Литмир - Электронная Библиотека

Starannie złożone.

Ten szczegół zajął znaczące miejsce w jego relacji stamtąd, czyniąc ją bardziej realną i autentyczną dla czytelnika gazety. Znaczyło to tyle, że morderca dziewczynki miał dziwne upodobanie do schludności, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym i jednocześnie bardziej realnym.

Zwrócił się do detektywa.

– To nam coś mówi.

Brown, przepełniony nagłą wściekłością, pozwolił jej w sobie nieco poszaleć, zanim ją stłumił.

– Możliwe – zdobył się na odpowiedź. – Chciałbym, żeby to nam coś powiedziało.

Cowart wskazał dom.

– Czy jest jeszcze coś, co sugerowałoby, że…

– Nie. Nie ma nic. Może tylko coś, co mówiłoby, kto został zabity, ale nie kto dokonał tych zabójstw. Poza tym małym szczegółem.

Zanim dokończył, spojrzał na Cowarta.

– Ale ty pewnie nadal chcesz to traktować jako zbieg okoliczności.

Dał krok nad plamami krwi na podłodze i bez oglądania się za siebie wskazał głową drzwi prowadzące na zewnątrz. Wiedział, że słońce oświetlające świat zewnętrzny w jego przypadku niczego nie rozjaśnia.

W milczeniu powrócili do samochodu.

– Masz fachowe zdanie na ten temat? – zapytał Cowart. – Tak.

– Chciałbyś się nim podzielić? Policjant zawahał się przez chwilę.

– Wiesz, Cowart, pojawiasz się w miejscach różnych zbrodni i zawsze możesz wyczuć te wszystkie emocje, jakie tam jeszcze są; tak jak w tym pokoju. Złość, nienawiść, panika, strach, cokolwiek. Wszystkie wiszą w powietrzu jak zapachy. Ale tam, co było tam? Po prostu ktoś wykonujący swoją robotę, tak jak ty czy ja, czy ten listonosz, z którym znalazłeś ciała. Ktokolwiek dostał się tam do środka i zabił tych starych ludzi, znał się na pewno na jednym. Na zabijaniu. Nie był przestraszony. Nie był też chciwy. Jedno miał tylko na uwadze. I właśnie to się wydarzyło, nie sądzisz?

Cowart przytaknął.

Brown podszedł do samochodu od strony kierowcy i otworzył drzwi. Zanim jednak usiadł za kierownicą, spojrzał ponad dachem wozu na Cowarta.

– Czy widziałem w środku coś, co by mi powiedziało, że to Ferguson popełnił tę zbrodnię? – Potrząsnął przecząco głową. -… Tylko ktokolwiek to zrobił, miał czas na staranne złożenie ubrania i wydawał się za pan brat z nożem. A ja znam jednego gościa, który lubi noże.

Wyjechali z Górnego Keys, pozostawiając za sobą okręg Monroe, wjeżdżając z powrotem do Dade, co dało Cowartowi poczucie wchodzenia na znajomy grunt. Minęli wielki znak kierujący turystów do Shark Valley i Parku Narodowego Everglades, cały czas zdążając do Miami, gdy w końcu Brown zaproponował, żeby zatrzymali się i coś zjedli. Zignorował jednak kilka mijanych barów szybkiej obsługi, aż dotarli w rejon Perrine Homestead. Zjechał wtedy z autostrady i skierował się w stronę grupy skromnych uliczek z licznymi wybojami. Cowart przyglądał się mijanym domom: małym, sześciennym, jednostajnie szarym pudełkom mieszkalnym z zazdrostkami w oknach, sprawiających przez to wrażenie pociętych brzytwą. Płaskie dachy, pokryte czerwoną dachówką, przystrojone były wielkimi antenami telewizyjnymi. Wszystkie frontowe trawniki pokrył smugami brązowy pył; tylko gdzieniegdzie ukazywała się naturalna zieleń trawy. Przed kilkunastoma domami stały na wpół rozebrane samochody, a mnóstwo ich części porozrzucanych było za drucianymi siatkami. Te parę bawiących się dzieci, które dostrzegł, było czarnych.

– Byłeś kiedyś w tej części okręgu, Cowart?

– Jasne – odrzekł dziennikarz.

– W sprawie przestępstw?

– Zgadza się.

– Ale nie zdarzyło ci się zrobić reportażu o młodych, którzy zdobywają wykształcenie w wyższej szkole, albo o rodzicach, którzy pracując na dwóch etatach dobrze wychowują swoje dzieciaki.

– Czasami robiliśmy takie historie.

– Założę się, że raczej rzadko.

– Tak, to prawda.

Policjant szybko omiótł wzrokiem otoczenie.

– Wiesz, takich miejsc jak to na Florydzie są setki. A może nawet i tysiące.

– To znaczy jakich?

