Литмир - Электронная Библиотека

Cowart dobrze znał odpowiedź, ale ociągał się z potwierdzeniem.

– Dlaczego chcesz wiedzieć?

– Przestań, Cowart. Kiedyś zrobiłeś mi taki mały egzamin ze statystyki, pamiętasz? Chciałeś wiedzieć, jak wygląda statystycznie liczba przestępstw popełnianych przez czarnych na białych. Znam te dane. I wiem, jak rzadko zdarza się takie przestępstwo. Ale wiem też, że dlatego twój cholerny artykuł o tym ląduje na pierwszej stronie, zamiast być wciśnięty między prognozę pogody a wiadomości sportowe, prawda? Bo gdyby to było przestępstwo, które popełnił czarny przeciwko czarnemu, tam by się właśnie znalazło, co?

Bardzo chciał się nie zgodzić, ale nie mógł.

– Zapewne.

Policjant prychnął.

– „Zapewne” jest naprawdę bezpieczną odpowiedzią, Cowart. – Brown wykonał szeroki gest ramionami. – Myślisz, że redaktor działu miejskiego wysłałby jedną ze swych redakcyjnych gwiazd na takie zadupie, gdyby nie był absolutnie pewien, że to materiał na pierwszą stronę? Nie, wysłałby jakiegoś początkującego dziennikarzynę czy reportera z przedmieścia, żeby mu jakoś zapełnił te sześć akapitów. – Brown skierował się w stronę restauracji, mówiąc dalej, gdy przemierzał parking. – Powiedzieć ci coś, Cowart? Chcesz wiedzieć, dlaczego tu się tak ciężko mieszka? Bo każdy tutaj wie, jak blisko stąd jest murzyńskie getto. Nie chodzi mi o fizyczną odległość. Liberty City jest ile? Pięćdziesiąt kilometrów stąd? Nie, to bliskość powodowana strachem. Oni wiedzą, że nie dostają tych samych dolarów co biali, tych samych programów rządowych, tych samych szkół, nic tutaj nie jest takie samo. Ale muszą się trzymać tego swojego marzenia o klasie średniej, jakby to było jakieś koło ratunkowe, z którego powoli uchodzi powietrze. Wszyscy oni dobrze wiedzą, jak jest w getcie. Czują, jakby jego macki stale się po nich wyciągały, próbując ich ponownie wciągnąć w zaklęty krąg. Wszystkie te prace typu wstawaj rano i nie spóźniaj się, wypłaty, które są przejadane tuż po kolejnej redukcji etatów, małe przydomowe szklarnie, wszystko to służy oddaleniu widma getta.

– A jak jest w północnej Florydzie? Na przykład w Pachouli?

– Mniej więcej tak samo. Tylko że tam strach polega na czym innym, ludzie boją się, że Stare Południe, wiesz, bieda z rozsypujących się, pokrytych papą chałup bez kanalizacji, przycupniętych gdzieś w głuszy, że to ich jeszcze raz dopadnie.

– Ferguson, zdaje się, zaznał i jednego, i drugiego? Detektyw przytaknął.

– Ale odbił się od tego i znalazł drogę na zewnątrz. – Zupełnie jak ty.

Brown zatrzymał się i stanął naprzeciwko Cowarta.

– Jak ja. – Powtórzył głosem nabrzmiałym od tłumionego gniewu. – Ale nie pochlebia mi takie porównanie, panie Cowart.

Weszli do restauracji.

Było już dobrze po lunchu, a grubo przed wieczornym ruchem, więc mieli praktycznie całą salę dla siebie. Usiedli przy oknie wychodzącym na parking. Kelnerka w bardzo obcisłym białym kostiumie, uwydatniającym jeszcze jej obfity biust, żująca gumę z wyrazem twarzy, który komunikował wyraźnie, że wszelkie zaczepki będą witane z zupełnym brakiem entuzjazmu, zapisała ich zamówienie i podała je przez okienko samotnemu kucharzowi na zapleczu. Po chwili dobiegł ich skwierczenie smażących się hamburgerów, a z sekundowym opóźnieniem również zapach.

Jedli w ciszy. Gdy skończyli, Brown zamówił do kawy kawałek ciasta z kremem cytrynowym, specjalności Keys. Włożył do ust jeden kęs, potem drugi, tym razem gestykulując widelcem w stronę Cowarta.

– Zupełnie jak domowe. Powinieneś spróbować. Nie dostaniesz czegoś takiego w Pachouli. Przynajmniej na pewno nie takiego dobrego.

Reporter w milczeniu potrząsnął głową.

– Do diabła, Cowart, założę się, że jesteś jednym z tych królików, co jadają lunch tylko w barach sałatkowych. Utrzymujesz ten swój sportowy, ascetyczny wygląd, zajadając cały dzień kiełki i zagryzając sałatą.

Cowart wzruszył ramionami na potwierdzenie.

– Pewnie popijasz też tę gównianą, francuską wodę w butelkach.

Podczas gdy detektyw mówił, Cowart zaczął obserwować kelnerkę, która przeszła koło nich w stronę innego stolika. Miała w ręku szpatułkę, zaczęła nią zdrapywać coś z okna. Przez chwilę dał się słyszeć nieprzyjemny odgłos drapania po szybie, gdy próbowała oczyścić ją z przyklejonej taśmy. W końcu wyprostowała się, zwijając pod pachą jakiś niewielki plakat. Cowart zdążył jeszcze zauważyć zdjęcie dziecinnej buzi. Kelnerka miała właśnie odejść na zaplecze, gdy z jakiegoś niewyjaśnionego powodu zawołał ją gestem. Podeszła do stolika.

