Литмир - Электронная Библиотека

– Taaa. Nasz stary Sully pozostał okropnym skurwysynem do samego końca. Ale nie to było najbardziej interesujące.

Tanny Brown wyraźnie słyszał podniecenie w głosie partnera, dziecinny entuzjazm, zupełnie nie współgrający z nieludzką godziną i okropieństwem tego, co miało miejsce tej nocy.

– Dobra. Więc co jest takie interesujące? – zapytał.

– Nasz koleś Cowart. Słuchaj, on siedział prawie cały dzień sam z tym gnojem, słuchając, jak tamten się przyznaje do chyba czterdziestu morderstw popełnionych na Florydzie, w Luizjanie i w Alabamie. Kryminalne przedstawienie jednego aktora. Tak czy inaczej, nasz kumpel Cowart wychodzi z tej swojej sesji telefonu zaufania blady i roztrzęsiony. Prawie by nam tam zemdlał, gdy jego koledzy sępy napadli na niego z pytaniami. Tak mu dowalali, że aż się skręcał. Przypominało mi to wolną amerykankę, kiedy człowiek wie, że nie ma żadnych szans, i próbuje ruch za ruchem, a przeciwnik ma na wszystko odpowiedź, kontruje każde twoje posunięcie, aż wreszcie już wiesz, że jesteś bez szans, i próbujesz tylko przetrwać do ostatniego gwizdka. Czując coraz większy i większy ból.

– Bardzo interesujące.

– No nie? A kiedy miał już serdecznie dosyć, jak jego kumple z prasy biorą go na ząb, a potem wypluwają jak zużytą gumę, odjechał takim pędem, jakby go sam diabeł gonił.

– Gdzie pojechał?

– Z powrotem do Miami. Przynajmniej tak powiedział. Cholera, nie wiem na pewno. Ma się jeszcze dzisiaj spotkać z tymi detektywami z Monroe. Oni też nie byli specjalnie zachwyceni naszym chłopcem Cowartem. On wie coś o tamtych morderstwach, czego nie mówi.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Do diabła, Tanny. Po prostu domyślam się. Ale facet wyglądał na nieźle strutego tym, co usłyszał. Myślę, że nie powiedział nawet połowy.

Brown oparł się o krzesło, słuchając podekscytowanego głosu w słuchawce. Nietrudno mu było sobie wyobrazić, jak dziennikarz się skręca pod naporem usłyszanych informacji. Czasami są takie rzeczy, pomyślał, o których po prostu nie chcemy wiedzieć. Umysł pracował mu na pełnych obrotach, jak przy skomplikowanych obliczeniach matematycznych.

– Bruce, chcesz wiedzieć, co ja myślę?

– Założę się, że to samo co ja.

– Ja też się założę, że Sullivan powiedział coś, czego Cowart bardzo nie chciał usłyszeć. Coś, co kompletnie nie zgadzało się z tym, jak sobie wszystko poukładał.

– Życie nie zawsze jest takie schludne i uporządkowane, jak byśmy sobie tego życzyli, co, szefie?

– Rzadko kiedy takie jest.

– Myślę sobie, że samo słuchanie o tylu morderstwach nie pokręciłoby tak tego zimnego drania, bez względu na ilość. Znaczy się, wszyscy mniej więcej wiedzieli, że taki typek jak Sullivan na pewno narobił znacznie więcej, niż się wcześniej przyznawał, więc nie było żadnym zaskoczeniem… – zaczął Wilcox, zanim przerwał mu Tanny, dokańczając myśl.

– Jest tylko jedno morderstwo, które coś dla niego znaczy.

– Cholerna prawda.

I tylko jedno, które coś znaczy dla mnie, pomyślał Tanny Brown.

Jechał powoli przez narastającą jasność poranka, gorzko przeżuwając cisnące się pytania. Dostrzegł chłopca rozwożącego na rowerze gazety, jak jeździł zygzakiem od domu do domu. Podjechał tuż za nim. Chłopiec odwrócił się na dźwięk samochodu i poznawszy detektywa pomachał mu, zanim stanął na pedałach i pognał do przodu. Brown obserwował chwilę, jak manewruje między nikłymi cieniami, zacierającymi kontury drzew i domów, tak że cała sceneria ulicy wyglądała jak pozbawiona ostrości fotografia. Wjechał na podjazd przy swoim domu i chwilę rozglądał się. Widział uosobienie nowoczesnej stabilizacji: miarowe rzędy czystych stiukowych fasad z piaskowca, pomalowanych błyszczącą białą farbą czy też w spokojne pastelowe odcienie, obramowanych uważnie przyciętymi żywopłotami i krzewami, zielonymi trawnikami, z najnowszymi modelami samochodów czekającymi przed drzwiami. Proste życie klasy średniej. Każdy dom w promieniu dziesięciu sąsiednich ulic zaplanowany przez tę samą firmę, zaprojektowany, by jednocześnie stwarzać wrażenie wspólnoty i odrębności. Żadnych reliktów Starego Południa. Trochę lekarzy, kilku prawników i ludzi tworzących kiedyś klasę pracującą, na przykład policjantów, takich jak on. Czarni i biali. Po prostu nowoczesna Ameryka, idąca z postępem. Spojrzał na swoje dłonie. Miękkie, pomyślał. Ręce urzędnika. Nie takie jak mojego ojca. Popatrzył na swój zaokrąglający się brzuch. Chryste, pomyślał. To jest naprawdę moje miejsce.

