Литмир - Электронная Библиотека

Ruszyli dalej, sprawdzając metodycznie resztę ulicy. Kilka osób chciało wiedzieć, kim jest ten facet i dlaczego pytają.

Cowart szybko uświadomił sobie, że Brown wszelkie pytania obraca błyskawicznie na swoją korzyść. Gdy ktoś zapytał: „Czy to ma coś wspólnego z tymi dwoma zabójstwami na naszej ulicy?”, Brown zaraz naciskał na pytającego: „A co pan wie na ten temat?”

Ale to pytanie nieodmiennie było kwitowane pustymi spojrzeniami i potrząsaniem głową.

Ponadto Brown pytał każdego, czy Urząd Szeryfa w Monroe próbował uzyskać od niego jakieś informacje. Wszyscy odpowiedzieli pozytywnie na to pytanie. Pamiętali młodą kobietę, detektywa, o powściągliwym sposobie bycia, która zjawiła się tu w dniu, gdy znaleziono ciała. Natomiast nikt nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego.

– Są wszędzie – wymamrotał Tanny Brown.

– Kto?

– Twoi przyjaciele z Monroe. Zrobili to, co i ja bym zrobił.

Cowart przytaknął. Spoglądał na fotografię trzymaną w ręku, ale nie zdobył się na głośne wyrażenie myśli, które zdawały się czaić za oślepiającym blaskiem tego dnia.

Pot przyciemnił kołnierzyk koszuli detektywa.

– Romantycznie, co? – chrząknął.

Stali na zewnątrz niskiej, drucianej siatki zabezpieczającej przyczepę w kolorze wody z kontrastującym różowym plastikowym flamingiem przyczepionym szarą taśmą techniczną do drzwi frontowych. Słońce odbijało się jaskrawo w metalowych ścianach przyczepy powodując, że cała budowla błyszczała. Pojedynczy klimatyzator, umieszczony w oknie, brzęcząc i furkocząc uparcie walczył z temperaturą. Kilka kroków opodal, przywiązany do kołka wbitego w twarde skaliste podłoże, łaciaty brązowy bulterier uważnie spoglądał na dwóch mężczyzn. Matthew Cowart zauważył, że pomimo upału, który powinien spowodować wywalenie języka przez psa, zwierzę miało pysk zamknięty. Bulterier sprawiał wrażenie gotowego do obrony, ale trochę zdezorientowanego; jakby było dla niego niepojęte, że ktokolwiek mógłby kwestionować jego władzę na podwórku, czy próbować dostać się w jego zasięg.

– Co masz na myśli? – spytał Cowart.

– Robota w policji. – Brown spojrzał na psa, a potem na drzwi. – Powinno się zastrzelić to zwierzę. Każdy wie, co taki może zrobić z człowiekiem, nie mówiąc już o dziecku.

Cowart przytaknął. Bulteriery były codziennym widokiem na Florydzie. Na południu stanu handlarze narkotyków zwykli używać ich jako strażników. Starzy dobrzy chłopcy zamieszkujący okolice jeziora Okeechobee hodowali je na nielegalnych farmach, trenując do walk. Posiadacze domów, chcąc zabezpieczyć się przed włamaniami, nabywali je na licznych pokątnych sprzedażach, a później nie mogli wyjść ze zdziwienia, że ich pies rozszarpał twarz jakiegoś dziecka z sąsiedztwa. Cowart poruszył już kiedyś ten problem na łamach gazety po tym, jak zdarzyło mu się siedzieć w przyciemnionej sali szpitalnej obok starannie zabandażowanego dwunastolatka, którego słowa tłumił ból i wątpliwe efekty operacji plastycznej. Jego przyjaciel Hawkins starał się doprowadzić do postawienia właściciela psa w stan oskarżenia za napad z użyciem śmiercionośnej broni, nic z tego jednak nie wyszło.

Zanim zdążyli ruszyć się od furtki, drzwi przyczepy otworzyły się i stanął w nich człowiek w średnim wieku; osłaniając oczy przed słońcem wpatrywał się w nich uważnie. Miał na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem i spodnie koloru khaki, które nie widziały pralki od ładnych paru miesięcy. Był to łysiejący mężczyzna; nie uczesane pasma włosów zdawał się mieć wręcz przyklejone do głowy, twarz miał pociągłą, rumianą i nie ogoloną. Ruszył w ich stronę, ignorując pilnującego obejścia psa, który dwukrotnie uderzył ogonem o ziemię, po czym wrócił do obserwacji.

– Czego chcecie?

Tanny Brown pokazał odznakę.

– Tylko parę pytań.

– O tej parze z podciętymi gardłami?

– Zgadza się.

– Inni policjanci już mnie o to pytali. Gówno o tym wiem.

– Chcę panu pokazać czyjeś zdjęcie. Niech pan się zastanowi, czy widział pan gdzieś w okolicy tego człowieka w ciągu ostatnich kilku tygodni czy też w ogóle kiedykolwiek.

Mężczyzna kiwnął głową.