– Pan też popróbuje tego ciasta? – spytała.

– Nie. Chciałem tylko zapytać o ten plakat. – Wskazał niesiony przez nią rulon.

– To? – spytała, jednocześnie podając mu go.

Cowart rozłożył plakat na stoliku. Na środku afisza zamieszczono zdjęcie czarnej dziewczynki, uśmiechniętej, uczesanej w kitki. Pod zdjęciem, wielkimi drukowanymi literami widniał napis: ZAGINIONA. A zaraz za nim krótka informacja, już mniejszymi literami: „Dawn Perry, lat 12, od 8.12.90 r. nie powróciła do domu. Ostatnio widziana ubrana w niebieskie szorty, białą podkoszulkę i tenisówki, niosąca tornister. Ktokolwiek mogący udzielić jakichkolwiek informacji na jej temat proszony jest o kontakt z detektywem Howardem pod numerem 555-1212”. Notatkę zamykał krótki napis: NAGRODA.

Cowart spojrzał na kelnerkę.

– Co się stało?

Kobieta wzruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że udzielanie informacji nie należy do jej obowiązków.

– Nie wiem. Po prostu mała dziewczynka. Jednego dnia jest, drugiego jej nie ma.

– Dlaczego zdejmuje pani to ogłoszenie?

– Dużo czasu minęło, panie. Całe miesiące. Jak nikt nie znalazł jej dotąd, jeden głupi plakat nie zrobi wielkiej różnicy. Zresztą szef mi wczoraj kazał, a mnie się przypomniało dopiero teraz.

Cowart zauważył, że Brown zaczyna się uważnie przyglądać plakatowi. Spojrzał w górę.

– Policja znalazła coś w tej sprawie?

– Ja nic o tym nie wiem. Chcecie coś jeszcze?

– Tylko rachunek – odparł Brown. Uśmiechnął się, złożył karton i rzucił go na stół. – Wezmę to od pani – powiedział. Kelnerka oddaliła się, by im przynieść resztę.

– Człowiek zaczyna się zastanawiać, co? – spytał Brown. – Wchodzisz w odpowiednie nastawienie, a różne okropności wydają się po prostu pojawiać na twojej drodze jak grzyby po deszczu, nie sądzisz? – Cowart nie odpowiedział, więc detektyw mówił dalej: – Mówię o tym, że kiedy zaczynasz zadawać się blisko ze śmiercią, nagle różne dziwne rzeczy po prostu wyskakują z kątów, zupełnie jakby były najnormalniejszymi sprawami pod słońcem. Tak normalnymi, że przeszedłbyś pewnie obok nich, gdybyś tylko tak ciągle nie myślał, jak, kiedy i dlaczego ludzie się zabijają. – Cowart skinął potakująco głową. Brown nabił na widelec ostatnie okruchy ciasta i rozparł się wygodnie. – Mówiłem ci, że jedzenie będzie świeże – stwierdził. Raptownie pochylił się do przodu, niwelując dzielący ich dystans. – Odbiera ci natychmiast apetyt, co, Cowart? Taki mały zbieg okoliczności na deser? – Popukał w leżący na stole karton. – Pewnie to zresztą nic nie znaczy, co? Ot, jeszcze jedna mała dziewczynka, która pewnego pięknego dnia po prostu znika. I prawdopodobnie to do niczego nie pasuje, jeśli chodzi o czas, o możliwości i tak dalej. Ale tak czy inaczej jest to dosyć interesujące, nie uważasz? Ta dziewczynka znika niezbyt daleko od szosy na Keys. Ciekawy jestem, czy porwano ją spod szkoły. Cowart przerwał mu.

– Siedemdziesiąt kilometrów od Tarpon Drive.

Detektyw przytaknął.

– I absolutnie nic, co wskazywałoby na jakikolwiek związek ze sprawami, które nas interesują.

– No dobra – powiedział powoli Brown – więc dlaczego chciałeś to zobaczyć, kiedy kelnerka ściągnęła plakat?

Policjant zgniótł karton w kulę, którą następnie wepchnął sobie do kieszeni. Potem wstał, odsuwając krzesło i kierując się do wyjścia z restauracji.

Zatrzymali się na chodniku na zewnątrz. Cowart popatrzył w stronę sklepu z zabawkami, kończącego ciąg handlowy. Dostrzegł siedzącego tam człowieka w niebieskiej koszuli, z gumową pałką przy boku. Ochrona sklepu, uświadomił sobie. Zastanawiał się, dlaczego przedtem nie zauważył tego człowieka. Zgadł, że zatrudniono go już po porwaniu, jakby obecność strażnika mogła zapobiec kolejnemu uderzeniu gromu w tym samym miejscu. Pamiętał dobrze, że wtedy, mimo kordonu policji zebranego przed drzwiami, ludzie nadal wchodzili do sklepu i że wartka struga dorosłych i dzieci opuszczała sklep, niosąc do samochodów ogromne torby wypchane zabawkami, ignorując kompletnie brutalność, jaka kilka chwil wcześniej miała miejsce na tym samym chodniku. Odwrócił się do Browna.

81
{"b":"110015","o":1}