Wchodząc do domu, powiesił kaburę na wieszaku, tuż obok dwóch tornistrów wypchanych zeszytami i luźnymi kartkami. Wyjął rewolwer i, jak to miał zawsze w zwyczaju, najpierw sprawdził komory. Był to magnum.357, z krótką lufą, załadowany ostrymi nabojami. Chwilę ważył broń w dłoni, przypominając sobie, by zarezerwować trochę czasu na policyjnej strzelnicy. Uświadomił sobie, ile miesięcy minęło od czasu, gdy był tam po raz ostatni. Otworzył szufladę, gdzie znalazł blokadę spustu, którą założył na mechanizm strzelniczy. Następnie włożył broń do szuflady, a potem sięgnął po rewolwer zapasowy, który wyjął z olstra umocowanego nad kostką.

Od progu poczuł smażący się boczek. Poszedł do kuchni, mijając duńskie meble i wiszące na ścianie reprodukcje. Przez chwilę przyglądał się, jak jego ojciec, pochylony nad kuchnią, wybija jajka na patelnię.

– Witaj, staruszku – powiedział cicho. Ojciec nie poruszył się nawet, tylko zaklął pod nosem, gdy kropla rozgrzanego tłuszczu upadła mu na rękę.

– Powiedziałem: dzień dobry staruszku. Ojciec odwrócił się powoli.

– Nie słyszałem, jak wchodziłeś – powiedział z uśmiechem. Już słyszał. Brown podszedł i objął ramieniem szerokie ramiona starego człowieka. Czuł wyraźnie jego kości, wyczuwalne pod cienkim materiałem wypłowiałej flanelowej koszuli. Uścisnął go lekko, myśląc jednocześnie, jak ojciec wychudł. Stal się taki kruchy, że odnosiło się wrażenie, jakby uścisk syna mógł go zmiażdżyć. Poczuł cień smutku, pamiętając czasy, kiedy sądził, że te ręce mogą podźwignąć absolutnie wszystko. Zdał sobie sprawę, że nie utrzymałyby teraz najmniejszego ciężaru. Cała siła została z nich wyssana przez chorobę. Pomyślał: gdy się dorasta, jest się pełnym gniewu, z niecierpliwością oczekując dnia, gdy próba sił z ojcem wypadnie na twoją korzyść. Kiedy jednak ten dzień wreszcie nadchodzi, człowiek czuje się nieswojo.

– Wcześnie wstałeś – powiedział, zwalniając uścisk.

Starszy człowiek wzruszył ramionami. Brown wiedział, że ostatnio prawie nie sypiał. Połączenie bólu i nieustępliwości.

– A dlaczego to nazywasz mnie staruszkiem, co? Jeszcze nie jestem taki stary. Mógłbym ci nadal dobrze złoić skórę, gdybym chciał.

– Pewnie mógłbyś – odparł Brown, uśmiechając się. Było to kłamstwo, które im obu sprawiło przyjemność.

– Oczywiście, że tak – upierał się ojciec.

– Dziewczynki już wstały?

– Nie. Słyszałem, jak się przekręcały na drugi bok. Może zapach boczku je sprowadzi na dół. Ale one są delikatne i młode, i nie lubią wstawać rano. Gdyby twoja mama była ciągle z nami, przypilnowałaby, żeby były na nogach skoro świt, z pierwszym pianiem koguta. Tak by było. I to one by tu smażyły jajecznicę. Może nawet piekły bułeczki.

Brown potrząsnął głową.

– Gdyby mama była z nami, powiedziałaby im, żeby spały jak najdłużej, bo sen to zdrowie. Pozwoliłaby im nie zdążyć na autobus szkolny i jeszcze sama by je odwiozła.

Obaj roześmiali się, potakując zgodnie. Brown wiedział, że utyskiwania ojca były głównie wymyślone; starszy pan uwielbiał bezwstydnie narzekać na wnuczki. Odwrócił się teraz z powrotem do kuchni, pytając:

– Przygotować ci jajka? Miałeś chyba ciężką noc.

– Pewna kobieta zastrzeliła męża, tato, kiedy przyszedł z pistoletem dać jej nauczkę. Nic specjalnego czy oryginalnego. Po prostu bardzo krwawe i bardzo smutne.

– Siadaj. Pewnie jesteś wykończony. Czemu nie możesz pracować o jakichś normalnych porach?

65
{"b":"110015","o":1}