
POLICJA TWIERDZI, ŻE NIE MA ŻADNYCH ŚLADÓW W SPRAWIE ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI
Oczywiście, że nie, pomyślał. Nie ma żadnych śladów. Nie ma żadnego prawdziwego dowodu. Przynajmniej żadnego jaki byście znali. Po prostu jeden zupełnie niewinny człowiek spędza czas wyrywając dzieci z tego świata.
Cowart odetchnął głęboko i pozwolił wszystkim zgromadzonym informacjom, przypuszczeniom i wyobrażonej zbrodni runąć z siłą wodospadu na swoją głowę; potoki zła połączyły się razem w jeden gwałtowny motyw, pędząc ku jego córce. Wydawało mu się, że do tego momentu żył w mrocznej moralności. Wszystkie śmierci, które opisały jego stosunki z Blairem Sullivanem i Robertem Earlem Fergusonem, znalazły się poza jego kontrolą. Teraz coś się zmieniło.
Cowart schował głowę w dłoniach i myślał. Czy on właśnie w tej chwili zabija kogoś? Dzisiaj? Wieczorem? Kiedy? W przyszłym tygodniu? Podniósł głowę i spojrzał w lustro zawieszone nad toaletką.
– A ty, ty cholerny głupcze, obawiałeś się o swoją reputację!
Potrząsnął głową, patrząc jak strofuje go własne odbicie. Teraz nie będzie żadnej reputacji, aż do czasu gdy coś zrobisz, i zrobisz to szybko, powiedział do siebie.
Co ja mogę zrobić?
Przypomniał sobie artykuł swojej przyjaciółki Edny McGee, który napisała kiedyś dla „Journala”. Dowiedziała się, że policja z jednego z przedmieść Miami prowadziła śledztwo w sprawie sześciu napadów z gwałtami, które zdarzyły się wzdłuż jednej z autostrad. Kiedy skonfrontowała się z detektywami prowadzącymi śledztwo, domagali się, żeby nie napisała nawet słowa. Poskarżyli się, że gwałciciel po przeczytaniu artykułu w gazecie zorientowałby się, że są na jego tropie, i mógłby zmienić swoje rutynowe postępowanie, swój wyróżniający się styl, zmienić obszar działania i wyślizgnąć się z zastawionych sideł i obszaru planowanej pułapki. Edna McGee zgodziła się na tę prośbę, po czym nie dotrzymała obietnicy, wierząc, że mądrzej będzie ostrzec inne nie spodziewające się niczego kobiety, które podróżują nocą na szlaku gwałciciela.
Te artykuły ukazały się na pierwszej stronie. Niedzielne wydanie, ponad nagłówkami wraz z budzącym grozę portretem pamięciowym podejrzanego, który spozierał w ponurych czarno-białych barwach z setek tysięcy gazet zalewających ulice. Jak można było przewidzieć, detektywi zajmujący się tą sprawą wściekli się sądząc, że cały ten zgiełk wystraszy przestępcę.
Wydarzyło się jednak coś zupełnie innego. Gwałciciel nie popełnił sześciu gwałtów, lecz jak się okazało około czterdziestu. Prawie czterdzieści kobiet zostało napadniętych, lecz większość, w bólu i upokorzeniu, nie zgłosiła się na policję. Wracały do domu po brutalnym wykorzystaniu, dziękując swojej szczęśliwej gwieździe, że wciąż żyją, starając się zakamuflować swoje rany i zszargane poczucie własnej wartości. Jedna po drugiej dzwoniły do Edny, przypomniał sobie Cowart. Łzy i wahanie, szlochające głosy, nie mogące przekazać swego nieszczęścia przez strach, jaki trzymał je w kleszczach, lecz zdesperowane, gotowe opowiedzieć o swym nieszczęściu reporterce, która mogła uchronić inną kobietę przed dostaniem się w ręce tego mężczyzny. W ciągu kilku dni od ukazania się artykułu zadzwoniły wszystkie, zachowując anonimowość. Każda myślała, że jedynie ona padła ofiarą gwałciciela; osamotniona ofiara. Do końca tygodnia Edna miała już pełny numer rejestracyjny samochodu gwałciciela, dużo bardziej udoskonalony opis pojazdu i samego zbrodniarza, i dziesiątki innych szczegółów, które pewnej nocy doprowadziły policję pod drzwi mężczyzny w dwa tygodnie po ukazaniu się artykułu, właśnie w chwili gdy szykował się do ucieczki.
Cowart sięgnął pamięcią wstecz. Zważył groźbę Fergusona w rękach wyobrażając sobie, że jest ona czymś namacalnym.
Zrób to, powiedział do siebie.
Zbierz to wszystko, wszystkie kłamstwa, pomyłki, nielegalnie uzyskany dowód, wszystko, zamieść to w artykule i wydrukuj w gazecie. Zrób to natychmiast, nie dając mu szansy na następny ruch. Napadnij na niego słowami, a potem biegnij i ukryj córkę.
To twoja jedyna broń.
– Oczywiście – powiedział na głos – kumple z branży obedrą cię ze skóry za napisanie tego artykułu. Następnie zostaniesz zarżnięty i poćwiartowany, a twoja głowa umieszczona na palu. Potem zacznie wrzeć, ponieważ twoja była żona i jej nowy mąż znienawidzą cię, a córka zrozumie i może, przy odrobinie szczęścia, nie znienawidzi. To jest jednak jedyny sposób.
Usiadł ponownie na łóżku i pomyślał. Tym uczynkiem sprowadzisz cały świat na swoją i jego głowę. A potem może każdy dostanie to, na co zasłużył. Nawet Ferguson.
Wielkie nagłówki, kolorowe zdjęcia. Upewnić się, że pójdzie to przez radio i znajdzie się w tygodnikach. Pojawi się w audycjach telewizyjnych. Wykrzyczy prawdę na temat Fergusona, aż ogłuszy go i pokona wszystkie jego zaprzeczenia. Wtedy nikt już niczego nie zignoruje. Otoczą go, gdziekolwiek się uda, z notatnikami, błyskami fleszów i światłami kamer. Zwrócą na niego uwagę, tak że gdziekolwiek spróbuje się ukryć, będzie jak w blasku reflektora. Nie pozwolą mu zejść do podziemia, gdzie mógłby robić to co do tej pory.