Литмир - Электронная Библиотека

– Tak – przerwał starszy – którzy muszą się chować za stalowymi kratami.

– Niech pani na niego nie zważa – powiedział blondyn. – Wypalił się. Nie wspomniał o tym, że sam tutaj zaczynał i przepracował parę lat, chodząc jednocześnie na studia wieczorowe. Więc nie jest to niemożliwe. Może pani człowiek dojeżdża codziennie do Nowego Brunszwiku, bo studiuje na Uniwersytecie Rutgersa. Albo wieczorowo w St. Pete’s.

– Ale to nie ma żadnego sensu. Po co by ktoś miał mieszkać w takiej zawszonej dziurze, jeżeli nie musi? – gorączkował się starszy policjant. – Jedynym powodem, żeby mieszkać tutaj, jest brak szansy na przeniesienie się gdzieś indziej.

– Mogę wymyślić jeszcze inny powód – oznajmił młodszy.

– Jaki? – spytała Shaeffer.

Policjant zakreślił szeroki łuk ręką.

– Jeśli ktoś chciałby się ukryć. Zniknąć na jakiś czas. Najlepsze miejsce na świecie. – Wskazał opuszczony budynek, okręcił się na siedzeniu i popatrzył wprost na nią. – Części tych miast są jak dżungla albo bagno. Przejeżdżamy koło takiego budynku, proszę spojrzeć, niedawno się spalił albo został opuszczony z jakiegoś innego powodu, zresztą to nie ma znaczenia. Nikt tak naprawdę nie wie, co dzieje się w środku. Ludzie mieszkają tam bez wody, bez elektryczności. Spotykają się gangi, przechowują broń. Cholera, w takim budynku ktoś mógłby ukryć sto trupów i nikt by ich nie znalazł. Nawet by nikt nie wiedział, że tam są. – Zawiesił głos na moment. – Idealne miejsce, żeby się zgubić. Komu by się chciało tutaj kogoś szukać, nawet jeśli naprawdę by mu zależało? – spytał.

– Zdaje się, że mnie – odpowiedziała cicho.

– Do czego on pani potrzebny? – spytał kierowca.

– Może mieć jakieś informacje dotyczące podwójnego morderstwa, nad którym pracuję.

– Myśli pani, że może nam wyciąć jakiś kawał? Może powinniśmy jeszcze kogoś wezwać? Coś wspólnego z narkotykami?

– Nie. Bardziej morderstwo na zlecenie.

– Jest pani pewna? Bo nie chciałbym wylądować oko w oko z jakimś maślanookim typkiem, co to ma w jednej łapie giwerę, a w drugiej kilo dynamitu.

– Nie, tak nie będzie.

– To podejrzany?

Zawahała się. Kim on właściwie był?

– Niezupełnie. Po prostu musimy z nim pogadać. Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie.

– Dobra. Wierzymy pani na słowo – stwierdził młodszy. – Ale nie podoba mi się to. A co w ogóle macie na niego?

– Niewiele.

– Więc ma pani nadzieję, że powie coś, o co się będzie można zaczepić, tak?

– Mniej więcej.

– Zarzucanie wędki, co?

Rozbawiła ją ironia stwierdzenia.

– Tak.

Dostrzegła, jak blondyn rzuca szybkie spojrzenie swemu partnerowi. Policjanci jechali dalej w ciszy. Minęli grupkę mężczyzn podpierających ścianę sklepu spożywczego. Widziała wyraźnie, jak oczy mieszkańców tego miasta w mieście podążają za nimi. Nie mają cienia wątpliwości, kim jesteśmy, pomyślała. Rozszyfrowali nas w ułamku sekundy. Starała się skoncentrować na mijanych twarzach, ale zlewały się z tłem.

– To tam – odezwał się policjant zza kierownicy. – W połowie ulicy.

Skierował samochód w wolne miejsce pomiędzy czteroletnim wiśniowym cadillakiem, z wydętymi białymi oponami i nową welurową tapicerką, a starym gruchotem, pozbawionym czegokolwiek, co przedstawiałoby jakąś wartość. Mały chłopiec siedział na krawężniku przy drzwiach cadillaca.

– Jesteśmy w domu – powiedział młodszy. – Jak pani to rozegra, detektywie?

– Miło i na luzie – odparła. – Najpierw pogadam z dozorcą, jeżeli w ogóle kogoś takiego znajdę. Może z sąsiadem. A potem zapukam do niego.

Starszy policjant wzruszył ramionami.

– Dobra. Będziemy o krok za panią. Ale kiedy znajdzie się pani w środku, będzie pani zdana na siebie.

Budynek zbudowany był z wysłużonej czerwonej cegły, wysoki na sześć pięter. Shaeffer zaczęła iść w jego stronę, potem jednak zawróciła, kierując się do chłopca. Spod podartych spodni od dresu wystawały błyszczące bielą, wysokie buty koszykarskie dobrej firmy.

– Jak leci? – spytała. Chłopiec wzruszył ramionami.

– W porządku.

– Co porabiasz? Chłopiec wskazał samochód.

– Pilnuję kółek. Wy z policji?

– Jakbyś zgadł.

– Ale nie stąd.

– Nie. Znasz kogoś o nazwisku Robert Earl Ferguson?