Cowart podał mu fotografię Fergusona. Ten popatrzył na nią i zaprzeczył.

– Niech pan się dobrze przypatrzy. Czy jest pan pewien? Człowiek zerknął na Cowarta poirytowany.

– Jasne, że jestem pewien. To jakiś podejrzany?

– Po prostu ktoś, z kim chcemy pogadać – rzekł Brown i odebrał mu fotografię. – Nie kręcił się tu w pobliżu albo nie przejeżdżał wypożyczonym samochodem?

– Nie – odpowiedział pytany. Uśmiechnął się odsłaniając nieliczne zbrązowiałe zęby. – Nie widziałem nikogo szwendającego się tutaj ani żadnego pożyczonego samochodu. I niech mnie cholera, jeśli jedynym czarnym w pobliżu nie jesteś ty. – Splunął, uśmiechnął się sarkastycznie i dodał: – Wygląda tak samo jak ty. Czarny.

Słowo „czarny” wymówił w ten sposób, że sylaby wyciągnął w swojego rodzaju przykry zaśpiew, nasycając je kpiną, przekształcając całość w epitet.

Odwrócił się, wyszczerzył zęby i gwizdnął krótko na psa, który podniósł się natychmiast ze zjeżoną sierścią i obnażonymi kłami. Cowart odruchowo cofnął się o krok. Pomyślał, że ten facet zdecydowanie włożył więcej czasu, wysiłku i pieniędzy w utrzymanie w zdrowiu zębów psa niż własnych. Cofnął się o kolejny krok, zanim zauważył, że detektyw ani drgnął. Po pewnym czasie, przerywanym tylko gardłowym ujadaniem bulteriera, policjant odstąpił o krok i w milczeniu ruszył wzdłuż ulicy. Cowart musiał się pospieszyć, aby go dogonić.

Brown wskazał samochód dziennikarza.

– Jedziemy – rzekł.

– Jest jeszcze kilka innych domów.

– Jedziemy – powtórzył Brown. Zatrzymał się i szerokim gestem wskazał sfatygowane domy i przyczepy. – Ten drań miał rację.

– Co masz na myśli?

– Czarny jadący tą ulicą w środku dnia rzucałby się w oczy jak rakiety na cholernego Czwartego Lipca. A już szczególnie młody czarny. Jeżeli Ferguson był tutaj, musiał zakraść się pod osłoną nocy. Mógł to zrobić, ale sam wiesz, że to wielkie ryzyko.

– O jakim ryzyku mówisz w nocy? Nikt by go nie widział.

Policjant oparł się o bok samochodu.

– Zastanów się, Cowart. Masz adres i robotę. Mokrą robotę. Musisz dostać się w miejsce, w którym nigdy nie byłeś. Znaleźć dom, którego nigdy nie widziałeś. Włamać się i zabić dwoje ludzi, których nie znasz, by potem zniknąć nie zostawiając za sobą śladów i nie zwracając na siebie uwagi. To duże ryzyko. Wymaga wiele szczęścia. Nie, chcesz się najpierw do tego przygotować. Musisz sobie uświadomić, ku czemu zmierzasz, co jest przeciwko tobie. No i jak on ma to zrobić, nie będąc widzianym? Żaden z tych gości nigdzie nie łazi. Do diabła, połowa z nich to emeryci, którzy przesiadują na zewnątrz bez względu na to, jak ostro daje słońce, a druga połowa nie była nigdy w pracy przez dłużej niż pięć czy dziesięć minut. Nie mają nic lepszego do roboty, jak się gapić.

Cowart pokręcił głową.

– A jednak się zdarza.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Mówię po prostu, że i tak mogło być. Przypuśćmy, że Sullivan dał mu plan ze wszystkimi informacjami, których mógłby potrzebować.

Brown zatrzymał się.

– Możliwe – rzekł. – Ale nie sądzę, żeby po trzech latach odsiadki w celi śmierci Ferguson był skłonny zrobić coś, co w przypadku niepowodzenia wyprawiłoby go tam z powrotem.

To przemówiło do dziennikarza. Nadal jednak nie chciał zrezygnować ze swojej hipotezy.

– Przecież nie musiał się tu zjawiać w ubiegłym tygodniu. Może było to w zeszłym roku. Pierwsza rzecz po opuszczeniu więzienia. Parę tygodni po tym, jak ucichł cały ten szum, a jego twarz zniknęła z gazet i telewizji. Niewinny, jak każdy po wyjściu stamtąd, kręci się wokół tego miejsca. Wie, że są to starzy ludzie. Nic się więc tutaj raczej nie zmieni. Sprawdza miejsce, rozważa, co będzie musiał zrobić i jak. Możliwe, że puka do drzwi, żeby sprzedać im jakąś encyklopedię albo prenumeratę czasopisma. Jeśli go wpuszczą do środka, ma dosyć czasu, by dokładnie się rozejrzeć. Później odchodzi. I nie ma znaczenia, czy go ktoś widzi, bo dobrze wie, że zanim się tu zjawi powtórnie, dawno o nim zapomną.

78
{"b":"110015","o":1}