Brown kiwnął głową, spoglądając na Cowarta.
– Nieźle, jak na dziennikarza – rzekł. – Możliwe. Jest to coś, o czym warto pomyśleć. – Zanim zaczął mówić ponownie, ledwo widoczny uśmiech zagościł na jego ustach. – Nie to przecież chcesz wiedzieć, prawda? Chcesz wiedzieć, dlaczego on tego nie mógł zrobić, a nie dlaczego i jak to zrobił. Mam rację?
Cowart otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, ale nie odezwał się.
– Jest jeszcze inna sprawa, Cowart – ciągnął Brown. – Spodoba ci się, bo sprawia, że twój człowiek wydaje się niewinny. Załóżmy na chwilę, że Blair Sullivan zaaranżował, jak sam twierdził, dokonanie tych morderstw, ale nie rękami Bobby’ego Earla. Był jeszcze ktoś zupełnie inny. W ten sposób chciał mieć pewność, że nikt nie zajrzy pod właściwy kamień z powodu mułu, który był skutkiem jego łgarstw. Jak lepiej mógł to sobie zapewnić niż przez wmówienie ci, że Pan Niewinny to morderca? Wiedział, że wcześniej czy później ktoś będzie chodził po tej ulicy ze zdjęciem Bobby’ego Earla. A jeśli nazwisko Bobby’ego trafiłoby znowu do gazet, dałoby to zainteresowanym wystarczająco dużo czasu do zatarcia po sobie śladów. Takie małe dodatkowe zamieszanie. – Detektyw przerwał. – Wiesz, Cowart, jak ważne jest szybkie doprowadzenie sprawy o morderstwo do końca? Z czasem fakty i dowody zanikają, aż w końcu nie zostaje nic.
– Wiem, że szybkie działanie jest istotne. To właśnie zrobiłeś w Pachouli i patrz, co z tego wyszło.
Brown zachmurzył się.
Cowart poczuł, jak pot wypływa mu spod pach łaskocząc w żebra.
– Wszystko jest możliwe.
– Prawda.
Brown wyprostował się i przetarł ręką czoło, jakby chciał uporządkować myśli, które kłębiły się w jego głowie. Westchnął głęboko.
– Chcę obejrzeć miejsce zbrodni – powiedział i ruszył szybko ulicą, jakby energiczny marsz miał pomóc mu uniknąć upału, który gęstniał nad nimi.
Gdy dotarli do numeru trzynastego, policjant zawahał się. Zwrócił się do Cowarta.
– Cóż, przynajmniej to działało na jego korzyść.
– Co?
– Spójrz na ten dom, Cowart. To dobre miejsce na uśmiercenie kogoś. – Wskazał ręką dom. – Oddalony od ulicy. Żadnych bliskich sąsiadów. Zwróć uwagę na sposób, w jaki dom jest ustawiony. Nie ma możliwości, żeby w nocy ktoś zauważył, co dzieje się w środku, chyba że stoi z boku. I w dodatku blisko. Czy myślisz, że Pan Spróchniały Ząb łazi tu nocą ze swoim bulterierem? Nie ma mowy. Stawiam swoją tygodniową pensję, że gdy tylko słońce zajdzie, ludzie zaszywają się przy piwie, telewizory grają, a jedynymi osobami na tej ulicy są tamte wyrostki. Inni są zalani, oglądają powtórkę „Dallas” albo modlą się o nadejście Dnia Sądu. Żaden z nich pewnie nie przypuszczał, że ten dzień był bliżej, niż myśleli.
Cowart powiódł wzrokiem po podwórzu domostwa. Wyobraził sobie to miejsce w nocy i w duchu przyznał rację Brownowi. Mogły być jakieś krzyki, bo jakaś para się pokłóciła. Mogło się to zmieszać z hałasem pochodzącym od zbyt głośno nastawionych telewizorów, brzękiem tłuczonych butelek, pijackimi awanturami czy ujadaniem psa. Jeżeli nawet ktoś usłyszał odgłos szybko odjeżdżającego samochodu, pomyślał zapewne, że to jakieś nastolatki zabijają w ten sposób wszechobecną nudę.
– Całkiem dobre miejsce na morderstwo – stwierdził Brown.
Dom otoczony był żółtą policyjną taśmą. Detektyw prześlizgnął się pod nią. Cowart podążył za nim.
– Włazimy – rzekł Brown, wskazując tylne drzwi.
– Są zaplombowane.
– Pieprzę to. – Pojedynczym szarpnięciem otworzył drzwi, zrywając przy okazji żółtą taśmę.
Cowart zawahał się, ale wszedł za nim do środka.
W kuchni czuć jeszcze było zapach śmierci, który zmieszany z gorącem sprawiał wrażenie grobowej duchoty. Widoczne były ślady rutynowych czynności policji: proszek do ukazywania odcisków palców pokrywał stół i krzesła. Zapiski i strzałki wykonane kredą dotyczyły położenia zwłok. Plamy krwi, po pobraniu z nich próbek, pozostały na podłodze. Cowart obserwował Browna, gdy ten wprost chłonął i analizował każdy znak.