– Facet z Florydy. Jego szukacie?

– Tak. Jest w środku?

– Nie wiem. Nikt go za często nie ogląda.

– Czemu nie?

Chłopiec odwrócił się plecami.

– Pewnie coś działa.

Shaeffer skinęła głową i weszła po kilku schodach do wejścia, mając za sobą dwóch policjantów. Przyjrzała się skrzynkom pocztowym. Na jednej znalazła wydrapane nazwisko Fergusona. Spisała nazwiska kilku sąsiadów, zanotowując też jedno, opatrzone skrótem „Doz.” Zadzwoniła domofonem. Nie było żadnej odpowiedzi.

– Zepsuty – powiedział starszy policjant.

– Jak wszystko tutaj – dodał młodszy.

Wyciągnęła rękę i popchnęła drzwi. Otworzyły się, nie stawiając najmniejszego oporu. Przez chwilę poczuła lekkie zawstydzenie.

– Domyślam się, że na Florydzie takie rzeczy jak zamki i dzwonki jeszcze nadal działają – skomentował starszy.

Wewnątrz dom przywodził na myśl jaskinię. Korytarze były wąskie, straszące zapachem gnijących śmieci i moczu. Młodszy policjant musiał zauważyć odrazę na jej twarzy, bo powiedział:

– Hej, tutaj i tak jest sto razy lepiej niż gdzie indziej. – Wskazał gestem mroczne zakamarki. – Nie widać żadnych pijaków mieszkających na korytarzu, prawda? A to już duży plus.

Odnalazła szybko mieszkanie dozorcy, gnieżdżące się pod schodami. Zapukała ostro trzy razy i po chwili z wnętrza dały się słyszeć stłumione stuki. A w chwilę potem głos:

– Czego chcą?

Podniosła swą odznakę na wysokość wizjera.

– Policja, proszę pana – oznajmiła.

Przez chwilę słychać było stłumiony odgłos otwieranych zamków. Wreszcie drzwi uchyliły się, odsłaniając chudego czarnego mężczyznę w średnim wieku, w ubraniu roboczym, za to bez butów.

– Pan Washington? Pan jest dozorcą? Przytaknął.

– Czego chcecie? – powtórzył.

– Chcę wejść do środka – powiedziała szorstko. Otworzył drzwi na całą szerokość, wpuszczając ich.

– Ja nic nie zrobiłem.

Shaeffer rzuciła okiem na wysłużone meble i naddartą wykładzinę, a następnie odwróciła się do dozorcy i zapytała:

– Robert Earl Ferguson. Jest na górze? Wzruszył ramionami.

– Zdaje się. Tak myślę. Nie pilnuję, kto wchodzi, kto wychodzi. – A kto pilnuje?

– Moja żona – rzekł, wskazując palcem. Kobieta postąpiła z wysiłkiem do przodu, opierając się całym ciężarem na zaimprowizowanym balkoniku. Oddychała szybkimi, urywanymi haustami, którym towarzyszyły chrapliwe poświstywania.

– Nie ruszam się prawie. Całe dnie siedzę sobie, o tu – wskazała frontowe okno. – Patrzę, co tam na świecie, zanim się z nim pożegnam. Na drutach robię, takie tam. Ale chociaż wiem, kiedy kto idzie, a kiedy zachodzi.

– A Ferguson ma jakiś stały plan?

Skinęła głową. Shaeffer wyjęła notes i coś zapisała.

– A gdzie on tak chadza?

– No, nie wiem nic na pewno, ale jak idzie, ma ze sobą w torbie te uczone książki. A torba zwykła, taka na plecy. Zarzuca ją sobie i wygląda, jakby szedł na wojnę albo i na wycieczkę. Wychodzi popołudniami. Nie widzę, żeby wracał przed nocą, dopiero późno. Zdarza się, wychodzi z małą walizką. Wtedy potrafi go nie być i z parę dni. Chyba gdzieś wyjeżdża.

– A pani w nocy jeszcze patrzy? Późno, kiedy wraca?

– I tak za dobrze nie śpię. Za dobrze nie chodzę. Za dobrze nie oddycham. Niczego nie robię za dobrze.

Andrea poczuła nagły dreszcz podniecenia.

– A jak z pani pamięcią? – spytała.

– Nie, pamięć mi jeszcze nie kuleje, jeśli o to pani chodzi. Pamięć w porządku. A co by pani chciała wiedzieć?

– Tydzień do dziesięciu dni temu. Czy Ferguson wyjeżdżał z miasta? Widziała go pani z walizką? Nie było go może z dzień czy dwa? Stało się coś dziwnego, innego niż zwykle?

Kobieta zamyśliła się. Shaeffer widziała, jak próbuje posortować wszystkie przyjścia i wyjścia, które zauważyła. Oczy kobiety zwęziły się, a potem nagle rozszerzyły, jakby jakiś obraz czy wspomnienie przemknęły jej przez umysł. Otworzyła już usta, by coś powiedzieć, jednocześnie jedną ręką puszczając balkonik. Zanim jednak jakieś słowa mogły paść z jej ust, zawahała się, jakby inna myśl wyprzedziła tę pierwszą. Wreszcie potrząsnęła głową.

89
{"b":"110015","o":1}