– Miejsc będących na granicy ubóstwa i stabilności. Nie mających nawet tyle szczęścia, żeby je zaliczyć do dolnych rejonów klasy średniej. To czarne społeczności, którym nie pozwolono ani rozkwitnąć, ani upaść, mogą tylko egzystować. W tych wszystkich domach pracują obie osoby dorosłe, ale ich dochody są i tak raczej skromne. Facet pracuje w okręgowym przedsiębiorstwie oczyszczania, a jego żona jest domową pielęgniarką. Jak widzisz, tak się realizuje ich amerykański sen. Domek na własność. Miejscowe szkoły. Dobrze im tutaj. Nie wyglądają na takich, co to by chcieli przecierać szlaki. Chcą po prostu względnie bezpiecznie przepłynąć przez życie, a może nawet odrobinę je polepszyć. Zostać czarnym burmistrzem. Zostać członkiem rady miejskiej albo czarnym szefem policji, który ma pod sobą również czarnych.

– Skąd wiesz?

– Widzisz, dostaję różne propozycje. Taki gliniarz z przyszłością. Szef wydziału zabójstw policji okręgowej. W stanowym wymiarze sprawiedliwości może nie jestem bardzo znany, ale przynajmniej jestem znany, jeśli mnie rozumiesz. Tak więc kręcę się trochę po stanie. Szczególnie po takich małych miejscowościach jak Perrine.

Cały czas jechali przez dzielnicę mieszkalną. Ziemia, na której leżała, wydawała się Cowartowi jałowa i niegościnna. Na południu Florydy prawie wszystko daje się uprawiać. Wystarczy zostawić kawałek gruntu odłogiem, a zanim się obejrzysz, wyrosną na nim paprocie, pnącza i wszelkie inne zielsko. Tylko nie tutaj. Piaszczystość tej ziemi była charakterystyczna dla zupełnie innych terenów, jak Arizona, Nowy Meksyk czy Południowy Zachód. Miejsce to bardziej przypominało pustynię niż tereny żyznych rozlewisk. Brown wjechał na szeroki bulwar i po pewnym czasie zatrzymał wóz. Przed nimi rozciągało się małe centrum handlowe. Na jednym końcu znajdował się spożywczy supermarket, a na drugim – przepastny sklep z przecenionymi zabawkami. Pomiędzy nimi mieściło się mnóstwo małych firm i zakładów, a także jedna restauracja.

– No, jesteśmy – rzekł policjant. – Przynajmniej jedzenie będzie tu świeże i nie robione według przepisów wymyślonych w jakiejś tam centrali.

– Więc byłeś tu już wcześniej?

– Nie, po prostu byłem w dziesiątkach takich miejsc jak to. Już po chwili możesz zaliczyć je do którejś ze znanych ci kategorii knajp. – Uśmiechnął się. – To właśnie oznacza być gliną, kapujesz?

Cowart gapił się na sklep z zabawkami na końcu ciągu handlowego.

– Byłem tu kiedyś. Facet porwał kobietę z dzieckiem, gdy wychodziła z tego sklepu. Całkiem przypadkowo złapał akurat ją, gdy tylko przeszła przez drzwi. Później przez pół dnia jeździł samochodem robiąc regularne przystanki, żeby ją napastować. Policjant z drogówki, wracając z pracy, zatrzymał ich, bo wydało mu się, że coś tu jest nie tak. W ten sposób uratował jej życie. I życie dziecka. Zastrzelił gościa, gdy ten wyjął nóż. Jeden strzał. Prosto w serce. Szczęśliwe trafienie.

Brown podążył za wzrokiem Cowarta spoglądając na sklep z zabawkami.

– Właśnie kupowała różne drobiazgi na przyjęcie z okazji drugich urodzin dziecka – powiedział dziennikarz. – Czerwone i niebieskie baloniki i małe stożkowate czapeczki z wizerunkiem klauna. Wszystko to miała w torbie, z którą ani na chwilę się nie rozstała.

Pamiętał widok tej torby trzymanej kurczowo wolną ręką przez kobietę. W drugiej miała dziecko, kiedy delikatnie zostali umieszczeni z tyłu karetki. Owinięto ich kocem, pomimo że był to maj, a na dworze panował niezły upał. Takie przestępstwo samo w sobie potrafi człowieka zmrozić.

– Dlaczego ten policjant ich zatrzymał? – chciał wiedzieć Brown.

– Powiedział, że facet za kółkiem zachowywał się podejrzanie. Jeździł nierówno, starając się unikać wzroku mijanych kierowców.

– Na której stronie zamieścili ten twój artykuł? Cowart zawahał się, zanim odpowiedział.

– Na pierwszej. Tuż pod tytułem. Detektyw przytaknął.

– Wiem, dlaczego gliniarz z drogówki zatrzymał tamten samochód – mówił przyciszonym głosem. – Biała kobieta. Czarny facet. Tak?

80
{"b":"110015","o":1}