Tanny Brown był w trakcie przeglądania swojej wewnętrznej listy dotyczącej postępowania w sytuacjach takich jak ta. Oczami wyobraźni zobaczył najpierw zespół badawczy wytrwale pracujący w tym przesiąkniętym śmiercią miejscu. Ukląkł obok jednej z krwawych plam, która w kontraście z jasnym linoleum była prawie czarna. Wyciągnął rękę i potarł plamę, wyczuwając pod opuszką gładką, łamliwą konsystencję skrzepłej krwi. Podnosząc się wyobraził sobie dwoje starszych ludzi, zakneblowanych i związanych, czekających na śmierć. Zamyślił się przez chwilę. Ileż to razy siadywali na tych krzesłach, by zjeść razem śniadanie czy obiad, porozmawiać o Biblii albo wykonać inne najzwyklejsze pod słońcem czynności. To jest właśnie jedna z okropności zabójstwa: zwykły, monotonny świat, w którym żyje większość ludzi, nagle zamienia się w piekło. Miejsca, które uważają za bezpieczne, w jednej chwili stają się śmiercionośne. Ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie był narażony w czasie wojny, najbardziej nienawidził tych wywołanych przez miny, „Grube Kaśki”, „Urywacze Nóg”. Najgorsze były nie tyle szkody, jakie mogły wyrządzić, ile sposób, w jaki to robiły. Stawiałeś but na ziemi, robiłeś kolejny krok i już po tobie. Jeśli miałeś szczęście, traciłeś tylko stopę. Czy ludzie ci zdawali sobie sprawę, że mieszkają na polu minowym? – zastanawiał się. Odwrócił się do Cowarta. Pomyślał, że przynajmniej on to rozumie. Nawet ziemia potrafi być niebezpieczna.
Brown wyszedł z kuchni zostawiając Cowarta na miejscu zbrodni.
Idąc szybko przez domek, w myślach dokonywał inwentaryzacji istnień, które się tu niedawno dokonały. Miał przed oczami Calhouna, czepiającego się kurczowo Jezusa, czekającego na wezwanie od Śmierci. Myśleli pewnie, że dane im będzie spokojnie i godnie przejść przez starość, gdy tymczasem rzeczywistość okazała się całkiem inna. Zatrzymał się u drzwi małej szafki w sypialni, podziwiając rzędy ustawionych pod linijkę butów i pantofli, jak pułk na defiladzie. Jego ojciec robił to samo; starsi ludzie lubią mieć u siebie porządek. Sterta robótek na drutach, kłębki przędzy, w koszu stojącym w rogu zgromadzono kolekcję długich srebrnych drutów. To go zaintrygowało: Co robiła tymi drutami? Sweter? Dziwne. Dostrzegł parę małych gipsowych figurek na biurku, dwie muchołówki z szeroko otwartymi dziobami, jakby śpiewały. Wy widziałyście, w myślach przemówił do ptaków. Kto tu był? Pokręcił głową ze śmiechu nad tym wszystkim. Jego oczy nie przestawały lustrować pokoju. Raczej mało wygodnego, jak zauważył. Kto was zabił? – zapytał sam siebie. Wrócił do kuchni, gdzie zastał Cowarta gapiącego się na zakrwawioną podłogę. Usłyszawszy Browna odwrócił się.
– Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Cowart. – Tak.
– Czego? – Cowart był zaintrygowany.
– Dowiedziałem się, że chciałbym kiedyś umrzeć w atmosferze prywatności, żeby żadni faceci nie łazili mi po domu i nie wściubiali nosa w moje sprawy – odrzekł Tanny Brown.
Cowart spojrzał na kredowy napis na podłodze. Głosił on: Nocne ubrania.
– Co to jest? – spytał Brown.
– Kobieta była naga. Jej rzeczy zostały starannie złożone, tak jakby miała za chwilę schować je do szafy, a nie zostać zamordowana.
Brown wyprostował się nagle.
– Starannie złożone?
Cowart przytaknął.
Policjant spojrzał na dziennikarza.
– Pamiętasz miejsce, gdzie znaleźliśmy Joanie Shriver?
– Tak.
Cowart przypomniał sobie polanę na obrzeżach bagien. Zdawał sobie sprawę, że zostało mu zadane pytanie, ale nie bardzo wiedział, o co w nim chodzi. W wyobraźni chodził po polanie; odtwarzał sobie w pamięci plamę krwi w miejscu, gdzie dziewczynka została zamordowana, promienie słońca przedzierające się przez sklepienie drzew i gęstwinę krzewów. Zbliżył się do skraju czarnej, nieruchomej powierzchni bagna i zapatrzył się w dół na splątane korzenie, gdzie zostało zatopione ciało Joanie Shriver. Potem powrócił do chwili wydobywania ciała Joanie na brzeg. Na koniec przywołał obraz tego, co znaleźli obok miejsca zbrodni: jej ubranie.